Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Reparacje wojenne. Czy faktycznie się one nam należą?

Wolne myśli
|
12.01.2024

W Polsce od lat w różnych środowiskach trwa dyskusja na temat tego, czy naszemu państwu należy się niemieckie zadośćuczynienie za drugą wojnę światową. Szczególnie ostra jest ona wśród polityków, ale spierają się w tym względzie także i posiadający znaczną wiedzę zawodowi historycy. Warto z tego powodu przeanalizować podstawowe fakty i samodzielnie wyciągnąć wnioski.

Tagi: historia

Reparacje wojenne
Pociąg reparacyjny z Niemiec do Francji wysłany po I wojnie światowej. Ostatnią ratę odszkodowań z jej tytułu Niemcy zapłacili dopiero w 2010 roku. Fot. Wikipedia

Czy Polska ma powód, by występować o reparacje?

Pierwsze pytanie, na jakie należy sobie odpowiedzieć w kwestii reparacji, to czy rzeczywiście Polska ma solidne podstawy, by o nie w ogóle występować. I tu akurat nasi – przynajmniej ci głównonurtowi – historycy i prawnicy są w zasadzie zgodni: tak, takie powody istotnie są. Formalnie Niemcy reparacjami wojennymi zostały obciążone już w czasie konferencji jałtańskiej w lutym 1945, a więc w czasie, gdy wojna jeszcze trwała. Mocarstwa postanowiły wówczas, że będą one musiały pokryć straty wojenne konfliktu, który wywołały i tak brutalnie prowadziły. Formalne zapisy na temat reparacji pojawiły się też po konferencji poczdamskiej i kilku kolejnych konferencjach m.in. w Paryżu i Bonn. Podstawy prawne są zatem bezsprzeczne.

Nie można zresztą przy tej okazji pominąć podstawowego faktu – niemiecka, czy też, jak się dziś mówi, „nazistowska” okupacja Polski to nie jest coś, co miało swój szerszy precedens w dziejach świata. Chyba tylko okrutne rządy Króla Belgii w Kongo (całą kolonię zamieniono w morderczy obóz pracy), tak przenikliwie ukazane przez Josepha Conrada w „Jądrze Ciemności”, mogłyby się tu równać. Krótko mówiąc – niemieckie panowanie nad Polską w latach 1939-1945 to był czas straszliwego terroru i sam ten fakt wymaga rozliczenia.

Ruiny zniszczonego przez Niemców Zamku Królewskiego w Warszawie
Ruiny zniszczonego przez Niemców Zamku Królewskiego w Warszawie. Fot. Wikimedia

O ile wielkie liczby na nikim już dziś nie robią wrażenia, zresztą trwają spory, czy hitlerowcy wymordowali 6 milionów, a może „tylko” 5,5 miliona obywateli II RP, to wstrząsnąć każdym powinna codzienna praktyka życia pod niemiecką okupacją. Ten niezwykle kulturalny i oświecony naród, który wydał Goethego, Heinego i Brahmsa, okazał się na koniec wyzuty ze współczucia i pod hasłami wyższości rasowej oraz — o ironio — kulturalnej, zamienił Polskę w dymiący kominami krematoriów obóz koncentracyjny, jak z fantastycznej dystopijnej powieści, czy, używając bardziej współczesnych porównań, horroru lub krwawej gry grozy. Obóz, w którym nawet proste wyjście z domu, chociażby po podstawowe sprawunki, może się skończyć śmiercią z ręki pijanego żołdaka, tylko dlatego, że niedostatecznie głęboko się mu ukłoniliśmy.

Dla ludzi młodszych może się to wydawać niezrozumiałe i nierealistyczne – stąd w tych grupach najwięcej wątpliwości co do sensowności reparacji. W dobie otwartych granic, przyjaźni, wymiany kulturowej nie chcemy uwierzyć, że zwykły człowiek mógł innemu człowiekowi zgotować taki los.

Współczesnym pokoleniom wychowanym w pokoju nie mieści w głowie (zwykle zresztą o tym nie wiedzą), że kulturalne, zamożne i niezwykle dziś szanowane niemieckie państwo mogło wykorzystywać skórę z zagazowanych w obozach ludzi do wyrobu abażurów, a ich włosy do wypełniania materaców, organizować uliczne „łapanki”, czyli zakrojone na szeroką skalę, prowadzone przez funkcjonariuszy wojska i policji polowania na ludzi. Polegały one na odcinaniu fragmentu ulicy czy nawet dzielnicy i wysyłaniu wszystkich napotkanych tam przypadkowych osób do obozów koncentracyjnych lub w najlepszym razie do pracy niewolniczej w głąb Rzeszy. Wykształciły się nawet łapankowe obyczaje – jeśli w trakcie blokady danego sektora ulicy udawało się komuś schronić w znajdującej się tam restauracji czy np. zakładzie rzemieślniczym – Niemcy puszczali go z życiem. Jeśli nie, to koniec.

Trudno jednak domagać się reparacji za cierpienie, bestialstwo czy strach – mógłby ktoś powiedzieć i pewnie miałby sporo racji. Dlatego w przypadku rozważań nad odszkodowaniami, warto mieć świadomość, że Niemcy po prostu Polskę doszczętnie obrabowali i zrujnowali, a sami się na tym wzbogacili. Jeśli zestawić stan z 1939 i 1945 roku, to przez ten czas zniszczono lub wywieziono ok. 40% całego publicznego majątku narodowego (ile dóbr wywieziono z prywatnych domów, nie wiadomo). Miasta legły w gruzach, zniszczono lub ukradziono zawartość muzeów, wywożono całe fabryki, zabierano właściwie wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Zburzono też znaczną część szpitali, szkół, uniwersytetów, okradziono banki i działające polskie przedsiębiorstwa. Tylko po Powstaniu Warszawskim z Polski do Niemiec wywieziono tysiące wagonów dóbr. Ludzi pozostałych w mieście przepędzono, domy, które jeszcze stały (a przetrwało ich znacznie więcej, niż się dziś powszechnie sądzi) metodycznie i z typowym niemieckim ordnungiem ogołocono ze wszystkiego, zabrano nawet pościel, nie mówiąc o meblach czy kosztownościach. Dopiero później rozpoczęło się systematyczne burzenie i podpalanie pustych już kamienic.

Zniszczony po Powstaniu Warszawskim Pałac Saski
Zniszczony po Powstaniu Warszawskim Pałac Saski. Fot Wikimedia

Niemiecka okupacja stała pod znakiem powszechnego zabijania. Ludzi masowo mordowano, dzieci, które „wyglądały aryjsko”, po prostu kradziono i wywożono do Rzeszy. Gdyby liczbę ofiar podzielić przez ponad 1800 dni – czyli tyle ile trwała niemiecka okupacja, to wyszłoby, że każdego dnia w Polsce eksterminowano ponad 3000 naszych obywateli! To są straty najboleśniejsze, zwłaszcza że szacunki demograficzne są tu jednoznaczne – gdyby nie wojna, Polska miałaby dziś między 60 a 70 mln mieszkańców, byłaby zatem zupełnie innym – jeśli chodzi o międzynarodową i gospodarczą rangę – państwem. Trzeba mieć to na uwadze.

Dlaczego ciągle warto się starać o reparacje?

Bardzo często przy okazji dyskusji na temat reparacji pojawia się pytanie – dlaczego sprawa wraca kilkadziesiąt lat po wojnie? Przecież to zamierzchła przeszłość. Czy warto kruszyć kopie o wydarzenia z tak odległej historii? Odpowiedź jest prosta – te kilka dekad, w obliczu rozmiaru zadanych nam strat i dokonanej grabieży, nie ma po prostu żadnego znaczenia.

Po pierwsze, chodzi o racje moralne. Sprawca musi odpowiadać za swoje czyny i ponieść za nie sprawiedliwą karę, także w międzynarodowym porządku prawno-politycznym. Warunkiem przebaczenia musi być zadośćuczynienie. Reparacje z czasów I wojny światowej Niemcy spłacali Francji jeszcze kilka lat temu i jakoś szczególnie nie protestowali, swoich zachodnich partnerów traktują bowiem nieco inaczej niż nas. Ba, nawet Namibii, swojej byłej afrykańskiej kolonii, wypłacą odszkodowania za sprawy z początku XX wieku, a więc na długo przed II wojną światową. Niemcy nie mają skrupułów, gdy chodzi o ich interesy – walczą o nie z brutalną konsekwencją także i dziś, często wykorzystując do tego instytucje europejskie. Dlaczego takie wątpliwości mamy mieć my?

Po drugie, Niemcy zobowiązały się do ich wypłacenia i Polska jest w zasadzie jedynym krajem, który jednak nie dostał żadnych rekompensat. Sam Berlin powołuje się na rzekome zrzeczenie się reparacji przez rząd polski w 1953 roku, choć nie ma w archiwach formalnego dokumentu, który by to potwierdzał, a zgłoszenie go do ONZ, które byłoby formalnym warunkiem jego prawnego zafunkcjonowania, nigdy nie nastąpiło.

O co tu zatem dokładnie chodzi? W archiwach państwowych istnieje jedynie zapis, według którego Bolesław Bierut, ówczesny I sekretarz PZPR, raz powołał się w swojej wypowiedzi na rzekome posiedzenie gabinetu, z którego ustaleń miało wynikać, iż rząd Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej „przyłącza się całkowicie do stanowiska rządu ZSRR w sprawie zwolnienia Niemieckiej Republiki Demokratycznej od zobowiązań reparacyjnych z dniem 1 stycznia 1954 roku”. Kłopot w tym, że taka deklaracja to nie prawo, NRD to nie całe Niemcy, a w świetle konstytucji PRL decyzję o rezygnacji z reparacji mogła podjąć wyłącznie Rada Państwa, a nie rząd. Nie było nawet wymiany not dyplomatycznych między państwami. W rzeczywistości taką deklarację Niemcom Wschodnim złożyła dyplomacja radziecka jeszcze przed fikcyjnym posiedzeniem polskiego rządu.

Tory kolejowe zniszczone przez wycofujące się oddziały niemieckie
Tory kolejowe zniszczone przez wycofujące się oddziały niemieckie za pomocą specjalnej maszyny rozpruwającej podkłady. Fot. Wikimedia

Wygląda więc na to, że władze PRL zostały zmuszone do wygłoszenia tego poglądu przez Moskwę, ale same nie podjęły żadnych kroków w kierunku jej realizacji. Zresztą także i Niemcy argumentu owej deklaracji zaczęli używać stosunkowo późno – zarówno przed podpisaniem wielkiego traktatu w 1970, jak i pozjednoczeniowego w 1990 (graniczny) oraz 1991 roku (o dobrym sąsiedztwie), ich dyplomacja zabiegała o to, by zapisy o zrzeczeniu się przez Polskę reparacji znalazły się w tych dokumentach – jak się okazuje, bezskutecznie. Niedawno w prasie pojawiła się też sugestia jednego z badaczy, że gdy miało dojść do podpisania nowego traktatu granicznego polsko-niemieckiego w 1990 roku, Niemcy nagle zażądali wpisania kwestii rezygnacji z reparacji do towarzyszących mu dokumentów, sugerując, że jeśli się to nie stanie, będą zmuszeni na nowo postawić kwestię zachodnich granic Polski. Interweniować miał wówczas rząd USA, nakazując Niemcom odstąpienie od tego pomysłu. Skoro ich zdaniem Polska zrzekła się reparacji w 1953, to po co naciskali na formalizowanie tego w 1970 i 1991?

Po trzecie, nie można zapomnieć, że straty, jakich Polska doznała w latach niemieckiej, wojennej eksploatacji (o niektórych, takich jak np. bandycka wręcz eksploatacja i wycinka lasów, w ogóle się dziś nie mówi) spowodowały osłabienie naszych szans rozwojowych na dekady. Do dziś odczuwamy skutki gospodarcze i polityczne hitlerowskiego najazdu – zmniejszył się nasz potencjał ekonomiczny, ale i dyplomatyczny. Z państwa niepodległego, z którym po bitwie warszawskiej i zwycięstwie nad ZSRR bardzo się liczono, staliśmy się na 45 lat ubezwłasnowolnioną kolonią ZSRR. Dziś bylibyśmy mniej więcej na poziomie Francji, jesteśmy daleko w tyle, także dlatego, że pozbawiono nas szans na rozwój i prosperity. Ogołocono też nasze dobra kulturalne i do dziś większości z nich w ogóle nie zwrócono.

I odwrotnie – mienie zagrabione z Polski przez kilkadziesiąt lat budowało dobrobyt Niemiec. Kilkaset tysięcy porwanych z Polski dzieci żyło tam i dorastało, myśląc, że są Niemcami, wnosiło wkład do niemieckiej gospodarki, do dziś żyją tam potomkowie tych dzieci i nawet nie zdają sobie sprawy ze swojego prawdziwego dziedzictwa.

Po czwarte, przeciwnicy stawiania tematu reparacji często powtarzają, że „nie warto zaogniać stosunków z potężnym sąsiadem”. Zresztą przecież „Niemcy i tak mówią, że nic nam nie zapłacą”. To dość naiwne i krótkowzroczne podejście. Musimy umieć odróżnić stanowisko negocjacyjne Berlina od lekceważenia tematu. Nie dajmy się zwieść – zawartość archiwów i stałe zakulisowe działania dyplomacji niemieckiej świadczą o tym, że Niemcy doskonale zdają sobie sprawę z wagi tego problemu. Od kilkudziesięciu lat sami próbują wprowadzić – zwykle bocznymi drzwiami, korzystając z narzędzi soft power – temat reparacji, tak aby Polska, chociażby na marginesie innych porozumień, się ich zrzekła i jest to całkowicie – z ich punktu widzenia –  zrozumiałe.

Niemieckie elity doskonale wiedzą, jak wyglądała okupacja Polski i gdyby świat dowiedział się o niej – a musimy pamiętać, że na Zachodzie nie ma świadomości na temat skali jej brutalności i rozmiaru grabieży – to budowana od wojny reputacja „mocarstwa moralnego” ległaby w gruzach. Świadczy też o tym wielka dyplomatyczna aktywność Niemców w sprawach, które tego dotyczą – np. niemieckie fundacje w Polsce chętnie udzielają grantów tym historykom, którzy negują sens reparacji.

Niemieckie „Nie” to jednak wyłącznie dobra mina do złej gry, coś w rodzaju zarządzania kryzysem. Wystarczy poczytać ich poważną prasę, by zrozumieć, że świadomość problemu i konieczności znalezienia „jakiegoś” rozwiązania istnieje. Oczywiście nie stanie się to ani szybko, ani od razu. Nawet tak zamożnego państwa jak RFN nie stać na pokrycie całości roszczeń Polski w jednym czasie – zresztą nikt tego nie oczekuje. Nie powinniśmy zatem stawiać żądań nierealnych, ale póki co nikt tego – na szczęście – nie robi.

Zniszczony pomnik grunwaldzki w Krakowie
W czasie okupacji Niemcy nie oszczędzili nawet monumentów. Tu niemiecki żołnierz na zrzuconym pomniku grunwaldzkim w Krakowie. Fot. Wikimedia

Niektórzy sceptycy pytają też „a co z zachodnią granicą Polski”? To świadczy o nieznajomości historii. Włączenie wschodnich terenów Rzeszy w obręb Polski nie było rekompensatą za niemieckie zbrodnie i grabież, ale za aneksję Kresów przez ZSRR.  Zresztą mitem jest przeświadczenie o wyjątkowej drogocenności tych ziem – wszystko, co miało większą wartość, wywieziono stamtąd do ZSRR. Pierwotnie nawet rekompensata miała być większa – planowano, że obejmie całe Prusy Wschodnie, przy Polsce planowano pozostawić także Lwów. Nie ma żadnego dokumentu, w którym sprawa „ziem odzyskanych” byłaby w jakikolwiek sposób wiązana z niemieckimi zobowiązaniami wojennymi wobec Polski. Sami Niemcy próbują to robić, ale to ich propaganda i mają do tego prawo – my powinniśmy zachować zimną krew i trzymać się swoich racji.

A co z reparacjami od Rosji?

Wielu komentatorów stawia sprawę reparacji rosyjskich na równi z niemieckimi. Z pozoru to logiczne, ale w rzeczywistości nie są to sprawy tożsame. Straty na rzecz ZSRR nigdy nie zostały dobrze policzone (być może kiedyś zostaną), poza tym nie ma do nich podstaw z punktu widzenia formalnego – Stalin był zwycięzcą wojny i zadbał o to, by w kończących ją porozumieniach zablokować tego typu żądania, a nawet samą ich ideę.

Poza tym jest sprawa zdecydowanie ważniejsza – dzisiejsza Rosja, zwłaszcza po napaści na Ukrainę, to państwo w zasadzie terrorystyczne, zbójeckie. Trudno od watażki, który w dodatku ciągle rozrabia, domagać się odszkodowań – choćby nie wiem jak cynicznie to nie zabrzmiało.

Rosyjskie gazety nie piszą, że Rosja jest mocarstwem moralnym, ostoją demokracji i wzorem praworządności, a niemieckie tak. Skoro więc Niemcy sami siebie nazywają ostoją praw, warto na nich wymóc, by sami zaczęli ich przestrzegać i zadośćuczynili za krzywdy, które wyrządzili innym, w tym nam.

Tomasz Sławiński

 

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie