W historii Netfliksa nie było jeszcze żadnej polskiej premiery, która wywołałaby tak żywe emocje, jak właśnie „Znachor”. Oczywiście nie brakowało osób, które wychodziły z założenia, że nie należy oceniać filmu po zwiastunie czy obsadzie, ale niestety większość wolała od razu powiedzieć, że nie ma szans, żeby działający na zlecenie amerykańskiej platformy twórcy i aktorzy chociaż zbliżyli się jakością do kultowego „Znachora” z 1981 roku. Dzieło Jerzego Hoffmana uznawane jest wręcz za ikoniczne dla polskiej kinematografii, a w utrwaleniu tego wizerunku pomaga fakt, że film powtarzany jest kilkanaście razy w roku. Ale żeby nie było – bardzo lubię tę interpretację i wiele razy ją oglądałem, zawsze z dużą satysfakcją.
Dlaczego jednak należy zakładać, że tworzenie nowej wersji nie ma sensu? Nie zapominajmy, że również Hoffman nie przecierał szlaków, bo pierwsza filmowa interpretacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza zadebiutowała w 1937 roku, a wyreżyserował ją Michał Waszyński. Warto jednocześnie wspomnieć, że wielokrotnie sugerowano, iż działający na zlecenie Netfliksa Michał Gazda (reżyseria), Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski (scenariusz) tworzą remake dzieła Hoffmana. Nie, stworzyli film oparty bezpośrednio na książce „Znachor”. Niby drobiazg, ale w kontekście oceny produkcji bardzo ważny.
„Znachor” od Netfliksa zadebiutował w bibliotece platformy 27 września i już tego samego dnia pojawił się na pierwszym miejscu listy najpopularniejszych produkcji oglądanych w naszym kraju. Cieszy, że mimo obaw, tak dużo osób postanowiło sięgnąć po ten tytuł.
„Znachor” od Netfliksa – plakat | mat. pras.
Wilczurów dwóch (a w zasadzie – trzech)
Historię Rafała Wilczura tudzież Antoniego Kosiby zna chyba każdy, dlatego nie będę wchodzić w szczegóły. Trudno uwierzyć, że są w naszym kraju osoby, które nie miały styczności z jednym z filmów lub książką. Generalnie – to prosta, nieco romantyczna, momentami baśniowa opowieść o człowieku, który stracił rodzinę oraz pamięć, a który otrzymał szansę na nowe życie.
W tej prostocie tkwi największa siła „Znachora” i to właśnie z jej powodu tak chętnie wracamy do filmu Hoffmana – wzbudza emocje, wzrusza, daje do myślenia. Kino przez duże „K”, choć oczywiście nieco sztampowe. Czy podobnie jest w przypadku interpretacji Michała Gazdy? Zdecydowanie tak! Historia opowiedziana jest inaczej, niektóre wątki są bardziej wyeksponowane, inne pominięte, ale trzon stworzony przez Dołęgę-Mostowicza został zachowany, potraktowany z odpowiednim szacunkiem i uznaniem dla twórcy. Porównywanie „Znachorów” to trudne, karkołomne wręcz zadanie, ale przecież do odważnych świat należy!
Pewnie niektórzy uznają to za potwarz, ale w mojej ocenie w filmie Hoffmana budowanie postaci nie stało na najwyższym poziomie – bohaterowie bywali nijacy, nie mieli odpowiedniej podbudowy fabularnej. W nowym „Znachorze” twórcy zwrócili na ten aspekt większą uwagę (i dobrze, bo w książce była to kwestia niemalże kluczowa), tworząc – jak to się mówi kolokwialnie – bohaterów z krwi i kości. Ludzi o określonych cechach osobowości, prezentujący zarówno dobre, jak i złe strony. W końcu postacie trudne do jednoznacznej oceny moralnej, czyli takie, które wzbudzają w nas emocje.
Tytułowy Znachor to człowiek, który cierpi, ale również kocha i pożąda. To facet, który zapada w naszą pamięć. Jerzy Bińczycki wykonał gigantyczną pracę, nie odbieram mu tego, ale Leszek Lichota wypada – przynajmniej dla mnie – jeszcze lepiej. Od dawna wiemy, że to aktor ze świetnym warsztatem. Dostał rolę najtrudniejszą, jaką tylko mógł dostać, i poradził sobie wybornie. Jest ekspresyjny, świetnie operuje głosem i mimiką. Przyznam szczerze – to jedna z najlepszych aktorskich kreacji w polskim filmie fabularnym ostatnich lat! Szczególnie biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy i presję, jaka bez wątpienia towarzyszyła Lichocie. W końcu miał zagrać Znachora, TEGO Znachora.
Zawsze uważałem, że film Hoffmana jest urokliwie melancholijny, jakby wszystko działo się we śnie, jakiejś podszytej realizmem baśni. Dla mnie było to ogromną zaletą. W przypadku nowego „Znachora” podobnego odczucia niestety nie miałem – historię opowiedziano w bardziej przyziemny sposób, bardziej ludzki. To oczywiście kwestia wyboru samych twórców, którą rozumiem i szanuję, ale pod względem samego snucia opowieści – punkcik dla poprzedniej interpretacji.
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, film Michała Gazdy wypada zjawiskowo. Nie będę go porównywał z dziełem Hoffmana, ponieważ obie produkcje dzielą ponad cztery dekady, więc ten starszy z automatu stałby na straconej pozycji. Zresztą może wystarczy tych porównań, bo w końcu też nie o to w tym chodzi. Nowy „Znachor” zachwyca ujęciami i scenografią. Wszystko jest realistyczne i żywe, zaprezentowane w sposób całkowicie naturalny. Można przez chwilę poczuć się, jakbyśmy faktycznie cofnęli się w czasie. Różnie z prezentacją czasów minionych bywa w polskich filmach, ale w przypadku „Znachora” mówimy o pełnym profesjonalizmie i dbałości o najdrobniejsze szczegóły.
Film, na który warto było czekać
Michał Gazda, Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski podjęli się bardzo trudnego zadania, ale – przynajmniej w mojej ocenie – wybrnęli z niego znakomicie. Pokazali, że mają szacunek do materiału źródłowego (oczywiście książki), a także potrafią przenieść nieco archaiczną historię na ekran w sposób nowoczesny. Taki, żeby „Znachor” trafił również do młodszych odbiorców. Obsada filmu została wybrana bardzo dobrze, a Leszek Lichota ponownie udowodnił, że jest bardzo utalentowanym aktorem. Kiedy do tego wszystkiego dodamy naprawdę sprawną realizację i świetną muzykę, mówić możemy o pełnym sukcesie. O filmie z gatunku tych naprawdę bardzo dobrych.
Oczywiście na koniec musi paść pytanie, czy nowy „Znachor” jest lepszy od tego z 1981 roku? Nie jest, ponieważ jest inny, ale równie dobry. Pozostaje się cieszyć, że książka Dołęgi-Mostowicza doczekała się już trzech tak wartościowych interpretacji.
Michał Grzybowski
Wejdź na FORUM! ❯
Komentarze (1) / skomentuj / zobacz wszystkie
Netflix!?
Aż strach pytać o szczegóły, detale, idee, przesłanie, wymowę...
28.09.2023 18:03