Letnie Igrzyska Olimpijskie, których gospodarzem była Moskwa, były imprezą szczególną. W 1980 roku mieliśmy do czynienia z jednym z najbardziej napiętych momentów Zimnej Wojny – zaledwie kilka miesięcy wcześniej doszło do inwazji Związku Radzieckiego na Afganistan, wspierany przez Amerykanów. Efekt – przynajmniej dla świata sportu – był taki, że na olimpijskich arenach nie zobaczyliśmy sportowców z wielu krajów bloku zachodniego. Igrzyska zostały zbojkotowane między innymi przez Stany Zjednoczone, Kanadę, Norwegię i Republikę Federalną Niemiec. Poskutkowało to dominacją gospodarzy w klasyfikacji medalowej, ale i polscy kibice mieli wiele powodów do radości – i to nie tylko ze względów czysto sportowych. We wspomnianej klasyfikacji Polska zajęła 10. miejsce, zdobywając 3 złote, 14 srebrnych i 15 brązowych medali. Najciekawsza historia dotyczy rywalizacji o jeden z krążków z najcenniejszego kruszcu.
Walka o złoto w skoku o tyczce
Mowa o konkurencji w jednej z dyscyplin lekkoatletycznych, a mianowicie w skoku o tyczce. W konkursie wzięło udział trzech polskich zawodników: Mariusz Klimczyk, Władysław Kozakiewicz oraz Tadeusz Ślusarski. Polscy kibice największe nadzieje pokładali w ostatnim z wymienionych, który cztery lata wcześniej w Montrealu sięgnął po złoty medal. Najgroźniejszym rywalem dla Polaków był reprezentant gospodarzy, Konstantin Wołkow, a także Francuz Thierry Vigneron. Ten jednak w głównym konkursie zaprezentował się poniżej swoich możliwości i zajął dopiero siódme miejsce.
Walka o najwyższy laur miała rozstrzygnąć się pomiędzy Kozakiewiczem, Ślusarskim a Wołkowem. I trzeba przyznać, że każdy z nich pokazał pełnię swoich możliwości, chociaż jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że gospodarzowi pomagały ściany. I to dosłownie, ponieważ obsługa stadionu w odpowiednich dla Wołkowa momentach otwierała i zamykała jego bramy, tak aby podmuchy wiatru były dla niego możliwie najkorzystniejsze. Radzieckiego skoczka wspomagała też publiczność – i gdyby ograniczała się tylko do pozytywnego dopingu, to cały konkurs byłby po latach inaczej pamiętany.
Kibice jednak nie tylko wspierali Wołkowa, ale też dawali się we znaki Ślusarskiemu i Kozakiewiczowi, bucząc i gwiżdżąc podczas ich skoków. Pierwszy z nich nie dał się sprowokować i po prostu zrobił swoje – udany skok nad poprzeczką zawieszoną na wysokości 5 metrów i 65 centymetrów dał mu srebrny medal, podobnie jak reprezentantowi gospodarzy, który osiągnął taki sam wynik.
Gest Kozakiewicza
Obaj sportowcy musieli uznać wyższość Władysława Kozakiewicza, który tego dnia był w najwyższej formie. Polak nie tylko zapewnił sobie olimpijskie złoto, skacząc na wysokość 5 metrów i 70 centrymetrów, ale także spróbował pobić rekord świata, podnosząc poprzeczkę o kolejne 8 centymetrów. I udało się!
Dwa razy po udanych próbach przeskoczenia nad poprzeczką Kozakiewicz pokazał publiczności obraźliwy gest, który od tego momentu stał się „gestem Kozakiewicza”. "Wściekłem się na te gwizdy i musiałem im pokazać, co o nich myślę i co mi w tym momencie mogą... a w ogóle jestem dumny, że ten wypięty kułak połączono z moim nazwiskiem" - powiedział po latach.
Zachowanie Kozakiewicza wywołało rzecz jasna skandal. Gest zobaczyli widzowie telewizyjni we wszystkich krajach, w których transmitowano zmagania olimpijskie, z wyjątkiem dwóch – Związku Radzieckiego i Polski. Ambasador ZSRR w PRL Borys Aristow domagał się odebrania Polakowi medalu, unieważnienia rekordu oraz dożywotniej dyskwalifikacji za obrazę narodu radzieckiego. Szczęśliwie do tego nie doszło – polskie władze tłumaczyły, że Kozakiewicz cierpiał na skurcz mięśni spowodowany dużym wysiłkiem.
Kozakiewicz swoim gestem świata jako takiego raczej nie zmienił, niemniej jednak w annałach historii się zapisał. Z czego – jak wynika z cytatu powyżej – jest bardzo zadowolony.
Michał Miernik
Wejdź na FORUM! ❯
Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie