Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” – doktor Jones na kolejnym wypadzie [RECENZJA]

Książka, film
|
12.07.2023

Wielu miłośników serii przygód Indiany Jonesa z obawami przyjęło informację, że ponownie postanowiono wrócić do kultowej serii z lat 80. Szczególnie że poprzednia próba była – delikatnie mówiąc – średnio udana. Czy „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” (org. „Indiana Jones and the Dial of Destiny”) to film, który w ogóle powinien powstać?

Tagi: film dla faceta po 40.

Indiana Jones - kadr z filmu
Harrison Ford jako Indiana Jones | fot. mat. pras.

O oryginalnej trylogii „Indiany Jonesa” nie będę się tutaj rozwodził. To filmy kultowe, najlepsze w swoim gatunku, uwielbiane przez widzów. To jednocześnie niedościgniony wzór, do którego twórcy kolejnych odsłon dziarskiego archeologa nie chcieli (albo nie potrafili) nawet nawiązać. Punktem wyjścia do oceny najnowszego „Indiany Jonesa” będzie więc część czwarta, o podtytule „Królestwo Kryształowej Czaszki”, która ukazała się w 2008 roku. I, no cóż, nie zachwyciła. Zresztą niedługo po tym, jak poużywali sobie na filmie recenzenci, Steven Spielberg zapowiedział, że to jego ostatni film z Jonesem w tytule.

Kultowy reżyser słowa dotrzymał, ponieważ przygotowanie kontynuacji spadło na barki Jamesa Mangolda. Solidnego i doświadczonego reżysera, który dał nam takie produkcje jak „Spacer po linie”. „Le Mans ‘66” czy „Logan: Wolverine”. Zawodowiec, ale wejść w buty samego Spielberga to zadanie z gatunku tych niewykonalnych. Reżyser dostał od Disneya spory kredyt zaufania, a także jeszcze pokaźniejszy czek. Dzięki niemu zatrudnił do obsady nie tylko Harrisona Forda (bez niego Indiana to nie Indiana), ale i Phoebe Waller-Bridge, Antonio Banderasa, Karen Allen, Madsa Mikkelsena czy Toby’ego Jonesa. Imponujące! Wiemy jednak po 2008 roku, że nie tylko budżet i głośne nazwiska są kluczem do sukcesu, ale również (a może przede wszystkim) historia. Czy przeniesienie starszawego doktora Jonesa do 1969 roku okazało się dobrym pomysłem?

Hołd dla kultowego bohatera kina akcji

Już od samego początku widać, że Mangold rozumie, czego oczekują fani serii. Że to ma być film pokazujący kolejną przygodę, ale jednocześnie sentymentalna podróż do pierwszych odsłon serii. Widać, że twórca robi co może, żeby wzbudzić w widzach tęsknotę za starymi dobrymi czasami. Bo kiedyś to było, nie to, co teraz – prawda?

Plakat filmu „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”
„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” – plakat | mat. pras.

Choć nie jestem miłośnikiem wyliczania komuś, ile ma lat, trzeba spojrzeć na sprawę realnie – Harrison Ford to 80-latek, który wrzucony został w sam środek naszpikowanego dynamicznymi ujęciami filmu akcji. W trzech pierwszych odsłonach te wszystkie wygibasy przychodziły mu z łatwością, ale już w 2008 roku widać było, że tak lekko nie jest. Jak więc miałby sobie poradzić 15 lat później? No, nie radzi sobie. Oczywiście z pomocą przybywa nowoczesna technologia – wiele scen jest podkręconych komputerowo, a sama twarz Jonesa cyfrowo odmłodzona. Problem jednak w tym, że ta obróbka nie stoi na bardzo wysokim poziomie. Raz Ford skacze jak kozica, innym razem widać, z jak dużym trudem zadziera nogę do góry. PESEL-u nie oszukasz, jak to mówią złośliwi (lub realiści).

Drugą główną rolę w filmie otrzymała Phoebe Waller-Bridge, aktorka z gatunku tych najlepszych. Partneruje Jonesowi przy kolejnej wielkiej przygodzie, pomaga mu tłuc złych i wspiera, gdy temu brakuje już sił. Problem jednak w tym, że Phoebe to aktorka bardziej skrojona pod kino dramatyczne, a nie akcji. Kiedy wspomniana dwójka przekomarza się, robi groźne miny, czyli ogólnie jest statyczna, wypada świetnie. Kiedy zaczynają sekwencje walki, robi się – mówiąc kolokwialnie – byle jak.

Scenariusz, wspólne dzieło Mangolda oraz Jeza Butterwortha, został napisany tak, żeby wyrazić szacunek – w kierunku całej serii, ale również aktorów oraz widzów. Sporo w nim miejsca na subtelne nawiązania do kolejnych odsłon, na puszczenie oczka do najbardziej oddanych fanów serii, czy w końcu na odrobinę jakże typowego dla pierwszych odsłon subtelnego humoru. Pod tym względem twórcy odrobili pracę domową, skutecznie grając na emocjach spragnionych powrotu do lat 80. XX wieku widzów. Może to i płytkie, ale to przecież było do przewidzenia – czy nowy „Top Gun” szukał jakiegoś ambitniejszego obejścia faktu, że po dekadach zdecydowano się podgrzać tego skądinąd pysznego kotleta? Nie szukał, bo nie musiał. Podobnie jest z Jonesem, którego targetem nie są nastoletni miłośnicy filmów Marvela, ale właśnie ludzie, którzy wychowali się na oryginalnej serii. Twórcy nie próbowali nawet tego zamaskować i ja to szanuję. Szczerość często jest najlepszym wyjściem.

Warto wspomnieć jeszcze o odtwórcach ról drugoplanowych. W tej grupie na czelę wysuwają się Mads Mikkelsen, który zagrał obłąkanego nazistowskiego naukowca Jurgena Vollera, a także Boyd Holbrook jako Klaber – jego pomagier. Są przerysowani nawet jak na standardy „Indiany Jonesa”, ale to się sprawdza, pasuje do konwencji. Bo sam film nie bierze siebie zbyt poważnie, starając się zamaskować w ten sposób swoje braki. To w żadnym wypadku nie jest dzieło pokroju pełnego akcji „Uncharted” – nie ten scenariusz i nie te możliwości. To Indiana Jones po przejściach i z bagażem doświadczeń, świadomy swoich wad i ograniczeń, który próbuje nadrabiać charyzmą i dobrymi chęciami. Paradoksalnie mu to wychodzi.

W tym szaleństwie jest metoda?

Kiedy do tego wszystkiego, o czym wspomniałem wyżej, dodamy satysfakcjonujący finał, dostajemy ostatecznie dobry film. Wiem, że może niektórzy liczyli na więcej, ale patrząc realistycznie – na wiek Forda i inne nawarstwiające się ograniczenia – to maksimum, co dało się z tego wycisnąć. Mangold, jak przystało na dobrego rzemieślnika, zrobił wszystko zgodnie ze sztuką, w niektórych miejscach wykorzystując maksimum potencjału. „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” broni się historią i jest wspaniałym ukłonem w stronę oryginalnej trylogii. Jako kino akcji niekiedy bawi, ale całościowo – zważywszy na konwencję – naprawdę się broni. Jak dla mnie jest to lepsza odsłona, niż „Królestwo Kryształowej Czaszki” z 2008 roku, a to już spore osiągnięcie.

Michał Grzybowski

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (1) / skomentuj / zobacz wszystkie

Paweł Kopeć
12 lipca 2023 o 12:28
Odpowiedz

Prawdę mówiąc w tej serii również się pogubiłem... i o co w tym tak naprawdę chodzi!?

~Paweł Kopeć

12.07.2023 12:28
1