Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Obudźmy się z amerykańskiego snu

Wolne myśli
|
14.12.2021

„Pawiem narodów byłaś i papugą” – krytykował Juliusz Słowacki polską skłonność do naśladowania innych. Czy jego słynne słowa sprzed 180 lat nie pasują jak ulał do obecnej fascynacji duńskim hygge, szwedzkim lagom bądź optymizmem zza oceanu? Zachwycają nas cudzoziemskie mody, gdy mamy swojskie „jakoś to będzie!”. To najlepszy patent na dzisiejsze niepewne czasy – twierdzą sami Brytyjczycy. Dlaczego mielibyśmy im nie wierzyć?

Tagi: rozwój osobisty , samoocena

Będzie dobrze
Jako naród nie jesteśmy przesadnymi optymistami, ale czy to źle?

Zdania miłośników rozwoju osobistego są podzielone. Jedni za najkrótszą drogę do samorealizacji uważają hygge – praktykowaną przez Duńczyków celebrację małych radości pośród nastrojowej muzyki, miękkich poduszek i aromatycznych świeczek. Inni twierdzą, że nic nie służy człowiekowi lepiej niż lagom – szwedzka sztuka równowagi i umiaru. Jeszcze inni dowodzą, że sekret doskonałego życia tkwi w japońskiej filozofii ikigai, która zaleca znalezienie w sobie wielkiej pasji.

Jak odkryć lepszą wersję samych siebie? – brzmi jedno z najważniejszych pytań współczesności. Każdy sezon przynosi inną odpowiedź. To, co było cool rok temu, dziś jest już passé. W świecie kontrastów i sprzecznych wskazówek miotamy się między minimalizmem a hedonizmem, stawiamy to na ekspansję własnego ja, to na medytację i wejście w głąb siebie. Ale modą odporną na upływ czasu jest importowane z USA pozytywne myślenie – właśnie tym zjawiskiem zajmijmy się teraz przez chwilę, obnażając jego nieprzystawalność do polskich realiów.

Dlaczego Oprah kłamie?

Niemiecki zespół rockowy Rammstein śpiewa, że „wszyscy mieszkamy w Ameryce”. To znaczy: głupio rezygnujemy z narodowych lub europejskich wartości na rzecz amerykańskich norm, zwyczajów, zachowań, symboli i znaków towarowych. Towarzyszy temu gorąca wiara, że nawet bez przeprowadzki do Stanów Zjednoczonych spełni się nasz american dream – zrobimy karierę od pucybuta do milionera i sama Oprah Winfrey zaprosi nas do swojego telewizyjnego show promującego ludzi sukcesu. Kto chce, niech wierzy!

Choć amerykański przepis na sukces jest równie atrakcyjny nad Potomakiem jak nad Wisłą, u nas nie działa – lub działa znacznie gorzej. Tysiące Kowalskich marzy o poziomie bogactwa, który pozwoli im porzucić zwykłą pracę i korzystać z uroków życia. Dlatego płacą setki złotych za konferencje motywacyjne i sesje coachingu albo sięgają po klasyki rozwoju osobistego – jak „Myśl i bogać się”, „7 nawyków skutecznego myślenia” czy „Obudź w sobie olbrzyma”. Ale zwroty z tych inwestycji są mizerne, o czym świadczą statystyki: na 38,5 mln Polaków jest ponad 100 tys. milionerów. W USA na prawie 314 mln mieszkańców aż 3,07 miliona osób ma wolny milion dolarów na prywatne wydatki. U nas odsetek milionerów wynosi więc 0,00259, a w Stanach 0,00978 – czyli ponad trzy razy więcej niż w Polsce!

Oprah zapewnia, że chcieć to móc. Ale to bujda na resorach – przynajmniej w Polsce. Dlaczego to, co sprawdza się tam, jest nieskuteczne tutaj?

Gdy Amerykanie są niepoprawnymi optymistami, my, Polacy, jesteśmy nieuleczalnymi pesymistami i malkontentami. Jak się ma nam udać, jeśli w to nie wierzymy? Narodowe czarnowidztwo to rodzaj samospełniającej się przepowiedni – odpowiadają krajowi trenerzy biznesu, coachowie i autorzy poradników sukcesu. Ta diagnoza oddaje tylko część prawdy. Sukcesów i porażek jakiejkolwiek nacji nie można zrozumieć pomijając geografię, historię, gospodarkę i wiele innych uwarunkowań.

Ekonomiści mają rację: o tym, jak sobie radzi dany naród, decyduje połączenie jego kapitałów – ludzkiego, społecznego, kulturowego, finansowego i infrastrukturalnego.

Ćwierkały jaskółki, że niedobre są spółki

Coachowie zatrzymują się tylko na pierwszym elemencie układanki – kapitale ludzkim. Pod tym względem różnice między Amerykanami i Polakami są widoczne na pierwszy rzut oka. Oni na pytanie, co słychać, odpowiadają niezmiennie: świetnie, lepiej być nie może. U nas padają dwa niezmienne słowa: stara bieda.

Polski profesor przez 100 dni pytał grupę studentów: jak się czujecie – lepiej niż zwykle, tak samo jak zwykle czy gorzej niż zwykle? Oprócz dwóch osób wszyscy zwykle czuli się... gorzej niż zwykle. Podobne badanie przeprowadzono kilkadziesiąt lat wcześniej w Stanach. Jak łatwo się domyślić, tamtejsi studenci zwykle czuli się lepiej niż zwykle.

U nas dominuje kultura narzekania, tzw. polska norma negatywności – tłumaczy psycholog prof. Bogdan Wojciszke. Choćby ktoś dopiero co wygrał w Lotto lub dostał awans, na wszelki wypadek zrobi zgnębioną minę. A pochwalony będzie umniejszał swoje zasługi. Wolimy dmuchać na zimne i nie chwalimy dnia przed zachodem słońca. Z takim asekuranckim podejściem faktycznie trudniej zrobić karierę w polityce, biznesie i zbić majątek na miarę Donalda Trumpa.

Optymizm jest uwarunkowany genetycznie, niemniej można się go do pewnego stopnia nauczyć. Wiąże się to z tzw. obróbką rzeczywistości, czyli tym, jak ją postrzegamy. Powinniśmy próbować patrzeć na świat pozytywnie, koncentrować się na dobrych aspektach życia. A jeśli przydarzy się nam coś złego? Można to potraktować jak lekcję i okazję do kształtowania siły woli.

Jeszcze trudniej oddziaływać na drugi typ kapitału – społeczny, w którym chodzi o współpracę i zaufanie. Nie trzeba słuchać prof. Janusza Czapińskiego, by wiedzieć, że Polacy ograniczają zaufanie do najbliższego kręgu rodziny i przyjaciół. Jeśli Amerykanin dostanie propozycję milionowego kontraktu, przynajmniej rozważy wszystkie „za” i „przeciw”. Polak w tej samej sytuacji będzie się zastanawiał, na czym polega oszustwo i podstęp. Pozostanie przy swojej jednoosobowej działalności, bo „ćwierkały jaskółki, że niedobre są spółki”. Tymczasem w Ameryce taki mikrobiznes traktuje się jako low profile – coś, co nie przynosi chluby i dużych pieniędzy.

Skąd biorą się negatywne postawy wobec innych? Z kapitału kulturowego. Zabory, okupacja, komuna zrobiły swoje. Historyk Paweł Jasienica miał rację: długotrwałe pozostawanie w opozycji przyzwyczaiło nas do odruchowego mówienia „nie”. Podejrzliwość mamy we krwi. Dzielenie świata na „my” i „oni” przychodzi nam równie łatwo jak oddychanie. Państwo przez wieki było obce i narzucone. Gospodarką kręcili Prusacy, Austriacy, Rosjanie. We wrześniu 1939 roku zdradzili nas Francuzi i Brytyjczycy. O Jałcie lepiej nie mówić. Czy pamiętając te wszystkie bolesne lekcje można serio traktować jakiekolwiek sojusze, partnerstwa i układy międzynarodowe?

Rezerwę, ostrożność i sceptycyzm przenosimy na nasze krajowe podwórka: partie polityczne, firmy, fundacje, wspólnoty mieszkaniowe czy relacje sąsiedzkie. Na to się nakłada polskie gloryfikowanie moralnego zwycięstwa, które pięknie wygląda w podręcznikach do historii, ale w polityce i realnym życiu się nie liczy.

Amerykanin nie umie zrozumieć naszego kultu ofiary i męczennika. Dla niego jest to loser, nobody. Chyba że po porażce wstaje, otrzepuje pył z kolan i próbuje od nowa. Wśród przedsiębiorców wygląda to tak: gdy jankesowi powinie się noga w interesach, każdy bank bez problemu sfinansuje jego kolejny projekt. A że kiedyś zbankrutował, tym lepiej – miał okazję uczyć się na swoich błędach. W Polsce wystarczy raz splajtować, aby na lata stracić dostęp do kredytów. Także uzyskanie pożyczki dla start-upu graniczy z cudem. Młodzi krajowi innowatorzy z żyłką do biznesu narzekają, że banki żądają różnych zabezpieczeń i gwarancji, np. zdeponowania pieniędzy, niejednokrotnie w wysokości pożyczki. To tyle à propos kapitału finansowego.

Walka z przeważającymi siłami wroga

Za punkt honoru postawiliśmy sobie umieranie za ojczyznę, ale żeby dla niej ciężko pracować, rozwijać ją technologicznie, cywilizacyjnie – to już nie. Gdzie rozsądek? Gdzie instynkt samozachowawczy? „Ulubionym zajęciem Polaków jest walka z przeważającymi siłami wroga” – żartował sobie w głębokim PRL Sławomir Mrożek. Równie wnikliwą obserwacją dzielił się nieodżałowany Stefan Kisielewski: „Gdy upadło powstanie, Wokulski wziął się za zarabianie pieniędzy. Powiodło mu się, lecz bohaterem narodowym nie został po dziś dzień”.

Co do kapitału infrastrukturalnego… W Polsce bezrobocie dotyczy niektórych mniejszych miejscowości, w dużych miastach wakatów jest więcej niż chętnych. Problem w tym, że dziewięciu na 10 Kowalskich odrzuca pomysł wyjazdu za pracą – wynika z badań firmy Work Service. Mobilność zawodowa mogłaby aktywizować i podnieść komfort życia całych grup społecznych i regionów kraju – argumentują politycy, ekonomiści, eksperci personalni. Słusznie. Dodają, że migrację ogranicza lenistwo połączone z deprawującym wpływem pomocy społecznej. Tu już zgody nie ma. Problemem są wysokie koszty życia w Warszawie, Wrocławiu lub Katowicach – to przez nie mieszkańcy tzw. prowincji nigdzie się nie ruszają.

Wynajem mieszkania pochłonąłby lwią część zarobków. Na przeprowadzkę może sobie pozwolić tylko dobrze opłacana kadra menedżerów i specjalistów – przekonują ankietowani przez Work Service. Inną przeszkodą jest komunikacja publiczna. Największe bezrobocie charakteryzuje powiaty oddalone od wielkich miast o co najmniej godzinę jazdy. Jeśli tamtejszy transport autobusowy i kolejowy się zwija (likwidacja połączeń), ludzie nawet nie próbują szukać zatrudnienia w stolicy powiatu lub województwa.

Amerykanie są jedną z najbardziej mobilnych nacji na świecie, bo im po prostu łatwiej znaleźć gdziekolwiek lokum bez obniżania standardu życia czy ponoszenia większych wydatków. Nas skutecznie do przeprowadzek zniechęca słabo rozwinięta infrastruktura mieszkaniowa i transportowa. Dopóki się to nie zmieni, łatwiej będzie Polakom przenosić się do Dublina niż Lublina, a przecież odpływ tzw. talentów nie wróży krajowej gospodarce niczego dobrego.

Ułańska fantazja

Podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: skąd się bierze różnica w skuteczności Polaków i Amerykanów, trwa. Nie warto się skupiać tylko na tym, w czym jesteśmy gorsi. Część uwagi skierujmy na swoje atuty. Gdy my się zachwycamy lagom, hygge, pozytywnym myśleniem i innymi cudzoziemskimi modami, Brytyjczycy docenili naszą filozofię „jakoś to będzie!”.

Niby ciągle narzekamy, zrzędzimy i biadolimy, ale bardziej z przyzwyczajenie niż z głębokich przekonań. Powtarzamy, że będzie jeszcze gorzej, co nie przeszkadza nam iść do banku po kolejny kredyt. Mniejsza o to, czy go dostaniemy. Chodzi o ułańską fantazję, sięganie po niemożliwe, działanie bez lęku o konsekwencje. Głoszenie negatywnych przekonań – paradoksalnie – toruje drogę do pozytywnego samopoczucia.

Nawet gdy umniejszamy siebie, swoje osiągnięcia, zasługi, jest to raczej specyficzny styl komunikacji niż prawdziwa samoocena. W głębi duszy myślimy o sobie dobrze. I wcale się nie dziwimy, gdy Wally Olins, brytyjski ekspert od marek krajowych, wychwala nas pod niebiosa. Przed laty pisał, że czerpiemy moc z bogactwa pozornie przeciwstawnych cech. „Polska jest częścią Zachodu i rozumie Wschód; Polacy są namiętni i idealistyczni, a także praktyczni i zaradni; polski bohater jest ambitny”. My to wiemy od dawna. Obudźmy się więc z amerykańskiego snu – zacznijmy śnić własny.

Miro Konkel

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie