Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Cancel culture – kultura unieważniania. Jeśli się nie dostosujesz, znikniesz.

Wolne myśli
|
11.03.2024

Pod koniec XX wieku wydawało się, że świat wchodzi w nową, wielką erę nieskrępowanej wolności. Upadły największe totalitaryzmy, podniosła się żelazna kurtyna, wszyscy mieli na ustach wolność słowa i jednostki. Nowa ludzkość – bez dyktatur i przymusu – miała każdemu dać swobodę działania i wypowiedzi. Czas jednak szybko zweryfikował tamte marzenia o „końcu historii”. Już kilka lat później okazało się, że jeszcze ciężej niż polityczną niewolę przychodzi nam tolerować to, że inni nie myślą tak samo jak my. Tak narodziła się cancel culture – kultura kasowania i unieważniania wszystkich tych, z którymi się nie zgadzamy.

Tagi: społeczeństwo

Cancel culture
Cancel culture - poteżny ruch mający eliminować niepoprawnych, czy ochrona zagrożonych mniejszości? (fot. depositphotos)

Jak większość zjawisk społecznych, które obecnie wymknęły się spod kontroli, także i cancel culture u swoich początków odgrywała dość pozytywną rolę. Pojęcie to powstało w Stanach Zjednoczonych około 2015 roku (samo zjawisko znacznie wcześniej, choć w ograniczonym zakresie) i pierwotnie miało jeden cel: wykluczać z debaty publicznej te osoby, które wyrażają szczególnie obraźliwe lub zmanipulowane i fałszywe poglądy. Chociażby skrajnych rasistów czy ludzi jawnie propagujących użycie przemocy wobec kobiet.

Początkowo używały go, a właściwie bardziej próbowały używać – ze względu na ograniczone możliwości – często nieskutecznie, środowiska niszowe lub mniejszości, głównie rasowe, kulturowe i seksualne. Z czasem jednak idea ewoluowała do stanu, jaki mamy obecnie, czyli medialno-korporacyjno-społecznej pałki na wszystkich, który wyrażają poglądy inne niż te akceptowane przez samozwańczy mainstream.

Początki – czyli walka z rasizmem

Prawdziwy wybuch postaw cancel culture miał miejsce za oceanem w czasie największej popularności ruchu BLM, czyli Black Lives Matter. Punktem zapalnym stała się wtedy seria nieściganych i tuszowanych zabójstw przedstawicieli czarnoskórej mniejszości, na przykład uniewinnienie George’a Zimmermana, członka straży sąsiedzkiej, który w lutym 2012 roku w trakcie patrolu zabił nieuzbrojonego czarnoskórego nastolatka Trayvona Martina.

 

Czytaj także: W jakim świecie będą żyły nasze dzieci?

 

W Polsce najbardziej znana jest historia George’a Floyda zabitego w 2020 roku podczas brutalnej interwencji policji. Oba te wydarzenia wywołały wzburzenie w amerykańskich mniejszościach – a trzeba mieć świadomość, że faktycznie amerykańska policja, w odróżnieniu od tej znanej nam z Polski czy Europy, potrafi być bardzo brutalna, zwłaszcza wobec czarnoskórych, zbyt łatwo i lekko branych za potencjalnych przestępców.

Wrzenie to zapoczątkowało w środowiskach mniejszościowych coś w rodzaju zbiorowego pragnienia zemsty, pojawiły się wezwania do zadośćuczynienia krzywdom nie tylko z powodu bieżących prześladowań, ale w celu pełniejszego zadośćuczynienia za wieki realnej opresji i dyskryminacji.

Cancel culture
Protest przeciwko uniewinnieniu Georga Zimmermana. Cancel culture wzrosła na fali niezadowolenia mniejszości. Fot. Wikimedia

Wtedy właśnie miał miejsce pierwszy widoczny także poza granicami USA akt cancel culture – tłum zaczął zrzucać i niszczyć pomniki ojców założycieli państwa, w tym postaci tak wybitnych, jak Tomasz Jefferson czy nawet Jerzy Waszyngton – wszyscy oni mieli za karę i na zawsze zniknąć z przestrzeni publicznej za to, że mieli niewolników, bez względu na wszelkie inne, oczywiste zasługi dla kraju. I choć idea pozbycia się z przestrzeni publicznej osób, a nawet instytucji (jedno z wielkich amerykańskich miast zlikwidowało… całą lokalną policję, jako – zdaniem radnych – do szpiku rasistowską) z europejskiego punktu widzenia wydaje się absurdalna, to tam trafiła na wyjątkowo podatny grunt.

Dostało się wtedy – o ironio – także waszyngtońskiemu pomnikowi Tadeusza Kościuszki, który w swoim testamencie zostawił pokaźną sumę, jaką miano w całości przeznaczyć na wykupienie niewolników należących do grupy jego kilku amerykańskich przyjaciół, w tym m.in. właśnie do samego Jeffersona, który zresztą tej prośby nie spełnił. W pewnym momencie pojawiały się nawet głosy, by wygumkować z historii także i Krzysztofa Kolumba – w końcu przecież przyniósł zniewolenie całym narodom, a w dalszej konsekwencji odkrycia Ameryki dla Europy – postępującą przez dekady eksterminację rdzennych Indian.

To trochę tak, jakby dziś ktoś kazał nam przestać słuchać utworów Fryderyka Chopina, ponieważ z jego listów do przyjaciół – i to jest fakt – zauważalnie przebija pogarda dla Żydów. Bez ówczesnego kontekstu (a cała Europa była wówczas antysemicka) wiele rzeczy będzie dla dzisiejszego odbiorcy zwyczajnie niezrozumiałych.

Ewolucja wielkiej idei

Od tamtej pory pojęcie i praktyka cancel culture szybko ewoluują i obejmują coraz szersze kręgi. Z dość niewinnej tarczy ochronnej prześladowanych mniejszości zjawisko to stało się, i to w zaledwie kilka lat, skutecznym narzędziem politycznych i korporacyjnych elit, chcących lepiej kontrolować przebieg dyskursu publicznego.

W 2015 powiedzenie na Twitterze „skasujemy cię” było bardziej żartobliwe niż poważne, dziś „cancelowanie” innych z przestrzeni publicznej to efektywny sposób na odgórne przekształcenie kultury, pozornie w celu eliminacji potencjalnie szkodliwych lub obraźliwych treści, a faktycznie będące próbą nałożenia kagańca na wszystkich wykraczających poza przyjęte schematy poprawności politycznej.

„Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość” – George Orwell

Przykładów na skuteczność cancel culture jest aż nadto. Na przykład w 2019 roku, amerykański komik Kevin Hart musiał zrezygnować z prowadzenia gali Oscarów po tym, jak w internecie znaleziono jego stare żarty o homoseksualistach i transseksualistach. Hart oczywiście gorliwie przepraszał za swoje słowa, ale nie wystarczyło to, by uspokoić oburzenie społeczności LGBT i ich sojuszników. Miał natychmiast zniknąć i zniknął, choć trzeba przyznać, że wstrzymało to rozwój jego kariery jedynie na kilkanaście miesięcy. Później jednak wiedział już doskonale, na co może sobie pozwolić, a na co nie.

 

Czytaj także: Zmanipulowany świat

 

Mniej szczęścia miała brytyjska pisarka J.K. Rowling, która została oskarżona o transfobię po tym, jak w mediach społecznościowych skrytykowała artykuł używający sformułowania „osoby menstruujące” zamiast kobiety. Rowling broniła swojego stanowiska, twierdząc, że nie neguje istnienia transpłciowości, ale jednocześnie podkreślała znaczenie biologicznej płci. Jej wypowiedzi wywołały falę zmasowanej krytyki, a wręcz nienawiści ze strony aktywistów trans i ich zwolenników, którzy nazywali ją TERF (trans-exclusionary radical feminist) i wzywali do bojkotu napisanych przez nią książek i filmów.

Doszło nawet do tego, że autorka przynoszących miliardowe zyski bestsellerów nie została zaproszona na obchody 20. rocznicy filmu „Harry Potter i kamień filozoficzny”, który powstał – jak i cała późniejsza seria – na podstawie jej książki. I choć później Rowling wielokrotnie tłumaczyła, co miała na myśli, na długo stała się persona non grata na światowych salonach.

By stać się ofiarą cancelingu, nie trzeba było zresztą samemu zrobić niczego złego, czasem wystarczyło mieć znane nazwisko i jedynie „bronić” innego sprawcy. Przekonał się o tym amerykański prezenter telewizyjny Chris Harrison, który musiał zrezygnować z prowadzenia popularnego programu telewizyjnego „The Bachelor” po tym, jak w wywiadzie bronił uczestniczki Rachael Kirkconnell, która została oskarżona o rasizm za wcześniejsze uczestnictwo w imprezie tematycznej nawiązującej do czasów niewolnictwa. Harrison tłumaczył, że Kirkconnell nie miała złych intencji i że należy oceniać ją według standardów obowiązujących w 2018 roku, kiedy odbyła się impreza, a nie współczesnych, gdy wszyscy są wyczuleni na punkcie poprawności politycznej. Jego słowa spotkały się z ostrą reakcją ze strony widzów i innych uczestników programu, którzy zarzucali mu bagatelizowanie problemu rasizmu i brak empatii dla ofiar dyskryminacji.

Przykładem na bardzo skuteczne, wręcz drastyczne użycie cancel culture jest też znana sprawa gwiazdora i laureata Oscara Kevina Spacey, którego niepotwierdzone oskarżenia i podejrzenia o molestowanie innego aktora na planie filmowym kosztowały kilka lat totalnego wykluczenia, nie tylko z Hollywood (gdzie w jednym z już ukończonych filmów z jego udziałem dograno zupełnie nowe sceny z innym aktorem), ale w ogóle z mediów i nawet życia towarzyskiego. Niektóre koncerny wystąpiły do aktora o zwrot gaż za wspólne produkcje reklamowe. A co potem? 26 lipca 2023 został przez sąd uniewinniony i oczyszczony ze wszystkich zarzutów.

Co ciekawe zjawisko cancel culture obejmuje nie tylko ludzi, ale też ich „kontrowersyjne” z punktu widzenia krytyków dzieła. Szerokim echem w świecie odbiło się wycofanie z aplikacji HBO Max filmu „Przeminęło z wiatrem” – monumentalnego dzieła amerykańskiego kina, które zresztą w uznaniu wielkości w 1989 roku trafiło do Biblioteki Kongresu jako jedno z najważniejszych dziedzictw kulturowych Stanów Zjednoczonych. W 2020, gdy film zdejmowano, okazało się, że „może obrażać uczucia czarnoskórych mieszkańców USA”. To o tyle zabawne, że za ten film — za kobiecą rolę drugoplanową — pierwsza czarnoskóra aktorka w historii, Hattie McDaniel dostała Oscara.

Podobnych zdarzeń jest na świecie obecnie znacznie więcej. Nie tak dawno jeden z niemieckich wydawców wycofał z publikacji książki "Mlody Winnetou", jako mogącej naruszać dobre imię Indian. Z kolei w styczniu 2024 rząd Kanady zapowiedział zmiany w muzeum „Ani z Zielonego Wzgórza”, gdyż zdaniem władz, odwiedzającym je gościom należy „udostępnić nowe narracje, perspektywy i głosy” uwzględniające „inkluzywność”, „dzieje rdzennych mieszkańców kraju” i „mniejszości”. Poprzednia wystawa oparta o napisaną ponad 100 lat temu, kultową książkę, której akcja dzieje się właśnie w Kanadzie, okazała się nie dość otwarta na nowe trendy i perspektywy.

 

Czytaj także: Dlaczego hejtujemy?

 

Pozornie może się to wszystko wydawać jedynie uprawnionym „porządkowaniem” przestrzeni publicznej, jednak kiedy uświadomimy sobie, jak wyglądały media jeszcze kilka dekad temu, gdzie w primetime można było bez żadnej cenzury emitować tak obrazoburcze – z dzisiejszego punktu widzenia programy, jak chociażby obrażający wszystkich, ale po prostu śmieszny i świetny „Latający cyrk Monty Pythona”, to widać, jak bardzo świat się zmienił. Niestety niekoniecznie na korzyść.

Kultura wykluczenia działa też w biznesie, firmy i instytucje społeczne szybko bowiem wyczuły, że może to być świetny sposób na walkę z potężnymi rywalami. Jednym z najbardziej znanych przykładów jest przypadek prestiżowej marki odzieżowej Dolce & Gabbana, która w 2019 roku została oskarżona o rasizm i stereotypizację Chińczyków w swojej kampanii reklamowej przed pokazem mody w Szanghaju. Przez chiński internet przetoczyły się wtedy kontrowersyjne filmy i zapisy obraźliwych prywatnych wiadomości z Instagrama, rzekomo wysłanych przez współzałożyciela firmy, Stefano Gabbanę. Chińczykom nie spodobały się zwłaszcza „wprowadzające” materiały reklamowe marki, przedstawiające azjatycką modelkę próbującą dość nieudolnie jeść włoskie jedzenie pałeczkami. W wyniku tego incydentu pokaz został odwołany, a wiele chińskich gwiazd i sklepów zrezygnowało z współpracy z marką. I choć sam Gabbana stanowczo zaprzeczył, iż krążące w sieci screeny to jego wypowiedzi, to już nie pomogło. Marka musiała praktycznie wycofać się z Chin i do dziś, pomimo wielu prób, nie odbudowała tam w pełni swojej rynkowej pozycji.

Spore zamieszanie w 2020 roku wywołała też informacja o tym, że firma kosmetyczna L'Oréal zwolniła modelkę Munroe Bergdorf po tym, jak ta publicznie skrytykowała rasizm i przemoc policyjną w USA. Koncern obawiał się reakcji zamożnych konserwatywnych klientów za oceanem, jednak po fali krytyki ze strony internautów i aktywistów, firma przeprosiła Bergdorf i zaprosiła ją do współpracy przy tworzeniu strategii różnorodności i inkluzywności.

Cancel culture
Cancel culture może prowadzić do "wygumkowania" z debaty publicznej wszystkich osób i tez, które nie pasują politycznej poprawności. Fot. Microsoft Bing

Cancel culture w Polsce

W Polsce, gdzie przywiązanie do wolności słowa – zapewne ze względu na kilka dekad opresyjnej dyktatury komunistycznej, narzuconej nam z zewnątrz i z tak wielkim trudem zrzuconej po 1989 – jest bardzo silne, kultura „kasowania” innych za poglądy czy wypowiedzi nie rozwija się tak szybko, jak na Zachodzie, choć jej przejawy także są tu – niestety – coraz bardziej widoczne.

Chyba najgłośniejszym w ostatnich latach praktycznym przejawem cancel culture w naszym kraju była sprawa aktorki Barbary Kurdej-Szatan, która w czasie szczytu kryzysu migracyjnego na granicy polsko-białoruskiej udostępniła w mediach społecznościowych krótkie nagranie, na którym pokazane były uzbrojone, umundurowane osoby używające przemocy wobec kobiet z dziećmi na rękach. W tle było słychać krzyki i płacz. Miało to sugerować, że polska straż graniczna bije zatrwożonych uchodźców. Kurdej-Szatan, udostępniając nagranie, skomentowała je bardzo emocjonalnie, nie przebierając w słowach. Strażników granicznych nazwała m.in. mordercami.

 

Czytaj także: Świat pełen kłamstw. Zalewają nas fake newsy

 

Nagranie to wywołało zrozumiałą wściekłość w wielu prawicowych środowiskach – wszczęto nawet formalne śledztwo w prokuraturze (umorzone w 2023 roku), a aktorkę zwolniono z TVP. Choć osobiście uważam, że wypowiedź Kurdej-Szatan była skandaliczna – zwłaszcza w tamtym trudnym czasie realnej akcji Putina i Łukaszenki, mającej na celu destabilizację polskiej granicy wschodniej, to jednak reakcje wielu mediów i części społeczeństwa były po prostu histeryczne. Chciano zmusić aktorkę do złożenia samokrytyki, a później zniknięcia nie tylko z ekranu czy scen teatralnych, ale w ogóle z życia publicznego.

Zasadniczo w Polsce od dawna przykłada się zbyt wielkie znaczenie do tego, co mówią celebryci, nawet jeśli to, czym się publicznie dzielą z obserwatorami, wykracza zupełnie poza ich kompetencje. Jednak w tej sprawie mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju nakręconego wzmożenia i niebezpiecznej nagonki, wykraczającej daleko poza zwykłą, dopuszczalną reakcję.

Głośna ostatnio stała się też sprawa decyzji MEN, które chce wycofać lub ograniczyć do wybranych fragmentów czytanie przez uczniów „W pustyni i w puszczy", gdyż zdaniem niektórych ekspertów jest to powieść rasistowska, pochwalająca kolonializm, dlatego też nie powinna znajdować się nawet w spisie lektur uzupełniających. To zresztą nie jest tylko nasz problem. W wielu krajach zachodu, czego przykładem jest wspomniana wcześniej "Ania z Zielonego Wzgórza", toczy się wręcz debata, czy niektórych starszych, napisanych w czasach wielkich imperiów i kolonializmu książek, nie należałoby uwspółcześnić, dodając elementy uwzględniające wielokulturowość i „szacunek dla innych kultur”.

Innym, jeszcze bardziej aktualnym przykładem działania „kultury kasowania” w polskim biznesie jest sprawa TV Republika, z której reklamodawcy wycofali się po rzekomej antysemickiej i antyimigranckiej wypowiedzi Jana Pietrzaka - jednego z gości stacji. W ciągu kilku tygodni praktycznie wszystkie firmy reklamujące się w tej TV, i to pomimo wzrostu jej oglądalności o kilka tysięcy procent, wycofały reklamy z jej anteny, chociaż mogły jeszcze emitować je po starych, bardzo korzystnych w tamtych warunkach cenach sprzed wzrostu audytorium. Jedna z dużych ogólnopolskich gazet publikowała nawet coś w rodzaju „odezw” piętnujących te firmy, których spoty reklamowe jeszcze tam pozostały.

Tymczasem wystarczy pobieżne odsłuchanie całej wypowiedzi Pietrzaka, by stwierdzić, że nie miała ona charakteru rasistowskiego czy ksenofobicznego, a podejmowała – w formie niestosownego – to prawda, żartu – to, jak główne państwa UE, a zwłaszcza Niemcy nieudolnie radzą sobie z faktycznie mającym miejsce kryzysem migracyjnym. Uprawniona jest zatem – moim zdaniem –  teza, że cała ta akcja była sprytnym działaniem konkurencji, która chcąc pozbawić szybko rosnący, konkurencyjny podmiot dochodów reklamowych, uderzyła w tony, jakich duże firmy – niechcące być kojarzonymi z kontrowersyjnymi treściami i wypowiedziami – unikają jak ognia. Reszta zadziała się sama.

Nie trzeba być fanem jakiegokolwiek medium, by zauważyć, że wszelkie tego typu nagonki i wzmożenia to broń obosieczna. W razie zmiany koniunktury politycznej łatwo sobie wyobrazić podobne działania uderzające w drugą stronę sporu. Czy faktycznie tego chcemy? Może lepiej, by firmy po prostu i bez zbędnych, sztucznych ograniczeń konkurowały o klienta, a nie przychylność takich lub innych środowisk.

Cancel culture
Za Zachodzie powstaje coraz więcej ruchów sprzeciwiających się cancel culture i to po obu stronach sporu. Fot. Pixabay

Podsumowanie

Cancel culture to coraz powszechniejsze zjawisko, które polega na publicznym potępieniu i bojkotowaniu osób lub organizacji, które wyraziły poglądy uznane za kontrowersyjne lub obraźliwe. Niektórzy uważają, że wręcz to forma aktywizmu społecznego i sprawiedliwości, która wymusza odpowiedzialność i pozytywną zmianę postaw. Inni twierdzą, że to forma cenzury i nagonki, która ogranicza wolność słowa i wyrażania własnego zdania.

Mnie zdecydowanie bliżej do tej drugiej opinii, zwłaszcza że jednym z efektów wzrostu tej oraz podobnych idei (np. woke culture, tzw. kultura przebudzonych) jest coraz powszechniejsza autocenzura, czyli dobrowolne ograniczanie własnej wypowiedzi z obawy przed negatywnymi konsekwencjami.

Autocenzura jako taka może mieć oczywiście pewne pozytywne efekty, np. zdaje się sprzyjać większej tolerancji, szacunkowi i empatii wobec innych. Przynajmniej w warstwie deklaratywnej i publicznym dyskursie. Z drugiej strony, będzie niestety prowadzić do utraty autentyczności, krytycznego myślenia i różnorodności poglądów, a to stanie się o wiele groźniejsze niż np. usłyszenie kilku szorstkich słów w przestrzeni publicznej.

Dlaczego cancelowanie prowadzi do autocenzury? Moim zdaniem winny jest strach przed utratą reputacji, pracy, przyjaciół lub wpływu. Strach przed byciem odrzuconym, wyśmianym lub zaatakowanym. Strach przed konfrontacją, krytyką lub konsekwencjami prawnymi. Strach przed tym, co inni pomyślą lub powiedzą o nas. Strach przed tym, że nasze poglądy mogą być niepoprawne, nieaktualne lub niechciane, a ja – szczerze mówiąc – nie chciałbym żyć w świecie, w którym przed każdą publiczną wypowiedzią musiałbym się zastanawiać, czy komuś ona nie wadzi i czy ktoś mnie za nią nie ukarze ostracyzmem.

Cancel culture to złożony i drażliwy temat, który wymaga głębokiej refleksji i dialogu. Nie ma prostych odpowiedzi na to, jak się do niego odnieść i jak się przed nim bronić. Każdy z nas musi sam zadecydować, co jest dla niego ważne i co chce wyrazić. Jednak warto pamiętać, że także i pełna wolność słowa nie oznacza braku odpowiedzialności za to, co mówimy i jak to wpływa na innych.

Tomasz Sławiński

 

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie