Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Kryzys przyszłości. W jakim świecie będą żyły nasze dzieci?

Wolne myśli
|
26.09.2023

Brytyjski historyk i archeolog Ian Morris od lat przekonuje, że XXI wiek będzie czasem największej rewolucji społeczno-technologicznej w całej historii ludzkości. To, o czym wiemy z kart historii oraz własnych obserwacji, jest według tego uczonego niczym w porównaniu ze zmianami i wyzwaniami, jakie nas czekają w kolejnych dekadach. Zapowiadane od lat przemiany społeczne przyspieszyła jeszcze niedawna epidemia koronawirusa oraz obecna wojna za naszą wschodnią granicą, które spotęgowały tempo przeobrażeń. Ich szybkość będzie wkrótce tak wielka, że wielu z nas po prostu nie będzie w stanie przystosować się do nowych realiów. Świat, jaki znamy obecnie, z jego geopolityką, podziałami społecznymi, zasadami moralnymi i poglądami zwyczajnie odejdzie do przeszłości. Jego miejsce zajmie coś nowego, coś o kształcie, jakiego dziś nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.

świat za 50 lat
Jak będzie wyglądał świat za 20 lat?

Przeszłość

Spróbujmy wrócić pamięcią do lat 80., kiedy w Polsce panował marazm ostatniej dekady PRL: puste półki i kolejki w sklepach, powszechna szarzyzna, rzucający się w oczy brak perspektyw i społeczna apatia. Wszystko wydawało się zabetonowane i właściwie nic nie wskazywało na to, że za kilka lat sytuacja społeczno-polityczna zmieni się i to aż tak bardzo.

A jednak... Wracam do tego okresu nieprzypadkowo, gdyż u progu podobnej zmiany, tylko prawdopodobnie na znacznie większą skalę, znajdujemy się obecnie. Niby jesteśmy świadomi, że wszystko się zmienia, ale nie wiemy, kiedy dokładnie, jak i czy w ogóle skutki tych fundamentalnych przemian, o których ciągle mówią media, dotkną akurat nas. Nikt też tak naprawdę chyba nie wie, czy będą to "zmiany na lepsze".

O ile pod koniec lat 80. mogliśmy chociaż marzyć, że brzydotę realnego socjalizmu zastąpi kolorowy świat Zachodu, oglądany w amerykańskich filmach lub na popularnych wtedy saksach, tak teraz o przyszłości, która nas czeka, nie wiemy praktycznie nic, albo bardzo niewiele.

Wracając do przywoływanego we wstępie Iana Morrisa i jego fundamentalnej pracy „Dlaczego Zachód rządzi – na razie”, zastanówmy się przez chwilę nad tym, w jakim faktycznie świecie dotychczas żyliśmy.

Chociaż wiele się w ostatnich latach mówi o zaletach wielokulturowości, to jednak podstawą naszego myślenia, nawet jeśli uważamy się za kosmopolitów, jest ukształtowany dawno temu i tylko na Zachodzie etos wolności, własności i samostanowienia. Cywilizacja zachodnia jest nim po prostu do szpiku przesiąknięta i to, jak dziś postrzegamy siebie oraz resztę globu, z niego właśnie wynika.

Nieważne, czy jesteśmy ateistami zakochanymi w osiągnięciach oświecenia, czy gorliwymi wyznawcami jednej z wielkich religii, łączą nas cechy i sposób myślenia charakterystyczny tylko dla tego właśnie regionu na mapie świata. Niezależnie, czy wychowaliśmy się w rodzinie konserwatywnej, liberalnej czy w ogóle w kontrkulturze, i tak w sferze myślenia o świecie, jego rozumieniu, geopolitycznych właściwościach - często nawet nie zdając sobie z tego sprawy - kierujemy się tym, co dała nam europejska filozofia, nauka i historia. Widać to zwłaszcza teraz, kiedy Zachód, mimo wszystkich wątpliwości i chwilowych nieporozumień jednoczy się w obliczu rosyjskiej agresji na naszego wschodniego sąsiada. Nagle widać, jak wiele, pomimo istotnych różnic, ciągle nas łączy. 

Dodatkowo, tak się - z wielu powodów - złożyło, że od czasów boomu przemysłowego obszar ten górował nad pozostałymi pod względem rozwoju społecznego, cywilizacyjnego i ekonomicznego, a w pewnym momencie nawet przez bezwzględną eksploatację kolonii "rządził resztą globu".

Dlatego większość z nas wyrastała - chcąc czy nie chcąc - w atmosferze i przekonaniu, że żyje w najzamożniejszej i najpotężniejszej części Ziemi. Od XVII wieku każde kolejne pokolenie Europejczyków żyło w coraz większym dostatku i na coraz wyższym poziomie. W ciągu niespełna 200 lat dokonał się postęp niewyobrażalny. Europa w tym czasie posunęła się do przodu, w sensie kulturowym i ekonomicznym dalej i mocniej, niż przez wcześniejsze XXV wieków.

W efekcie, dzięki tym wpojonym w krew wartościom także i my, tu w Polsce, chociaż przez 4 i pół dekady za żelazną kurtyną, nigdy nie przestaliśmy się czuć częścią tak rozumianego Zachodu i dlatego po przełomie 1989 roku niemal wszystkim wydawało się, że stały dobrobyt oraz nieustanny rozwój staną się nieodłączną częścią także i naszego życia.

Teraźniejszość

Tymczasem rzeczywistość zdaje się zmierzać w zupełnie innym, niż ten, którego się spodziewaliśmy, kierunku. Świat zachodni się bezpowrotnie zmienił i nie jest już taki jak w naszych wyobrażeniach. Dominujące od rewolucji przemysłowej Europa i USA wyraźnie utraciły swoją dynamikę rozwojową, a pierwsze skrzypce w światowej gospodarce zaczynają odgrywać potęgi azjatyckie. Najpierw Japonia, a dziś rosnące bardzo szybko Chiny, które - jak nikt inny wcześniej - wykorzystały szansę, jaką dała im rewolucja technologiczno-przemysłowa XX wieku.

Gospodarka Chin, według PKB liczonego metodą parytetu siły nabywczej, już dziś jest większa od gospodarki amerykańskiej, a ze względu na różnice potencjałów ludnościowych ta przewaga będzie się jeszcze w kolejnych latach zwiększać, choć oczywiście trzeba tu też zaznaczyć, że także Chiny mają swoje problemy demograficzne związane z fiaskiem polityki "jednego dziecka". Tu zresztą warto się na chwilę zatrzymać, bowiem to, iż właśnie Chiny będą w przyszłości - jeśli ich rozwój nie zostanie w jakiś sposób zakłócony - przewodzić światu, jest faktem, który przez europejskich i amerykańskich analityków nie jest chyba jeszcze należycie dostrzegany. Patrzymy bowiem na Państwo Środka poprzez pryzmat własnej kultury i własnego rozumienia rzeczywistości, które nasze wartości stawiają w jakimś szczególnym miejscu. Tymczasem w Azji nie mają one tak wielkiego znaczenia, a w miarę wzrostu jej potęgi - będą miały znaczenie jeszcze mniejsze.

Widać to doskonale na przykładzie Japonii i pomniejszych azjatyckich tygrysów, które jeszcze w latach 50. czy 60. intensywnie asymilowały zachodnią kulturę, tak Państwo Środka od początku się przed tym broni i na żadnym etapie - świadome swojej rosnącej siły i wyjątkowości - nigdy nie miało takiego zamiaru. Bardzo chętnie przyswajane są tam zachodnie licencje technologiczne, natomiast nie ma tam miejsca na nasze rozumienie wolności i poszanowanie praw jednostki. I niby dlaczego miało by być, skoro obecne doświadczenia chińskie pozwalają im głęboko wierzyć, że to właśnie ich model rozwoju jest zdecydowanie lepszy od naszego?

Potęga Chin powoli staje się zresztą przytłaczająca także dla sąsiadów, którzy nie są w stanie dotrzymać rozwojowego kroku Państwu Środka i powoli zaczynają się go bać, ale też jednocześnie zazdrościć sukcesów. Sami obywatele najludniejszego państwa świata są poddawani kontroli, jakiej my tu w Europie nie jesteśmy sobie w stanie nawet wyobrazić – miliony ulicznych kamer + specjalne rządowe programy, które oceniają „przydatność” jednostki w zależności od tego, jaki wkład wnosi ona do społeczności. Ocenia się wszystko – od przestrzegania przepisów drogowych, po częstotliwość, z jaką obywatel odwiedza swoich starych rodziców w rodzinnym domu. Na podstawie tych obserwacji każda jednostka jest oceniana w punktowej skali, przyznającej jej realne przywileje – np. pierwszeństwo w leczeniu, lub też kary – chociażby zakaz korzystania z połączeń lotniczych lub sieci superszybkich połączeń kolejowych. Takiemu systemowi ścisłej kontroli Chińczycy poddani są już od najmłodszych lat. Np. w szkołach nie ma tam list obecności – to czy ktoś jest na lekcjach (trwających zresztą wiele godzin), ocenia system kamer wyposażony w oprogramowanie do rozpoznawania twarzy. Podobny system ścisłej kontroli zastosowano tam zresztą przy okazji walki z epidemią koronawirusa. Choć doniesienia o szczelnym odcinaniu od świata całych dzielnic miast, w których wykryto nawet jeden przypadek Covid-19 są być może przesadzone, to reżim sanitarny był z pewnością o wiele bardziej surowy niż w Europie czy USA.

Jak to się ma do naszej przyszłości? Rozwija się tu potężna korelacja:

Po pierwsze, minione 30 lat pokazało, że azjatycki model rozwoju, który de facto odrzuca znany nam indywidualizm, może dawać znacznie lepsze efekty makroekonomiczne niż tutejsze, oparte na poszanowaniu jednostki "welfare state". Chiny, mimo braku demokracji i wolności obywatelskich rozwijały się znacznie szybciej niż my i nawet dziś, kiedy ów rozwój zwolnił do poziomu niższego niż rekordowy, to jednak nadal wyprzedzają nas i cały nasz region pod tym względem. Nie przeszkodził temu nawet koronawirus, który w niektórych krajach Zachodu spowodował dramatyczny spadek PKB, tymczasem w Chinach jedynie spowolnienie wzrostu.

Kiedyś zachodnim analitykom i politologom wydawało się, że bogacenie się społeczeństw jest wstępem do rozwoju zachowań i tradycji prodemokratycznych, dziś już wiadomo (zresztą na przykładach płynących z samego Zachodu), że tak wcale być nie musi. Do pewnego etapu bogacenie się wymuszało stabilność rządów i eliminację populizmu, dziś już te ograniczenia prawie nie działają, a ruchy ekstremistyczne stają się normą.

Po drugie, i z naszego punktu widzenia znacznie ważniejsze, odejście od fundamentalnej zasady poszanowania wolności jednostki i demokracji - a Zachód, chcąc dorównać rosnącym potęgom azjatyckim będzie musiał podjąć ich wyzwanie, choć teraz nie wiadomo jeszcze w jakiej formie - na dłuższą metę może się okazać zgubne dla naszego obecnego stylu życia. Zagrożenie tym, iż pokusa szybszego wzrostu gospodarczego w zamian za rezygnację z przynajmniej części swobód i nabytych wcześniej praw obywatelskich okaże się dla wielu państw i rządów silna, wydaje mi się niezwykle niepokojąca, choć oznacza przyspieszenie rozwoju gospodarczego. Cena kulturowa wydaje mi się tu bowiem zbyt wielka.

Już dziś, kiedy prawdziwa rewolucja technologiczna XXI wieku jeszcze się na dobre nawet nie rozpoczęła, na całym Zachodzie pojawiły się zjawiska społeczne dotychczas tu szerzej nieznane, choćby takie jak prekariat, czyli klasa społeczna o niestabilnej formie zatrudnienia, skazana na wegetację od wypłaty do wypłaty, za środki, które nie pozwalają umrzeć z głodu, ale z pewnością nie dają nadziei na założenie rodziny, kupno mieszkania, oszczędności. Pojawiają się za to coraz bardziej rozległe obszary wykluczenia oraz biedy.

Przykład z brzegu: o ile lata 80. były, na przykład dla Amerykanów, czasem ich największego względnego bogactwa - kiedy nawet prosta praca fizyczna zapewniała dostęp do ubezpieczeń społecznych i kredytu hipotecznego, tak dziś przeciętna pensja nawet porządnie wykształconym osobom nie gwarantuje już niczego poza wegetacją na niskim poziomie. Ceny wynajmu mieszkań w największych miastach osiągnęły już tam tak absurdalne poziomy, że nawet posiadając naprawdę dobrze płatną pracę nie można sobie pozwolić na nic więcej niż kawalerkę, a i to w którejś z gorszych dzielnic.

Bardzo poważnym wyzwaniem świata zachodniego staje się też szybko rosnący koszt profesjonalnej edukacji. Znów najlepiej widać to na przykładzie Stanów Zjednoczonych, gdzie spłata tzw. kredytów studenckich urosła do rangi naprawdę poważnego problemu społecznego. Studia wyższe stały się tam tak drogie, że spłacać je trzeba dłużej niż kredyty hipoteczne i są dla młodych ludzi obciążeniem na starcie uniemożliwiającym stabilny rozwój.

Z jednej strony jest to powodowane coraz większymi dysproporcjami w zarobkach między biednymi a najbogatszymi oraz coraz bardziej widoczną pazernością banków (objawiającą się wielką nademisją pustego pieniądza, co w efekcie prowadzi do pauperyzacji kolejnych grup społecznych), z drugiej jest to wynik nasilającego się współzawodnictwa ekonomicznego między Zachodem a Wschodem. Firmy z Europy czy USA chcąc sprostać azjatyckiej konkurencji lub by utrzymać wysokie marże, albo od razu przenoszą tam swoją produkcję, bowiem koszty pracy w Szanghaju nadal są znacznie niższe niż np. w Hamburgu, albo zatrudniają pracowników u siebie, ale na znacznie gorszych warunkach niż jeszcze 2 dekady temu.

W Polsce wielu spośród zjawisk obecnych na dojrzałym Zachodzie jeszcze nie dostrzegamy, ale to tylko kwestia czasu, kiedy wszystkie te opisane wyżej negatywne zjawiska dotrą i do nas. Po pierwsze, nadal nie osiągnęliśmy nawet przeciętnego poziomu cywilizacyjnego krajów zachodnich. Po drugie, jako że koszty pracy u nas są ciągle niższe niż w reszcie zamożnej UE i USA, to my przyciągamy inwestycje z krajów od nas bogatszych i to sprawia, że póki co nadal rozwijamy się bardzo dynamicznie. Tak jednak nie będzie w nieskończoność. Wkrótce proste rezerwy rozwojowe zostaną wyczerpane i będziemy świadkami wyzwań strukturalnych na niespotykaną dotychczas skalę.

Pewne jest, że już w niedługim czasie staniemy przed wyzwaniami analogicznymi do tych, z którymi borykają się nasi bogatsi sąsiedzi. Już teraz coraz częściej mówi się o tzw. "pułapce średniego rozwoju", w którą wpadło wiele państw rozwijających się. Polega ona na tym, że po osiągnięciu pewnego średniego wskaźnika zamożności, bez odpowiednich działań stymulacyjnych wzrost gospodarczy spowalnia i kraj rozwijający się przestaje zmniejszać swój ekonomiczny i społeczny dystans do państw rozwiniętych. Z takimi problemami od lat borykają się na przykład kraje Ameryki Południowej, jak np. Argentyna czy Wenezuela (gdzie dochodzą jeszcze znaczące zawirowania polityczne), które nawet cofnęły się w rozwoju w stosunku do lat 50. czy 60.

Póki co próbujemy się raczej uporać z zadaniami typowymi dla krajów na dorobku (jak choćby walka z korupcją, niestabilność prawa). Nasza gospodarka, choć modernizuje się w miarę szybko, jest nadal zacofana, do tego jej archaiczna struktura konserwuje postawy, które przy przemianach czekających świat w nadchodzących latach - choć dziś maskująca wiele problemów - w przyszłości może nas jeszcze dodatkowo obciążać.

Oczywiście ogromne piętno na kierunkach przyszłego rozwoju odcisnęła epidemia koronawirusa. I to na wielu polach – przez wymuszone lockdowny zmieniła się filozofia prowadzenia biznesu, stracił np. na znaczeniu handel stacjonarny, gwałtownie przyspieszył rozwój tzw. e-commerce, wiele osób zmuszonych początkowo do pracowania z domu, teraz chce tak pracować z wyboru, część firm ma poważne problemy z utrzymaniem się na rynku w wyniku nowych realiów i obyczajów ludności.

Rządom udało się na czas pandemii narzucić swoim obywatelom ograniczenia, które jeszcze kilka lat temu wydawałyby się zupełnie nie do przeforsowania – nawet częściowy zakaz wychodzenia z domów, godzina policyjna, zamknięte sklepy, punkty usługowe i centra handlowe, „limity” osobowe na prywatnych spotkaniach. Teraz inne "limity", dotyczące bardziej sfery gospodarki - chociażby przez embargo na sprowadzanie tanich surowców z określonych krajów - narzuca wojna. To wszystko ma głęboki wymiar społeczny i będzie oddziaływać na jednostki na długo po zakończeniu obecnie trwających kryzysów. Niemniej jednak argument "wojny u bram", który część rządów już dziś wykorzystuje, zresztą często bardzo racjonalnie, będzie stanowić usprawiedliwienie dla wielu działań wcześniej nie do pomyślenia.

Przyszłość

Rywalizacja gospodarcza między Wschodem a Zachodem, to przy całej swojej wadze tylko jedna z przyczyn, które doprowadzą do wielkich, strukturalnych zmian w przyszłości. Kolejną, a być może jeszcze ważniejszą niż pozostałe, jest seria przełomów technologicznych i społecznych, które nastąpią w całym XXI wieku.

Nie trzeba być wizjonerem, żeby zauważyć, jak szybko rozwija się robotyka i sztuczna inteligencja. Wiele wskazuje na to, że niewykwalifikowana praca ludzka już za kilkanaście lat może przestać być w ogóle potrzebna, albo przynajmniej zostanie mocno ograniczona. Najprostsze zadania będą wykonywać maszyny, a z czasem, w miarę rozwoju inteligentnych robotów, przejmować będą one coraz trudniejsze zadania. Koronawirus pokazał, że wiele prac da się też wykonywać z domu, co także wymiernie zmienia już teraz strukturę zatrudnienia. Wojna w Ukrainie tylko przyspiesza ten proces. 

Pytanie brzmi, czy i jak ludzkość sobie z tym poradzi. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak rozwiązać problem mas, które nie będą miały szansy na jakiekolwiek zatrudnienie, a z kwestią tą będą się musiały uporać zarówno nasze dzieci, jak i wnuki.

Pojawiają się już zresztą – moim zdaniem dość utopijne – wizje, jak choćby idea "gwarantowanego przychodu podstawowego", firmowana nazwiskami znanych osobistości zarówno ze świata polityki, nowych technologii, jak i nawet wielkiego biznesu (propagują to choćby Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, czy jeden z najbogatszych Amerykanów, Samuel Walton).

Pomysł ten zakłada, że w pewnym momencie rządy będą zmuszone do wypłaty każdemu obywatelowi (bez względu na jego sytuację materialną) określonej sumy pieniędzy, która zapewni mu środki na przetrwanie na minimalnym poziomie. Pieniądze te będą pochodzić z podatków od firm, które zamiast ludzi masowo zatrudnią roboty. W niektórych krajach już nawet eksperymentowano z podobnymi pomysłami, choć na bardzo niewielką i lokalną skalę. W Szwajcarii w 2016 roku nawet odbyło się w tej sprawie ogólnokrajowe referendum, jednak projekt głosami prawie 80% głosujących został odrzucony.

Pomysł ten nie jest zresztą nowy i budzi wiele uzasadnionych obaw. Nikt nie jest bowiem w stanie przewidzieć, jak taki gwarantowany przychód wpłynie na postawy ludzi, którzy takie środki otrzymają. Czy wydadzą pieniądze na samodoskonalenie, zdobywanie dodatkowego wykształcenia, które pozwoli im zarobić naprawdę duże pieniądze na wymagającym rynku pracy, czy też może popadną w całkowitą bierność, apatię i zapomną o jakichkolwiek głębszych wyzwaniach?

Niezależnie od tego, w jakim kierunku rozwinie się świat, prawdopodobne jest, że w przyszłości powtarzalnej pracy będzie mniej niż obecnie. Nowoczesne technologie, w tym takie, których dziś jeszcze nawet nie znamy, przyczynią się do automatyzacji i racjonalizacji procesów wytwórczych. A to pociągnie za sobą znaczny i nieodwracalny spadek zapotrzebowania na niewykwalifikowaną siłę roboczą.

Na Zachodzie ta automatyzacja postępuje już dziś w najprzeróżniejszych dziedzinach - np. w czasie podróży do USA widziałem automaty do "skupu starych telefonów komórkowych". Taka maszyna, po włożeniu telefonu do specjalnego schowka potrafiła ocenić jego stan techniczny, zużycie obudowy, ocenić faktyczny "przebieg" i na koniec wycenić oraz, jeśli zaakceptowalibyśmy cenę, odkupić.

W supermarketach nawet w Polsce pojawiają się bezobsługowe stanowiska kasowe, w przyszłości liczba funkcji, których obsługę przejmą automaty, jeszcze wzrośnie. Co najważniejsze, redukcje etatów mogą dotknąć nie tylko prac najprostszych. Według badań prof. Carla Freya z Oxfordu komputeryzacja przyczyni się do likwidacji 47% miejsc pracy w Wielkiej Brytanii, w tym tych dziś uważanych za niezagrożone. Nie ma powodu by sądzić, że w Polsce będzie inaczej. Swoją cegiełkę dołoży tu też epidemia koronawirusa, która – zwłaszcza jeśli miałaby potrwać jeszcze długo – zmieni zarówno sposób prowadzenia biznesu, jak i przebuduje zupełnie sposoby komunikacji społecznej między jednostkami, mocno ograniczając relacje bezpośrednie i osobiste.

Jest jeszcze – bagatelizowany zwłaszcza w krajach na dorobku, takich jak Polska – problem zmian ekologicznych. Niezależnie od tego, czy wierzymy w teorie naukowe mówiące o ludzkim wpływie na globalne ocieplenie, czy też nie, trudno jest obecnie negować sam fakt zmian klimatycznych występujących na Ziemi, choćby odczuwalnego coraz częściej wyostrzenia się zjawisk pogodowych. Dziś jeszcze nie do końca wiemy, jak wpłynie to nasze życie w przyszłości, ale z pewnością będzie to wpływ istotny. W tej chwili trudno sobie nawet wyobrazić, jaki efekt społeczno-gospodarczy miałaby na przykład konieczność przesiedlenia milionów ludzi ze względu na podnoszący się poziom oceanów. A to przed takimi właśnie wyzwaniami być może trzeba też będzie stanąć i to jeszcze za naszego życia...

Kolejnym zagrożeniem, z jakim zetkną się już nie tylko nasze dzieci i wnuki, ale i my sami, jest pogarszająca się stale sytuacja demograficzna. Z historii i wielu badań naukowych nie od dziś wiadomo, że wzrost dobrobytu przekłada się na spadek liczby urodzeń. Krótko mówiąc, rodzi się coraz mniej dzieci.

Dla naszej przyszłości będzie to miało fundamentalne znaczenie z wielu powodów. Po pierwsze, działające w większości krajów zachodnich systemy emerytalne opierają się na zasadzie wypłat świadczeń ze składek obecnie pracujących pracowników. Naturalne jest zatem, że skoro rodzi się coraz mniej dzieci, to w przyszłości będzie też znacznie mniej osób pracujących. Tymczasem obecnie zatrudnieni będą się starzeć i zaczną kiedyś pobierać emerytury. Efekt? Mało płacących składki, wielu pobierających świadczenia. Tego nie wytrzyma oczywiście żaden z obecnych systemów ubezpieczeniowych. Już teraz rządy wielu państw, w tym Polski, próbują znajdować doraźne rozwiązania tego problemu, począwszy od podwyższenia wieku emerytalnego (czyli de facto przyjęcia założenia, że mniej osób dożyje do emerytury), na systemie ubezpieczeń kapitałowych kończąc. Jednak nawet te modele nie dają stuprocentowej gwarancji wypłat świadczeń za kilkadziesiąt lat, gdyż działa na nie wiele zmiennych niepoddających się prostej analizie. Nie wiemy przecież, jak będą wyglądały rynki finansowe i obrót papierami wartościowymi (a w to inwestują głównie fundusze emerytalne) za 20 czy 30 lat. Nie wiemy też, czy nie pojawią się w przyszłości kolejne niespodziewane wyzwania, takie jak Covid-19, pojawiło się też coś, czego wcześniej w ogóle nie braliśmy pod uwagę, czyli groźba konfliktu zbrojnego nie tylko za naszą wschodnią granicą.

Starzenie się społeczeństwa to jednak nie tylko problemy emerytalne. To bardzo poważne zmiany w strukturze społecznej i gospodarczej. Ich wagi tak naprawdę nikt nie jest w stanie do końca przewidzieć, bowiem w takiej skali nigdy jeszcze nie występowały w przeszłości. Próbą wyjścia naprzeciw problemowi są różnorodne programy zachęcające do posiadania dzieci, dłuższe urlopy macierzyńskie, ojcowskie i wychowawcze, podnoszenie wieku emerytalnego, czy wreszcie zwiększona imigracja z Afryki i Azji. Choć oczywiście na krótką metę poprawia to bilans ludnościowy, długofalowych skutków i skuteczności tych działań nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Ludzkość w XXI wieku stanie nie tylko przed poważnymi problemami gospodarczymi i demograficznymi, ale pojawią się także kwestie społeczne, tożsamościowe i psychologiczne, zdrowotne i, jak się właśnie przekonujemy na własnej skórze, związane z powrotem wojny jako środka rozstrzygania sporów między dużymi państwami. Nam, tu w Polsce, przez wiele lat wydawało się, że czymś, czego nam potrzeba do szczęścia, są już tylko i wyłącznie pieniądze oraz ogólny dobrobyt. Tymczasem przykład krajów rozwiniętych pokazuje, że nie jest to do końca prawda. Tam bogactwo nie wyeliminowało wielu społecznych problemów, pojawiły się za to inne, które u nas były wcześniej nieznane lub bardzo rzadko spotykane. Choćby wypalenie zawodowe, depresje, utrata życiowych celów czy skrajna alienacja. Rodzina także nie pełni już takiej roli jak kiedyś, nie jest już "oazą bezpieczeństwa" jak jeszcze 30 lat temu. Dziś każdy jest zdany na siebie, a w przyszłości tego typu zjawiska jeszcze się spotęgują. Teraz do zagrożeń dołączyło coś, co już nigdy miało nie dotknąć ucywilizowanych zakątków świata, czyli konflikt zbrojny. Jeszcze na tydzień przed napaścią Rosji na Ukrainę większość analityków uważała, że do niej nie dojdzie. Niemal nikt nie wyobrażał sobie, że Rosja będzie w stanie zerwać lukratywne powiązania gospodarcze ze światem zachodu, tylko po to, by poskromić biedniejszego sąsiada. 

Swój udział w zamianach w relacjach społecznych mają też powszechnie dostępne nowe technologie, chociażby wszechpotężne serwisy społecznościowe i komunikatory. Ludzie przestają się w ogóle spotykać, całe ich życie zaczyna się toczyć w sieci, gdzie tak naprawdę nie ma miejsca na pogłębione i prawdziwe relacje. Polakowi na dorobku, zajętego zaspokajaniem podstawowych potrzeb materialnych rodziny, może się to wydawać dziwne, ale problem ten dotyka wielu zamożnych rodzin na Zachodzie. Zwłaszcza w drugim pokoleniu, które, choć z jednej strony ma zapewnioną pełną stabilizację materialną, to boryka się z poważną ze stale rosnącą pustką w życiu osobistym. Ta pustka jest zresztą przyczyną rozwoju różnego rodzaju ekstremizmów i populizmu, który na bolączki codziennego życia młodych ludzi podpowiada im proste, a często wręcz prostackie rozwiązania. Stąd między innymi bierze się tak wielka popularność organizacji skrajnych wśród bardzo wielu młodych.

Jak się zmieni świat?

Wyczerpująca, pełna odpowiedź na to pytanie jest dziś po prostu niemożliwa. Nie jest bowiem wcale pewne, w jakim kierunku i kiedy świat ostatecznie pójdzie. Jeszcze 2 lata temu nikt nie przewidywał wojny w Europie, a dziś jest ona faktem, którego długofalowe konsekwencje trudno przewidzieć. Choć teraz np. robotyka i automatyzacja wydają się wielkim zagrożeniem dla rynku pracy oraz naszej osobistej finansowej przyszłości, to wcale nie mamy pewności, że tak właśnie będzie. Pojawiają się też zagrożenia nowe – jak miniona już na szczęście pandemia koronawirusa, choć przez ostatni wiek byliśmy niemal pewni, że już nic podobnego ludzkości nie spotka. Być może razem z technologiami rozwijać się będzie etyka oraz nauki społeczne, w efekcie czego wreszcie będziemy umieć znaleźć balans między postępem technologicznym a naszym rozwojem społecznym, a może konflikt ukraińsko-rosyjski rozpoczął okres krwawych wojen, podobny do tych, jakie miały miejsce wielokrotnie w przeszłości?

Może nowe technologie i postęp medyczny wyeliminują ze świata takie zagrożenia jak zanieczyszczenie środowiska, choroby, głód, brak wody pitnej, a otworzą powszechny dostęp do edukacji i opieki zdrowotnej? W końcu w dotychczasowej historii ludzkości postęp przyczyniał się raczej do poprawy sytuacji ludzi a nie jej pogorszenia. Jedno jest natomiast pewne - zmiany są nieuniknione. Wynika to chociażby z dynamiki procesów, które już się rozpoczęły i na które nie mamy już większego wpływu. Zmienia się cały świat, znikają z niego podziały, na których się wychowaliśmy, w ich miejsce albo powstaną nowe, jeszcze nieznane, albo wykształci się zupełnie nowy, być może całkowicie odmienny od obecnego, system norm i wartości.

Jest już pewne, że Europa i USA przestaną odgrywać rolę hegemona i będą się musiały podzielić "władzą" nad światem z Chinami i w dalszej perspektywie z dynamicznie się rozwijającymi Indiami oraz z przeżywającymi eksplozję demograficzną krajami afrykańskimi. Taki wielobiegunowy układ wzajemnych powiązań wcale nie musi być czymś gorszym niż to, z czym mamy do czynienia obecnie. Jednak może być nam bardzo ciężko się do tego przyzwyczaić i zaadaptować. Wszystko jest jednak w naszych rękach. To, jaka przyszłość nas czeka, zależy bowiem w gruncie rzeczy od nas samych.

Tomasz Sławiński

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (2) / skomentuj / zobacz wszystkie

Sław
17 lipca 2022 o 20:26
Odpowiedz

Czarny scenariusz rodem z usraela i Niemca. Sowieci i Słowianie brońcie moralności i zasad przodków!
Pokój i Sława!

~Sław

17.07.2022 20:26
Sławek
11 stycznia 2021 o 10:26
Odpowiedz

Kazdego idiore gadającego głupoty ze na skutek globalnego ocieplenia podniesie sie poziom wszechoceanu ( bo stopnieja lody) odsylam do elementarnej fizyki czyli prawa Archimedesa

~Sławek

11.01.2021 10:26
1