Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Ana de Armas jako „Blondynka”. Odważne sceny to za mało? [RECENZJA]

Książka, film
|
28.09.2022

Andrew Dominik, opierając się o głośną książkę Joyce Carol Oates, postanowił podejść do historii Marilyn Monroe w nowy, niekonwencjonalny sposób. Zaprosił do współpracy wiele gwiazd i nie bał się odważnych scen, w których brylowała Ana de Armas. Tylko czy przyniosło to zamierzony rezultat?

Tagi: film dla faceta po 40.

 „Blondynka” - zdjęcie promo
„Blondynka”, czyli Ana de Armas | fot. Netflix

Wydaje się, że historia Marilyn Monroe – ikony kina i hollywoodzkiego symbolu seksu lat 50. XX wieku – jest powszechnie znana. W ostatnim półwieczu powstało wiele świetnych produkcji, zarówno dokumentalnych, jak i fabularyzowanych, które w taki czy inny sposób przybliżały nam sylwetkę Normy Jeane Mortenson, znanej bardziej jako Marilyn Monroe. Nawet ci mniej zorientowani, wiedzieli, że kobieta, która zmarła w wieku zaledwie 36 lat, zmagała się z różnymi problemami. Wynikały one zarówno z jej trudnego dzieciństwa, jak i ciężaru sławy, którego nie potrafiła udźwignąć.

Czy w tej sytuacji kręcenie kolejnego filmu o słynnej aktorce i piosenkarce miało sens? Platforma Netflix i Andrew Dominik uznali, że owszem. Przede wszystkim dlatego, że źródłem ich inspiracji było nie tyle życie i twórczość samej Marilyn, ile książka „Blondynka” (ang. „Blonde”) autorstwa Joyce Carol Oates. Napisana w formie biografii i pamiętnika pozycja na początku XXI wieku zebrała świetne recenzje i stała się bestsellerem. Przede wszystkim dlatego, że autorce udało się podejść do historii Monroe w nowy, nieoczywisty sposób. Tego samego zapragnęli dokonać odpowiedzialni za film „Blondynka”, który 28 września zadebiutował na platformie Netflix.

Tragizm w czystej postaci

W filmie „Blondynka” kluczowymi postaciami są te, które w taki czy inny sposób chciały wpłynąć na życie Normy Jeane. Jej matka widziała w niej owoc niespełnionej miłości; ludzie ze świata filmu piękne ciało, które trzeba jak najprędzej sprzedać; fani nieosiągalny obiekt pożądania. Dla prezydenta Kennedy’ego była zabawką, która przydawała mu się jedynie w łóżku. Do mężów Marilyn również nie miała szczęścia – sportowiec Joe DiMaggio widział w niej zagubioną sierotę, która potrzebuje opieki i wsparcia, natomiast dla Arthura Millera była źródłem inspiracji i wspomnieniem młodzieńczych podbojów. Dla nikogo ze swojego otoczenia Monroe nie była normalną kobietą z krwi i kości, która raz potrzebuje wsparcia, innym razem rozmowy, a jeszcze innym bliskości.

Plakat filmu „Blondynka”
Plakat filmu „Blondynka” | Netflix

W takich tragicznych okolicznościach obraca się przez cały film tytułowa Blondynka. Pierwsze minuty filmu doprowadzają do tego, że jako widzowie czujemy się przybici, utożsamiając się z bohaterką, żyjąc jej problemami. Problem w tym, że na przestrzeni kolejnych scen sytuacja niewiele się zmienia, a wszechobecny tragizm życia hollywoodzkiej gwiazdy zaczyna przytłaczać. Ma się wrażenie, że świat Marilyn był pasmem niepowodzeń i upokorzeń. Może tak było, a może nie, ale w filmowej odsłonie to nie do końca się sprawdza.

Film nie niesie za sobą bowiem konkretnych treści, a jest zbiorem wątków, pojedynczych epizodów, które nie składają się w większą całość. Oczywiście takie historie z życia Marilyn jak trudne relacje z toksyczną matką czy chęć posiadania dziecka, którego ostatecznie nigdy nie miała, są ciekawe, ale kiedy dodamy do tego jeszcze kilkadziesiąt innych, równie smutnych i przygnębiających, te kluczowe gdzieś giną, zatracają się.

Zamiarem twórców było pokazanie, że życie Monroe było drogą przez mękę. Chcieli również odczarować w pewien sposób hollywoodzki mit, jakoby gwiazdy kina – mając nieograniczenie dużo pieniędzy – byli ludźmi permanentnie szczęśliwymi. Pokazują w „Blondynce”, że pieniądze szczęścia nie dają, a sława to zło w czystej postaci. Innymi słowy – są bardzo monotematyczni, a sam przekaz jest pozbawiony kontrapunktu. Wydaje się, że show-biznes, choć na wielu płaszczyznach brudny i pozbawiony skrupułów, nie jest aż tak mroczny i przygnębiający, jak pokazano to w „Blondynce”.

Film niewykorzystanego potencjału?

Andrew Dominik w swoim najnowszym filmie chętnie i często bawi się formą. Zmienia formaty obrazu, a także kolory – początkowo wydaje się to ciekawym zabiegiem, ale po którejś tam już zmianie z kolei, zaczyna irytować. W przeciwieństwie do Any de Armas, która wcieliła się w Marilyn. Młoda aktorka poradziła sobie świetnie, w przekonujący (choć niekiedy przerysowany) sposób prezentując postać gwiazdy połowy poprzedniego stulecia. Ana poświęciła kilka miesięcy na szlifowanie akcentu – musiała brzmieć jak Monroe, a ciągle na wierzch wychodziły kubańskie naleciałości jej ojczystego języka. Przezwyciężyła to. Wiele czasu zajęło jej, żeby wyglądać, poruszać się i gestykulować jak Monroe. To także opanowała do perfekcji.

„Blondynka” - kadr
Ana de Armas i Adrien Brody | fot. Netflix

Film „Blondynka” przeznaczony jest dla widzów, którzy mają 17 lat i więcej. Nie brakuje w nim nagości, w tym scen erotycznych. Zagranych i nagranych dobrze, choć czasem niepotrzebnie rozciągniętych. Twórcy, takie można odnieść wrażenie, chcieli ugrać nieco kapitału na cielesnym potencjale Any de Armas. Aktorka żaliła się później, że wycinki co odważniejszych scen krążą teraz po internecie bez szerszego kontekstu. Mam nadzieję, że to jednak forma promocji „Blondynki”, a nie naiwność samej zainteresowanej. Aktorka ma bowiem na koncie wiele rozbieranych scen, które – a to niespodzianka! – krążą po sieci. Tak to niestety działa we współczesnym świecie...

Wracając do sedna, „Blondynka” to film ciekawy, z którego wyciągnąć można kilka mniej lub bardziej uniwersalnych prawd o życiu, ale jednocześnie dzieło pretensjonalne i przekombinowane. Twórcy tak bardzo chcieli pokazać życie Marilyn inaczej niż wszyscy, że w pewnej chwili zapędzili się w kozi róg. Niektóre sceny, jak spotkanie bohaterki z matką w szpitalu psychiatrycznym, potrafią zrobić niesamowite wrażenie, ale obok innych przechodzi się bez większego zainteresowania. Głównie dlatego, że od początku bombardowani jesteśmy tragizmem sytuacji, wydarzeń i bohaterki. W pewnym momencie trwającego prawie trzy godziny filmu można się na ten smutek uodpornić, czekając na napisy końcowe.

Michał Grzybowski

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie