Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

„Elvis” – Król w kolorowym świecie szaleństwa [RECENZJA]

Książka, film
|
08.07.2022

Bijący rekordy popularności film „Elvis” nie schodzi z pierwszych stron – może nie gazet, choć tych też, ale przede wszystkim portali internetowych. To bez wątpienia najgłośniejsza produkcja ostatnich miesięcy. Produkcja, którą postanowiłem dla was zrecenzować.

Tagi: film dla faceta po 40.

Kadr z filmu „Elvis”
Filmowy Elvis w akcji | fot. Supplied by LMK

Gdy ogłoszono, że Baz Luhrmann stworzy fabularyzowaną biografię Elvisa Presleya, poczułem nutkę ekscytacji. To bowiem człowiek, który mógł zrobić to dobrze. O Królu powiedziane zostało już chyba wszystko – dziesiątki publikacji, książek, dokumentów. Wydawać się nawet mogło, że on już nie potrzebuje filmu fabularnego, bo cóż nowego może on przynieść? No, chyba że wrócimy do tematu reżysera. Luhrmann to chyba jedyna osoba w branży, która może wycisnąć z tego – znakomitego skądinąd – tematu jeszcze więcej. A może... wycisnąć to, co znamy, ale po nowemu.

Reżyser i współscenarzysta (w pisaniu pomagał mu Sam Bromell) postanowił opowiedzieć historię Elvisa z perspektywy jego menadżera, pułkownika Toma Parkera. Człowieka tyle barwnego, co kontrowersyjnego i niekoniecznie godnego zaufania. Może to mało odkrywcze podejście do tematu, ale w przypadku recenzowanego filmu się sprawdziło. Bo ich wzajemne relacje stanowią ciekawą podstwę produkcji, która do polskich kin trafiła pod koniec czerwca. I rozbiła bank.

W tym szaleństwie jest metoda!

To ciekawe, ponieważ – choć Elvis to postać kultowa, nie ma co do tego wątpliwości – wydawać się mogło, że historia jest nieco przebrzmiała. Filmowe biografie o Mercurym („Bohemian Rhapsody”) czy Eltonie Johnie („Rocketman”) udały się również dlatego, że historia obu wciąż jest w odbiorcach bardzo żywa. Elvis to legenda, ale legenda sprzed wielu dekad. Jak się okazuje, to nie przeszkodziło, żeby film okazał się sukcesem. To zasługa muzyki, bo o jej ponadczasowości nie ma chyba sensu dyskutować, a także sposobu prezentacji i zaproponowanej przez twórcę narracji.

"Elvis" - plakat
Plakat filmu „Elvis” | mat. pras.

Bo „Elvis” to film szalony. Chyba na wszystkich możliwych płaszczyznach. On nie zaskakuje fabułą, nie wnosi do świata niczego, czego osoba średnio zorientowana w historii Króla by nie wiedziała. Ba! Ona nawet nie trzyma się faktów, przeinacza je, albo kreuje rzeczywistość, której nie było. To jednak żadna nowość – już w „Bohemian Rhapsody” zastosowano podobny manewr i nikt nie kruszył o to kopii. To znaczy miłośnicy Queen i jego historii owszem, ale wtedy padał koronny argument: „To nie jest film dokumentalny”. No i właśnie, „Elvis” również nim nie jest i nawet nie próbuje nim być. To show inspirowane historią jednej z najbardziej znanych postaci w show-biznesie.

Musi więc być głośno, z rozmachem i kolorowo. No właśnie, kolory. Od nich aż w pewnym momencie bolą oczy, bo film jest momentami aż karykaturalnie przerysowany. Ale wiecie co? Do Króla jakoś to wszystko pasuje. Ta cała kiczowata otoczka, ten niepotrzebny przepych i pompa. Pewnie tak nie wyglądało jego życie, ale wielu – jak miałoby sobie je wyobrazić – widziałoby je właśnie tak. Twórca więc dał się ponieść, podążył za sercem, a nie rozumiem. To się opłaciło, bo – choć „Elvis” trwa ponad dwie i pół godziny – nie ma w nim nawet momentu na oddech, a co dopiero mówić o nudzie.

To film efekciarski, ale przy tym nowocześnie zrealizowany. Z rozmachem i wizją. No i znakomitą obsadą. Tom Hanks zagrał prawdopodobnie jedną z najtrudniejszych ról w swoim życiu (bo rzadko widzimy go odgrywającego postać wątpliwą moralnie), ale królem na planie był oczywiście Król, a konkretnie jego jakże wierny naśladowca – Austin Butler. Nie można powiedzieć, że 30-latek jest postacią anonimową, bo pojawił się chociażby w „Pewnego razu... w Hollywood” czy „Truposze nie umierają”, ale wydaje się, że jego wielka kariera rozpoczęła się właśnie teraz. Oglądając film, można odnieść wrażenie, że Butler urodził się po to, żeby zagrać Elvisa. Skoro świetny Rami dostał Oscara za Mercury’ego, to nie wyobrażam sobie, że wybitny Austin nie dostanie statuetki za Presleya.

„Elvis” – jaki to właściwie film?

„Elvis” to film przesadnie rozdęty, hałaśliwy, przekoloryzowany. Produkcja, która nie trzyma się faktów, pomijająca lub ślizgająca się po wątkach. W końcu film, który – mimo prostej historii – potrafi gdzieś zgubić wątek. Ale wiecie co? To nie ma żadnego znaczenia. Od pierwszej minuty wciąga nas do magicznego świata wspaniałej muzyki, genialnego aktorstwa i szaleństwa. Bo to z „Elvisa” wylewa się na lewo i prawo. Twórcy w pewnym momencie, mówiąc kolokwialnie, odpięli wrotki i wam – podczas seansu – zalecam to samo. Nie analizujcie, tylko płyńcie z tym prądem.

Nie szykujcie się na produkcję dogłębnie analizującą psychikę głównego bohatera uwikłanego w wewnętrzny konflikt. Nie dostaniecie tego. Oczywiście – odsłania on sporo ciekawostek dotyczących relacji Elvisa ze swoim menadżerem, a także pokazuje, jak duży wpływ na jego karierę miała żona, ale to tylko dodatek. Na ten film idzie się dla muzyki, efekciarstwa i spektaklu. No i dla Króla oczywiście, bo to w końcu jego (kolejna po dekadach) chwila chwały. Pójdźcie – nie pożałujecie!

Michał Grzybowski

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie