Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Przebiegłem Łemkowynę sobą

Rusz się!
|
04.11.2023

„Jeśli treningi przypominają randki, to zawody na tak długiej trasie przywodzą skojarzenia z weselem, a pewnie i z nocą poślubną.”
Tekst nadesłany przez użytkownika.

Tagi: sporty ekstremalne

Grzegorz Stachowiak Łemkowyna
Grzegorz Stachowiak, ultramaratończyk (fot. Zwiedzanieprzezbieganie)

Wąs. Ten cholerny wąs czterdziestoparolatka, kojarzący się jeszcze w latach 80. zeszłego wieku ze starością.

DZIESIĘĆ!

Był synonimem jakiejś kończącej się drogi w życiu każdego mężczyzny po 40. Co oni sobie wówczas myśleli, że jak zapuszczą, to będą dystyngowani do większej opieki? Osiągną level 10?

DZIEWIĘĆ!

„Weź tatę za rączkę, jak będziesz w jego wieku to zrozumiesz! Okaż panu szacunek bo tak trzeba, bo wstawał rano i szedł do pracy.”. No ludzie! Dziś wąs to raczej fajna odmiana, ciekawy image, nowa droga, ale nie starość, na litość losu.

OSIEM!

Zresztą najlepszy czas mężczyzny przypada na tę właśnie dekadę. Wprawdzie miałem chwilowe załamanie w dniu tak ważnych urodzin, ale przecież bohater „Czterdziestolatka”, z tego co pamiętam, poprzestał na utyskiwaniu.

SIEDEM!

To ja poproszę o jakiegoś dwudziestolatka, spróbujemy się w paru dyscyplinach. Ojej stoi, jeden z lewej, drugi z tyłu, trzeci, czwarty. Ale bosssko!

Łemkowyna 2023
Fot. Michał Loska

SZEŚĆ!

Ciekawe, kto ma problem? Nie czuję bym go miał, za to nie chciałbym stać w ich skórze obok siebie.

PIĘĆ!

Przegrać z 48-letnim typem? Uuu, panie! Aż mi słabo, jak pomyślę.

CZTERY!

No dobra, co ja pieprzę?! Skup się. Masz muzykę? Masz! Kurtka założona, zegarek gotowy. Zimno ci? Nie! Buty? Dobre wziąłeś. Myśl, co jeszcze, myśl!!! Już nie potrafię myśleć! Wiem! Żele masz? Masz w cholerę! Włącz Masculinity, to cię uspokoi.

TRZY! DWA! JEDEN!…

- Idziemy spać, jutro masz ważny dzień.
O 21:30? — spytałem, jakby własna żona miała coś zmienić, nagiąć czas 2 kaloriami zużytymi na wyduszenie z siebie słowa „NIEKONIECZNIE!”
Musisz, o 6 masz być już wypoczęty.
No dobra, jak trzeba to trzeba, choć nie powiem, na agroturystyce, obce łóżko, obce zapachy, nie widzę tego — wiary w powodzenie było tyle we mnie, co kot napłakał.
Gaszę, dobranoc mój bohaterze!
Dobranoc mała.
Niunia?
No?
A może…
Nie!
OK.

- Wstawaj!
Już? Jak to? Która jest?
01:50
Kuźwa to ty, ja pierdzielę, po mnie! Długo się nie ujawniałeś.
Przestań marudzić, znalazłem coś dla ciebie.
Co takiego? Na nic się nie godzę, idę spać! Ty też!
Byk z brązu!
Byk? Jaki znowu byk? Chory jesteś, lecz się, zamknij oczy!
No mówię. Rzecz warta rozprawki. Rzeźba wykonana przez Periliusa, artystę, który dostał zlecenie od włoskiego tyrana Falarisa. Polegało to na tym, że przez ryj wkładano biedaków, zaś pod bykiem podpalano ogień! Czujesz, jaka faza?
Dobra, zamknij się! Znam to, w końcu koleś usmażył w nim artystę na próbę. Kto nie zachodzi w głowę, co powoduje taką w ludziach podłość i sadyzm?
O 3 nad ranem tylko TY! Zostawiam cię z tym, nara, ciao, bye hehe!

Wynocha! Trzeba jednak przyznać, że kiedyś ludzie mieli zryte banie, bo jak można czerpać przyjemność ze smażenia losu winnych ludzi (?)… 3:45. Może jakby mieli internet, to by sobie na fejsie posiedzieli, albo pograli w Gran Turismo, albo po górach pochodzili, książkę poczytali (?), a tak… 4:00. No, ale to przecież elektronika szkodzi. Wujek Google, ciotka Wiki i dziadek Fejsbuk. 5:00. Już sobie wyobrażam kolesia siedzącego na grupie fejsbukowej i nagle do jego pokoju wbiega jego ziomek krzycząc „Chodź! Wymyśliłem fajną wojnę!”. Razem wybiegają i strzelają do ludzi. Głupie to, nierealne, niemożliwe. No dobra, za 50 minut mam wstać, a ja rozprawiam o jakichś bzdurach. Nie wiem, czy jest sens teraz się zmuszać, przecież ci ludzie ze sto-pięćdziesiątki w ogóle nie śpią! Oni zresztą już biegną! Ale może jak by tak na 30 minut zasnąć? Niejedna taka krótka drzemka uratowała wiele ważnych spraw tego świata. 15 min. Błagam cię, zaśnij choć na moment, nie proszę o wiele… Panie i Panowie, w tym momencie i pod fanfary mogę to wreszcie ogłosić! Zmarnowałem czas na sen! Zostało mi 10 minut spania, a teraz 5, a teraz 3, teraz 2,1, K***!

START!!!

W tym momencie rozbrzmiały syreny, gwizdki i trąbki, pojawiły się śmiechy i uśmiechy, cichnące krzyki i doping wraz z brawami kibiców, organizatorów i wolontariuszy. Teraz wiedziałem, w jednej chwili zrozumiałem swoje marzenie i uczucie mi towarzyszące. Jeśli treningi przypominają randki, to zawody na tak długiej trasie przywodzą skojarzenia z weselem, a pewnie i z nocą poślubną. Z całą pewnością zataczanie na jej wielu etapach to rzecz normalna i, póki co, jestem zakochany. A co będzie potem, czas pokaże, mam go mnóstwo.

W zasadzie niech się dzieje co chce, jestem przygotowany. Tętno 160, ale to emocje, zegarek włączony, żel zjedzony. Biegniesz! Górek się przecież nie boisz, w górach się urodziłeś i w górach trenujesz. Kto może być lepszy, jak nie ty. Trzymamy się czołówki i tak niech pozostanie do końca 100-kilometrowej trasy! Dajesz hultaju!

Potem się przekonam, ile wyrzeczeń będzie przede mną, by sprostać własnym oczekiwaniom, na trasie, której nie znałem, którą nie biegłem i, jakby tego było mało, nigdy na tak potężnym dystansie. Pierwszy problem pojawił się z ubiorem, kiedy na starcie postanowiłem ubrać wiatrówkę na podkoszulkę. Przecież wszystko wykonałem zgodnie z zaleceniem, zgodnie z doświadczeniem trenera. Noc była jednak bardzo ciepła jak na październik, z samego rana 18 stopni C to rzecz niespotykana, a ja, nie chcąc tracić czasu i zgodnie z przyzwyczajeniami na trasach półmaratonów górskich, postanowiłem że nie będę tracił czasu na zdejmowanie plecaka biegowego i upychanie kurtki do niego. Jakby to, kuźwa, miało jakieś znaczenie na trasie kilkunastogodzinnej!

W końcu pot oblewał mnie z każdej strony, więc po 2 km postanowiłem kurtkę zdjąć przechodząc na parędziesiąt sekund do marszu. Tzw. „czoło” składające się z 20 ludzi uciekło mi na 200 m do przodu, więc ambitnie zacząłem ich ścigać. Pod niewielką górkę, ale jednak, tyle że pościg nie trwa kolejne 200 m, a kilka kilometrów. Rzecz jasna „czoło” dogoniłem, lecz kosztem energii. To był dość ważny moment, który w dalszym biegu odciśnie na mnie swoje piętno, bo tzw. „gorąca głowa” lub, jak kto woli, „podpalenie”, wyłożyło tysiące biegaczy na świecie. Chcąc zapobiec negatywnym skutkom pogoni, postanowiłem zjeść pierwszy żel, a nawet dwa. Jeden po drugim. Gdy wkładałem zużyte opakowania do kieszeni potknąłem się o korzeń i leżałem w jednej chwili.

- Kolego, OK?
Tak, dziękuję, wszystko w porządku.
Musisz bardziej uważać.
Wiem, dziękuję.

Wywrotka odebrała mi dodatkowe kalorie już nie tylko w nogach. W biegu przypomina poniżenie, psikus świata, wrednego losu, kończący się zwykłym wstydem. Pewnie gdyby to było możliwe, to bym to wytrenował, ale wywrotek się nie ćwiczy. Na szczęście przydał się mój refleks, a już na pewno w jakimś stopniu, bo upadek był miękki. Szybko się pozbierałem i ruszyłem dalej pod górę. I nagle… na 25,5 km dopadło mnie to, co wszyscy biegacze znają i czego się boją. Odcięcie, zwiecha, brak prądu.

Nazwać ten stan paskudnym, to naprawdę eufemizm, jakby nie powiedzieć nic. To jest sytuacja, w której za wszelką cenę człowiek chce się położyć i jedyny powód, dla którego tego nie robi, to pytania biegaczy pt. „w porządku?”, „wszystko ok?” Co im odpowiedzieć? Dobrze, skoro nie jest? Jak powiem „źle”, to ich zatrzymam, bo w myśl regulaminu mamy obowiązek pomagać.

Skończyło się na poszukiwaniu pniaczka na ok. 100 metrach. Gdy go już znalazłem, troska innych pojawiła się w tym samym momencie, jak tylko usiadłem. Odpoczynek trwał ze 30 sekund, w czasie których zdążyłem zjeść żel, dłużej się siedzieć nie dało, zresztą trochę siara tak na 25 kilometrze spośród 102. Wstałem i przeszedłem do marszu, a po chwili do stromej wspinaczki po środku lasu. W tym momencie poczułem powera. Na największej stromiźnie wspinałem się szybkim krokiem do skrzyżowania ze szlakiem 150-tki, na którym spotkałem laskę nadbiegającą szczytem z prawej strony:

- Przepraszam, ale źle biegniecie.
Nie, dobrze.
Tu jest 150-tka – nie odpuszczała.
Mam tracka, jest ok, zresztą są różowe chorągiewki.
OK.
- Ej, kolego – obróciłem się do „swojego” – dobrze nie?
Tak, mnie też tak pokazuje, leć!
Dobra!

Długo nie musiałem czekać, bo na 33 km trasy dopadła mnie druga zwiecha, która okazała się na tyle silna, by zmusić do wyjęcia telefonu celem rezygnacji z reszty zawodów. Patrzyłem na przemian raz w ekran, raz pod nogi, czując żal i pretensje do siebie samego. Byłem załamany, bo podjąłem już decyzję, najgorszą rzecz jasna w świecie. To koniec. Marzenia się skończyły. Teraz już tylko pozostaje znaleźć jakieś fajne miejsce na wykonanie telefonu do żony. Jeszcze tylko zainteresowanie jakiegoś biegacza, parę ciepłych słów z jego strony, kilka uśmiechów, wsparcie i… to zdanie: „Wiesz, że dobiegasz do końca najtrudniejszej części trasy?”.

Grzegorz Stachowiak Łemkowyna
Fot. Zwiedzanieprzezbieganie

Patrzyłem w niego jak wryty, w nogach poczułem ciepło i odprężenie, w głowie ponownie pewność siebie. Zadałem sobie pytanie, co tu się właśnie wydarzyło? Postanowiłem, że nie odpuszczę, uczepię się faceta, będę z nim biegł. Ciągnąłem go za język, by mówił jeszcze, i jeszcze, i jeszcze. Wymiana doświadczeń, parę żartów,  parę spraw poważnych, ale w końcu trzeba było go zostawić, nie to tempo. Teraz już nie przegnę. Podziękowałem za pomoc i zwolniłem.

W międzyczasie wyjąłem żel o smaku bananowo truskawkowym. Na treningach tenisa ziemnego przez dość sporo lat zjadałem bananów całą masę, jak na tenisistę przystało. Niedługo potem zegarek pokazał zbieg o długości 11,9 km. Przewijałem ekran wiele razy bo wydawało mi się, że tak długi zbieg jest niemożliwy. Ostatecznie rozpędziłem się do 4:20-4:30 min/km  i gnałem tym tempem odprężony, jakbym dopiero co rozpoczął zawody:

- Halo! Głowa w drugą stronę!!! Będę sikać!
Przepraszam koleżanko, wyłoniłaś mi się pomiędzy wielkimi drzewami! Naprawdę!
OK, żartuję!
Dobra, pa!
Pa!

Dziewczyna będzie mnie wyprzedzała jeszcze parę razy na trasie, a ja do końca nie będę mógł zrozumieć, jak to się dzieje. Co ona, jagody zbiera w międzyczasie?

Na niewielkim spadzie zrozumiałem te 11,9 km od czapy, spadek 1% to też spadek choć… żaden. To tam wyprzedził mnie człowiek o złotych włosach, w dodatku dwa razy. Ten drugi był już starszy o 20 lat. Pierwszy raz pomyślałem, że brak snu daje się we znaki, choć scena była żywcem wyjęta z „Dnia świstaka” albo z tych pranków internetowych, w których umówieni bliźniacy odgrywają ludziom podobne scenki.

Wraz z kolejnym mocnym spadkiem pojawiła się kolka, więc tempo biegu spadło do 8-9 min/km. Moim oczom ukazał się bardzo przykry widok, dogoniłem złotowłosego, który schodził w dół niczym 80-latek, ostrożnie, powoli i bokiem. Na pytanie o powód odparł, że strome zbiegi są jego słabym punktem. Teraz moja kolej wręczania ciepłych słów? Jak pomyślałem, tak zrobiłem, ale czy coś to dało? Nie sądzę.

Na trasie byłem już długo bez wody, obydwa soft-flaski opróżniłem, a teraz w dole pojawiła się rzeka. W związku z tym, że Łemkowyna to teren bardzo błotnisty, spodziewałem się takiego samego posmaku. Bardzo się miło zaskoczyłem, choć biegacze ostrzegali, bym wody z rzeki nie pił. Mam bardzo odporny żołądek, na którym robiłem w swoim życiu całą masę eksperymentów, włącznie z jedzeniem dżdżownic na surowo. Jeden z biegaczy po takiej informacji nie chciał już dyskutować, ale zastanowiłem się, jak bym komuś opisał smak tak surowego mięsa. Musiałbym się posłużyć tutaj pomocami naukowymi w postaci naszego wspaniałego Roberta Makłowicza, który z pewnością opisałby to tak:

„Przebiegamy sobie właśnie obok dwóch, wspaniałych leciwych drzew bukowych, przy których nigdy nie przechodził Ulrich von Jungingen, a u stóp których znaleźliśmy tę oto piękną dżdżownicę polską bez żadnego rodu, toteż warto ją przyrządzić na łonie tak wspaniałej przyrody, mieląc w tradycyjnym łemkowskim młynku spod Radomia, a dodając uprzednio… łemkowskiego błota i ciapy, jaka biegnie obok mnie, jaka biegnie obok niego.”

Otóż, w skrócie, tak właśnie smakuje dżdżownica. Nic specjalnego. Lepiej smakowała woda, więc byłem uratowany i pełny sił, pewnie dlatego dogoniłem swojego wybawcę, tego od bariery 40 kilometra. Gdy go wyprzedzałem usłyszałem:

- Wow! Co ci jest?
No właśnie nie wiem, ale podziękuj sobie! Dałeś mi kopa!

Potem na trasie więcej go nie zobaczyłem, nie zobaczyłem też złotowłosego ani jagodzianki. Szczęśliwie za to zbliżałem się do bariery 58 kilometra, za którym miał nastąpić, wg plotek zasłyszanych przed biegiem, jakiś Armagedon błotny na dość stromym zboczu, poprzedzony przejściem przez pole z bykami, które mogły tam być lub nie. Nie wiadomo, radźcie sobie. Taka informacja, tego typu – parafrazując tik-tokowych bohaterów.

Na punkcie żywieniowym 63 kilometra pojawili się pierwsi wymiotujący, wkrótce się okaże, jak wielu z nich spotkam jeszcze na trasie. Żadnemu nie opowiadałem historii z dżdżownicą, zatem powody mieli inne. Dla mnie jednak najważniejsze było spotkanie z moją żoną, gotową z nowymi butami, skarpetami, colą i… troską.

- Skarbie, zwolnij trochę, proszę.
A coś ty, my…, biegacze…, ultrasi, my nie zwalniamy – popisywałem się przed nią i rżnąłem bohatera.

…ale czerpałem garściami z jej troski, zaś wewnątrz mnie uaktywnił się ten wredny typ, który mnie obudził w nocy, on się też nie wyspał, wymiękł! Role się odwróciły więc kontynuowałem, by go dobić:

- Daj spokój, kochanie, nic mi nie jest! A teraz? W tych butach? Dziękuję! – i niczym bohater z kreskówek z pięścią skierowaną przed siebie, pobiegłem zdobywać kolejną górę! Drań we mnie cierpiał, ja miałem z niego bekę! 

Przed startem byliśmy również ostrzegani o przejściu przez głęboką do ud rzekę, co także nie dawało mi spokoju. Nie byłem sobie w stanie wyobrazić tej czynności, bo jak to tak? Przez rzekę? Umoczyć ciuszki? Ojej! Chwilę po zbiegu z asfaltu, bo i takie momenty były, przebiegnięciu 3 km przez pola, w końcu dobiegłem do przeszkody, przez niektórych zwanej mokrą. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wchodząc do niej, poczułem się jak dziecko, które gdzieś głęboko we mnie tkwiło przez te kilkadziesiąt lat. Początek był nieśmiały, nastąpiła pewna bariera, po której była we mnie już tylko obojętność i tumiwisizm, przyjemność i wzruszenie, ulga, relaks i błogość. Było mi tak dobrze, że najpierw powoli zacząłem myć twarz, potem wodę piłem z rąk. I te zmoczone buty… „synku tylko nie umocz butków!!!”, „dobrze tatusiu!” – a właśnie, że zmoczę!!! I to teraz!!! Ha, haaaa!!! Niewiele brakło, a rzuciłbym się na główkę, lecz sielankę zburzyli biegacze na horyzoncie, których wyprzedzałem ciągiem przez 2-3 kilometry. No żal, jednego i drugiego. Z wody wystartowałem jak strzała, machając czyhającemu tam fotografowi na pożegnanie.

Łemkowyna 2023 rzeka
Fot. Michał Loska

Około 75 kilometra zadzwoniła żona i ze smutkiem oznajmiła, że nie wyrobi się na punkt 88, ponieważ nasza przyjaciółka ukończyła 30 kilometrową trasę na podium i musi być na wręczeniu nagród. Dowiedziałem się, że jestem w pierwszej trzydziestce. Ucieszyło mnie to, zapewniłem ją o dobrej kondycji i mentalnie przegoniłem jej zły humor.

Powoli zapadała noc. Już po ciemku pośrodku lasu spotyka się ludzi zombie wpatrujących się w jeden punkt z wątpliwościami, czy kontuzja pozwoli im dotrzeć na piechotę na metę. Widok jest bardzo metafizyczny, kiedy z daleka widać nieruchomy słup światła z latarki czołowej oświetlający grunt pod nogami, osoby jakby zamrożonej przez obce siły, a jednocześnie osoby załamanej psychicznie. I nie można jej pomóc, zaoferować "podrzutki" na barana do najbliższego punktu. Nie ma na to sił, nie ma na to chęci.

Zagubioną dziewczynę zostawia się po środku ciemnego lasu, ze słowem wsparcia, dwa obejrzenia za siebie, nie wiem w zasadzie po co, i biegnie się dalej. To zmienia psychikę w człowieku, to zmienia wszystko. Łatwiej jest zostawić kolejnego zombiaka, bo wysoki, bo mężczyzna, bo jego otwarte rany stóp to raczej nobilitacja do kolejnego poziomu w drabinie męskości. A dziewuszka? Żal i ucisk w gardle ukrywa się wymówką kontynuowania biegu, bo wiem, że nic z tym nie można zrobić.

Kolejne błoto, jakże różne od tego, do którego przywykłem w Górach Stołowych. Tutaj wpada się w dziwne poślizgi, które następują w momencie, gdy jedna noga mija drugą. Nie jestem przyzwyczajony do takich. Dla obserwatora z boku wyglądałoby to tak, jakby bohater gry komputerowej FPP miał lagi. Bardzo to dziwne doświadczenie. Potem masa jeżyn, która zmusiła mnie do unoszenia kolan wysoko na kilku kilometrach, to było bardzo męczące, niestety dopiero pod koniec zdałem sobie sprawę, że osoby przede mną przecież wszystkie te niskopienne jeżyny poprzerywały.

Łemkowyna buty po biegu
Fot. Grzegorz Stachowiak

2 km dalej coś mokrego dotknęło mojej łydki i wydało dźwięk świni. Aha, pomyślałem, teraz będę walczył z dzikiem wręcz. No super, żyrafę jeszcze mi dajcie, może niedźwiedzia? Nie dawało mi to jednak spokoju i wróciłem te parę metrów, jednak nic tam nie było. Niepewność zmusiła mnie do kontynuowania biegu.

Nie trwało to za długo, nagle poślizg tuż przy kałuży i leżę prawą połową ciała w wodzie. Wszystko ubłocone i mokre, a ja sobie zadaję pytanie, jak to możliwe, by kałuża była tak głęboka? Otrząsnąłem się z szoku, otrzepałem z błota i ruszyłem ponownie.

Niewiele dalej zmęczenie i nieprzespana noc dawała się we znaki, w pewnym momencie z prawej strony zobaczyłem na boku ścieżki ok. 12 letnią dziewczynkę w brązowej bluzie w zaciągniętym na głowę kapturze. Siedziała ze spuszczoną głową i wyprostowanymi w przód nogami. To były resztki pnia z podobnym obrysem, ale na tyle idealne że mój mózg dorobił resztę. To nie straszy, to zastanawia.

W końcu dobiegłem na punkt 88 kilometra, a tam kolejne dzwonki powitalne. Na nim oczekiwał mnie mój trener. Opiekował się na trasie łącznie 3 uczniami, zatem miał co robić. Zaczął ode mnie:

- Daj spokój, wstawaj, po co ci to, biegnij, starczy ci odpoczynku, ból ma być! Jedziesz! Wodę masz? Masz, wlałem ci, biegnij! Zupę zjedz! Czemu tych żeli tak mało??? Jak ty chcesz dobiec?! Masz jedz je. Kolego, masz żele? Pożycz mojemu uczniowi! Masz jedz, biegnij! Czołówkę masz źle, tak się włącza, przygaś jak pod górkę, rozjaśnij jak z górki, masz za****tą pozycję!!! Leć!!! Ma boleć!"

… jak skończył na pozostałych? Nie wiem, ale słuchać go warto, przebiegł 500 km, ustanawiając rekord i łamiąc barierę 100 godzin w słynnym, wyczerpującym biegu Głównego Szlaku Beskidzkiego GSB. Jego słowa dały mi kopa na kolejne kilometry, a gdy zwizualizowałem sobie jego wyprawę i pomyślałem, jak bardzo mój bieg jest niczym, pewien już byłem mety. Na marginesie, gdybym wtedy wiedział, jak bardzo czas zwalnia im jej bliżej, to z pewnością przeszedłbym kolejne załamanie. Na szczęście nie wiedziałem. Każdy kilometr się dłużył, potem dłużyły się setki metrów, a na koniec dziesiątki. Czy to tylko moje uczucie? Czy jest nas więcej?

Zbiegam z góry z głębi lasu stromym zboczem pełnym korzeni, wyprzedza mnie silny młody chłopak, gonię go. Nie, za szybki. Odpuść. Asfalt. W lewo na skrzyżowaniu, to jakieś uzdrowisko. Ciemność rozświetla jedna latarnia. Widzę tunel, obsługa wskazuje prawą stronę tuż za nim. Przeklinam, widząc wzniesienie. Młodzi ludzie to słyszą, głupio mi i wstyd. Ciekawe, czy się wzruszę na mecie. Jeszcze drobny podbieg. Jezu, on się nie kończy! 600 metrów do celu, mam spory zapas sił ale ten czas, co z nim? 400 m, zakręt, 300, lekko w dół 200, zakręt w prawo, światła, megafon, 100, źle pan biegnie! proszę wrócić, dobrze, wracam, 70 metrów, 50, 30, 20, to żona? Chyba tak, 10, 5, 3, 2, 1!

W tym momencie rozbrzmiały syreny, gwizdki i trąbki, pojawiły się śmiechy i uśmiechy, narastające krzyki i doping wraz z brawami kibiców, organizatorów i wolontariuszy.

- Witamy na mecie kolejnego ultra-biegacza!!!

Ja to przebiegłem. Zrobiłem to! Zatrzymałem zegarek, który wskazał 15 godzin i trasę 103 km.

Grzegorz Stachowiak, meta Łemkowyna 2023
Fot. Grzegorz Stachowiak

 

- Cześć, kochanie.
No cześć.
No… cześć.
Cześć.

3 godziny później…

- Idziemy spać, jutro już w domu.
Tak, dziś zasnę bez problemu, zaśniemy…
Dobranoc.
Mam wrażenie, podobnie jak na DFBG 46 km, że minął jakiś strasznie długi okres, wiesz? Tak ze 2-3 dni. A przecież biegłem kilkanaście godzin. Dobranoc.

Poczułem, jak odpływam w otchłań, od teraz wszystko było mi obojętne, niech to trwa, błogi przyjemny stan w przejściu między jawą a snem, który nagle przerwał silny podkurcz jednej nogi:

- Przepraszam, zahaczyłem o jeżynę.
OK.

 

Łemkowyna Ultra Trail 100 (ŁUT 100), 21 października 2023 r.
Grzegorz Stachowiak
Poz. 22 - M40, 38 - M, 43 - OPEN

Zapisanych 280 osób
249 osób zgłosiło się na start
32 osoby nie zdołały ukończyć trasy
W limicie czasowym nie zmieściło się 5 osób.

 

~ Jerzy Krawiec - Mostowiak

prywatnie Grzegorz Stachowiak, ur. w Wałbrzychu w 1975 roku. Obecnie mąż i ojciec dwójki dzieci. Przedsiębiorca, który w wolnych chwilach zajmuje się poezją i sztuką. Z zamiłowania także społecznik, udzielający się w prozwierzęcym Stowarzyszeniu Lucky Horses wspólnie z żoną Kingą Stachowiak, oraz w stowarzyszeniu zewnętrznym "Łączą nas Góry" pomagającym poszkodowanym dzieciom przez los, poprzez aktywny wypoczynek w górach. Sportowo ultramaratończyk i tenisista. 

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie