Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

„Wiedźmin: Rodowód krwi”, czyli jak nie robić serialu fantasy. Opowieść w czterech aktach [RECENZJA]

Książka, film
|
04.01.2023

Gdy zapowiedziano premierę serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi” nie miałem żadnych oczekiwań. Liczyłem, że dostaniemy ładnie opakowaną, raczej płytką historię w świecie stworzonym przez Andrzeja Sapkowskiego. Podczas seansu 4-odcinkowego miniserialu aż przecierałem oczy ze zdziwienia, że można zrobić coś aż tak... kiepskiego!

„Wiedźmin: Rodowód krwi” – kadr z serialu
Bohaterowie serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi” | fot. mat. pras.

Na początek chciałbym kilka rzeczy wyjaśnić. Cenię Andrzeja Sapkowskiego jako twórcę fantastyki i szanuję to, co udało mu się stworzyć na kartach powieści. Podoba mi się również interpretacja przygód Wiedźmina zaproponowana w serii gier przez CD Projekt RED. Jeśli chodzi o serial „Wiedźmin”, to – w tym miejscu pojawi się niepopularna opinia – od początku uważałem go za niezły tytuł fantasy. Oddziałałem nieco to, co pojawiło się w książkach Sapkowskiego, od tego, co zaproponował Netflix. Bo rozumiem, że serialowa interpretacja, a także szeroko rozumiana poprawność polityczna sprawiają, że nie wszystko można przenieść jeden do jednego. Nie zachwyciłem się serialowym „Wiedźminem”, ale obejrzałem go z przyjemnością – kilka niezłych wątków i dobre aktorstwo wystarczyły.

Popularna platforma nabyła prawa do twórczości Sapkowskiego i po sukcesie „Wiedźmina” zapowiedziała, że powstanie kilka spin-offów. Jednym z nich jest „Wiedźmin: Rodowód krwi” (ang. „The Witcher: Blood Origin”), który zadebiutował na Netfliksie 25 grudnia 2022 roku. Wiedziałem, że fani prozy Sapkowskiego zjadą go nawet bez oglądania, dlatego – nie zważając na opinie innych – postanowiłem zasiąść do seansu. Całe szczęście, że zamówiono tylko cztery odcinki...

„Wiedźmin: Rodowód krwi” – fabuła serialu

Rzecz dzieje się 1200 lat przed wydarzeniami z „Wiedźmina”. Zostajemy przeniesieni do świata elfów. Tam formuje się grupa wygnańców, którzy połączyli siły, aby stanąć do walki z niezwyciężoną potęgą. Potęgą, która odebrała im wszystko. Rządni zemsty rozpoczynają krucjatę, która – przynajmniej w teorii – skazana jest na porażkę. W efekcie ich działań wykreowany zostaje pierwowzór wiedźminów. Co jeszcze ważniejsze, wydarzenia „Rodowodu krwi” mają miejsce w kluczowym momencie – koniunkcji sfer, która doprowadziła do połączenia się światów potworów, ludzi oraz elfów.

Plakat serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi”
Plakat serialu „Wiedźmin: Rodowód krwi” | mat. pras.

Taniocha aż bije po oczach

Skrócony opis fabuły wcale nie wróży katastrofy. Ot, typowa dla fantasy opowiastka o zemście, a także wydarzeniach, które w swoich konsekwencjach wpłynęły na kształt świata. Świata, który poznaliśmy przy okazji serialu „Wiedźmin”. Wydawało się więc, że „Wiedźmin: Rodowód krwi” jako forma uzupełnienia informacji, nadania głębi całemu uniwersum, sprawdzi się bardzo dobrze. Może by tak było, ale tytuł został najzwyczajniej w świecie zepsuty na etapie pisania scenariusza. To o tyle dziwne, że twórcy mieli świetny materiał źródłowy – książki Andrzeja Sapkowskiego. Wiadomo, powieść i serial różnią się pod wieloma względami, ale kiedy ma się mocną historię, można – posiadając nieco wiedzy i doświadczenia – przekształcić ją w ciekawy scenariusz. To się jednak nie udało.

Pierwszy klocek chwiał się w posadach, wywracając się i potrącając kolejne. Bo kiepski scenariusz oznaczał brak głębi historii i bohaterów, a to z kolei przekładało się na fabularną nijakość. Kiedy dodamy do tego mizerną realizację, możemy mówić o przepisie na katastrofę. I to nawet nie piękną, bo niewiele piękna w „Rodowodzie krwi” dało się wychwycić. Ani scenografia, ani kostiumy, ani w końcu efekty specjalne nie zostały przygotowane przekonująco. Wyglądało to momentami jak jakiś fanowski projekt, który zrealizowano za kilkaset dolarów przy użyciu najtańszego sprzętu.

Twórcy serialu uznali jednocześnie, że jak nie mają czego zaproponować widzom, to przynajmniej będzie golizna i seks. Co bardziej zorientowani w kinie dla dorosłych mogą kojarzyć takie radosne przeróbki „Gwiezdnych wojen” czy „Star Treka”, w których poprzebierani aktorzy spotykają się planie, dochodząc... do wielkiego finału. Podobnie wyglądał seks w „Rodowodzie krwi”. Nie wiem, co właściwie miało na celu upychanie tych pokracznych scen jedna za drugą? Jak się ktoś napatrzy na golasów, to zapomni, że ogląda serial bez fabuły, historii i sensu? Sprytnie, nie powiem, ale niestety nie wyszło.

Złe kiepskiego początki

Paradoksalnie najgorzej w „Rodowodzie krwi” wypadają dwa pierwsze odcinki. Wszystko dlatego, że tak właściwie nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Bohaterowie chodzą i gadają bez większego sensu. Twórcy ponownie próbowali wykazać się sprytem i postanowili nie informować nas o okolicznościach wydarzeń, mając nadzieję, że sami się domyślimy.

Później jednak poszli po rozum do głowy i dodali nieco wprowadzenia, jakże potrzebnego przy tak złożonych historiach backgroundu. W dwóch ostatnich odcinkach dostajemy więc kilka odpowiedzi na pytania związane z uniwersum stworzonym przez Sapkowskiego. To chyba jedyna wartość płynąca z miniserialu – w niewielkim stopniu powiększa świadomość widza dotyczącą tego, skąd wzięły się niektóre wydarzenia znane z oryginalnej serii. Problem w tym, że to tyle, a całość okraszona jest fatalną grą aktorską, drętwymi dialogami i nijaką historią. No może jeszcze muzyka się jako tako broni.

Tylko książkowego Wiedźmina szkoda...

Podszedłem do seansu „Rodowodu krwi” z otwartą głową, nie sugerując się opiniami z internetu, jednocześnie nie mając wygórowanych oczekiwań. W przypadku serialowego „Wiedźmina” to się sprawdziło. W przypadku spin-offu niestety nie. Nawet nie mając uprzedzeń i dysponując dużą dozą wyrozumiałości, nie byłem w stanie pojąć, kto w ogóle wyraził zgodę na przygotowanie takiego gniota. Najgorzej ocenianego serialu w historii platformy!

W zasadzie to nie chodzi o to, że Netfliks wywalił pieniądze w błoto, bo to są ich pieniądze i mogą robić z nimi, co chcą. Problem polega na tym, że fascynujące uniwersum stworzone przez Sapkowskiego znów dostało produkcję w żadnym stopniu nieprzystającą do poziomu literackiego. Że ta zła seria trwa i trwa, a tracą na tym przede wszystkim dzieła autora – wszyscy bowiem zaczynają patrzeć na nie przez pryzmat takich tytułów jak „Rodowód krwi”. To niestety bardzo niepokojący i niepotrzebny trend.

Michał Grzybowski

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie