Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

O pisaniu, filmach porno i alkoholu. Wywiad z Robertem Ziębińskim

Książka, film
|
09.11.2020

Przez lata był dziennikarzem - pracował między innymi w “Tygodniku powszechnym” i “Newsweeku”, a także był naczelnym “Playboya”. Od pewnego czasu jest pełnoetatowym pisarzem. Z Robertem Ziębińskim o powodach zmiany zawodu, a także o roli alkoholu w procesie twórczym oraz o tym, dlaczego aktorka porno to idealna partnerka na przypadkowy seks rozmawia Michał Miernik.

Robert Ziębiński
Był dziennikarzem, został pisarzem. Z Robertem Ziębińskim rozmawiamy nie tylko o wyborach w życiu zawodowym, ale też prywatnym. Fot. Adam Tuchliński

Ty jesteś jeszcze dziennikarzem czy już tylko pisarzem?

Mam ogromny problem z byciem dziennikarzem. Z dziennikarskich rzeczy umiem w tym momencie napisać co najwyżej notkę na Facebooku. Niby w dzisiejszych czasach wiele więcej nie trzeba, ale przez lata podchodziłem do tego inaczej. Chciałem doskonalić swój warsztat, uczyć się czegoś, coś wiedzieć... Przyzwoitość mi to nakazywała. Natomiast końcówka pracy w "Playboyu" tak mnie wyniszczyła, że obecnie mam wstręt do dziennikarskich tekstów. Nie jestem w stanie niczego napisać, więc przestałem pracować jako dziennikarz. Nie czuję w sobie kompletnie potrzeby „dziennikarzenia".I w sumie dobrze mi z tym.

Ale przejście z jednego zawodu do drugiego miałeś raczej płynne, bo przecież książki pisałeś już wcześniej.

Miałem poczucie, że zmarnowałem dziesięć lat życia.

Na co?

Na bycie dziennikarzem. Ale z drugiej strony mam świadomość tego, że przez dziesięć lat od 2010 - bo wtedy mogłem się przestawić płynnie na pisanie książek, ale tego nie zrobiłem - wolałem najpierw być w "Newsweeku", a potem w "Playboyu". Jak "Playboy" się dla mnie skończył, to stwierdziłem, że "ni ch**a". Mam dość, nikt mnie końmi nie zaciągnie do redakcji, zarządzania ludźmi, wymyślania tematów, odpowiadania kretynom z zarządu na to, jak i co robić z pismem, gdy oni i tak mają to gdzieś.

Twoje rozstanie z "Playboyem" było dość burzliwe, choć wersja, która wówczas poszła w świat, była dość wyważona - miałeś po prostu podjąć decyzję o tym, że od teraz zajmiesz się pisaniem książek, ale chyba nie do końca tak było...

Podobno o zmarłych albo dobrze, albo wcale... Ale oczywiście, że tak nie było. Poszło wręcz na noże z ówczesnym zarządzającym firmą, która "Playboya" wydawała. Powiem tak - mieliśmy dwie różne wizje zarządzania pismem i ludźmi, dwa różne podejścia do człowieka i do tego co jest, a co nie jest reklamą. Nasze drogi były tak rozbieżne, że, jak to się mówi, postanowiłem kontynuować swoją karierę zawodową poza strukturami firmy. I muszę powiedzieć, że przerobiłem kilka korporacji w życiu, ale z czymś tak dziwnym i chaotycznym nie spotkałem się nigdy. Jednego dnia dostałem polecenie, żeby zwolnić najlepszych dziennikarzy, bo się nie podobają prezesowi, a drugiego dnia sam się przestałem podobać, bo nie chciałem zwolnić pracownika w sposób, który ze względu na rodzaj jego umowy byłby wbrew prawu. I tu pojawia się problem - możesz potraktować kogoś jak gówno, ale prędzej czy później w tej branży staniesz z nim twarzą w twarz. I co wtedy? Wolę jednak być w porządku dla znajomych i przyjaciół. Więc opcja zrobienia, komuś krzywdy wyjątkowo mi się nie podobała. Nie mówimy, żeby była jasność o klasycznej redukcji etatów, to część pracy i życia. Mówimy o niemal foliarskim spisku przeciwko światu. Nie mam ani siły, ani ochoty bawić się w spiski i szukać wrogów. W zasadzie to dotarłem do takiego punktu w życiu, że wolę zejść komuś z drogi, ustąpić, byle nie pchać się w kolejne spiski, wariactwa i awantury. Ani to kreatywne, ani mądre a już napewno niczego nie dające poza podniesionym ciśnieniem.

"Ludzie zamykają się w swoich bańkach, rozmawiają tylko z tymi znajomymi, którzy mają takie same poglądy. I nagle okazuje się, że porozumienie z kimś, kto myśli inaczej jest niemożliwe."

Czy w związku z tym, co się stało z "Playboyem" i innymi męskimi pismami uważasz, że prasa ma w ogóle jeszcze rację bytu?

Biorąc pod uwagę to, co obecnie się dzieje, to znaczy pandemię, zatrzymanie gospodarki i ogólny spadek czytelnictwa rzeczywiście można tak uznać. Ale z drugiej strony to samo mówiono o wydawnictwach książkowych, a efekt jest taki, że te wydawnictwa, które były mądrze zarządzane, radzą sobie dobrze. I tak samo może być w prasie. Problem większości gazet wynika z tego, że są zarządzane przez ludzi z zewnątrz, którzy wydają cudze pieniądze. Zupełnie inaczej zarządza się swoją firmą, a zupełnie inaczej dużą korporacją. Świetnie to zresztą widać na przykładzie choćby Agory. Ale to temat na inną opowieść.

Jak ci się żyje w kraju, w którym musisz należeć do jednego z dwóch obozów?

Staram się nie przynależeć do żadnego.

To się nazywa "symetryzm" i też jest źle widziane.

Taa, wszystko jest źle widziane. Po pierwsze - mam swoje poglądy. One są moje, tylko moje i nie mam problemów z wygłaszaniem ich. Po drugie - uwielbiam przeglądać wpisy moich znajomych na Facebooku. Jedna z koleżanek napisała płomienny elaborat, który ciągnął się przez kilka akapitów, a w gruncie rzeczy wystarczyłoby jedno zdanie: "Jak zagłosujesz na Dudę, to nie podam ci nigdy ręki i nie pójdę z tobą do łóżka". Bardzo ładna dziewczyna, swoją drogą. Druga strona ciągle mówi o tym, że trzeba zrobić „porządek ze zdrajcami narodu"... Dla mnie obie strony są oderwane od rzeczywistości. Ludzie zamykają się w swoich bańkach, rozmawiają tylko z tymi znajomymi, którzy mają takie same poglądy. I nagle okazuje się, że porozumienie z kimś, kto myśli inaczej jest niemożliwe. Obecnie nie ma czegoś takiego jak dyskusja - to, co w telewizji jest przedstawiane jako dyskusja polityczna jest niczym innym, jak przerzucaniem się nawzajem poglądami. Nikt nie szuka płaszczyzny porozumienia, bo nawet nie pomyśli o tym, żeby kogoś do siebie i swoich poglądów przekonać. Chodzi tylko o napierdalanie się.

Może to wynika ze strachu? Jedni się boją "homoterroru", drudzy "katotalibanu". A czego ty się boisz?

Śmierci się boję. Tych dwóch wymienionych rzeczy w ogóle. Homoterror mi nie grozi, bo homoseksualiści nie ganiają ludzi po ulicach i nie starają się zmieniać ludziom orientacji na siłę, tak samo nie każdy ksiądz chce siłą nawracać grzeszników i innowierców. Bardzo łatwo jest straszyć ludzi. Pamiętaj, że ludzie potrzebują mieć wroga - wszystkie te populizmy wynikają właśnie z tej potrzeby. Przez ponad 50 lat wrogiem na zachodzie byli komuniści, potem przez chwilę Al-Kaida, ale teraz... Nie ma poważnego wroga i realnego zagrożenia, więc sobie je wymyślamy. To mogą być uchodźcy, albo szczepionki, albo 5G. A mówiąc jak najbardziej serio - boję się ludzi. Oni są kompletnie nieobliczalni.

Wracając do kwestii pracy. Jak się żyje z pisania? Jest łatwo i przyjemnie?

Nie. To jest bardzo trudne. Tak naprawdę to cała masa wyrzeczeń i wiele elementów, o których musisz myśleć. Utrzymywanie się z pisania jest po pierwsze nieunormowane czasowo. Wygląda to tak - dostajesz zaliczkę i jest fajnie, ale później pół roku musisz czekać na rozliczenie ze sprzedaży, która może być dobra albo niedobra, więc może się okazać, że zarobiłeś tylko na zaliczce.

Jaka to jest "dobra" sprzedaż?

Musisz sprzedać jakieś pięć, sześć tysięcy egzemplarzy jednej książki, żeby mniej więcej zacząć żyć z pisania. Ale masz wiele zmiennych, które mają na to wpływ. Dlatego jak mówię to stąpanie po kruchym lodzie. Tak naprawdę nawet odnosząc spektakularny sukces nie masz pewności, że za dwa lata będziesz miał za co żyć. Bo to mało jest sezonowych gwiazdek które miały wszystko a potem nagle nie mają nic?

A te 5 tysięcy egzemplarzy to dużo? Wydaje się niewiele w skali kraju.

Dużo i niedużo. Z punktu widzenia polskiego rynku to sporo. Światowego - bardzo mało. Rynek książkowy w Polsce dzieli się w zasadzie na 3 filary. Są fenomeny, takie jak np. Blanka Lipińska, która nagle sprzedaje setki tysięcy egzemplarzy i nikt nie wie, dlaczego tak się stało - jeśli ktoś twierdzi że wie dlaczego, to kłamie. Jest taka solidna druga liga - ci autorzy, którzy sprzedają od pięciu do powiedzmy dwudziestu, trzydziestu, stu tysięcy sztuk. I to już wystarcza na takie fajne, normalne życie. No i są ci, którzy lądują poniżej tej granicy 5 tysięcy i modlą się wręcz o to, żeby ją przekroczyć.

"Trochę nie rozumiem autorów, którzy zamykają się na tylko jeden gatunek, zwłaszcza na początku."

Tych ostatnich jest najwięcej?

Tak, zdecydowanie. Oni cały czas są w takiej "poczekalni" i marzą o przebiciu wspomnianego pułapu. Niby niewielkiego, ale trudnego, bo różnice są tu niewielkie, ale jak się okazuje to trudne. Jest ciężko, bo kanały sprzedaży są bardzo ograniczone, bo trzeba dużo wydać na promocję... Nie można wychodzić z założenia, że napisze się jedną książkę, a potem wyjazd na 2-3 miesiące na Karaiby na leżaczek na plaży. Możesz co prawda leżeć, ale w swojej wannie, jeśli oczywiście będzie cię stać na rachunek za wodę.

Ty już jesteś w tej drugiej lidze?

Myślę że powoli mogę tak o sobie powiedzieć. Podjęcie decyzji o utrzymywaniu się z pisania jest trudne i ryzykowne z kilku powodów. Przede wszystkim, tracisz płynność finansową. Musisz więc wymyślić jakiś inny projekt, który ci tę płynność zapewni. Ja opracowałem pewien plan i półtora roku później jestem dokładnie w takim miejscu, jakie sobie założyłem. Udało mi się umówić z wydawcą na długoterminową umowę, która daje mi pewność pracy przez najbliższe 2-3 lata. Żeby to osiągnąć, rozpisałem sobie plan kilku aktywności przez rok i konsekwentnie je realizowałem. Musiałem napisać określoną liczbę książek i je wydać (śmiech).

Jak konkretnie wyglądała twoja strategia?

Zrobiłem tak: wyłożyłem karty na stół i pozwoliłem, żeby ludzie je ciągnęli. To znaczy - napisałem kilka różnych od siebie książek i liczyłem na to, że znajdzie się wydawnictwo które uzna: "ten gość potrafi napisać kryminał, horror, książkę dla dzieci, wielki almanach o Kingu, chyba warto go mieć u siebie". I dokładnie tak się stało. Trochę nie rozumiem autorów, którzy zamykają się na tylko jeden gatunek, zwłaszcza na początku. Spójrz na Spielberga - facet nakręcił "Indianę Jonesa", "1941", "Kolor purpury" i "Listę Schindlera". Skoro reżyser może tak robić, to dlaczego nie pisarz?

To nie jest tak, że napiszesz coś, to się okaże bardzo dobre i odniesiesz sukces?

Oj nie. Nic ci nie gwarantuje sukcesu. To ciężka praca u podstaw. Spójrz na dowolnego pisarza, który odniósł sukces na świecie - praktycznie każdy z nich musiał czekać 5-7 książek, zanim coś "zaskoczyło". Ale zanim do tego doszło, ci pisarze zarabiali mało, spali w najtańszych hotelach, jeździli po różnych ludziach z odczytami i innymi pierdołami, aby zarobić jakieś grosze. Ten etap trzeba przejść. Jeśli ktoś uważa, że ma świetny pomysł na książkę i uważa, że sam jej poziom zapewni mu sukces, to mogę od razu powiedzieć - tak się nie stanie. Kariera pisarza jest czymś nieprzewidywalnym. Dla mnie najpiękniejszym przykładem jest Nicholas Sparks. Można nie lubić jego książek, ale gość miał koncepcję na swoją karierę. Siedział przez rok (a jest z wykształcenia analitykiem) i przyglądał się wszystkim możliwym listom bestsellerów z "New York Timesa" i „L.A. Timesa”. Szukał tego, czego na tych listach brakowało. I w końcu odkrył, że brakuje na nich powieści, które byłyby skierowane do 17-letnich dziewcząt i 80-letnich kobiet jednocześnie. I tak powstał "Pamiętnik" - jego głównym bohaterem jest mężczyzna, który przychodzi do swojej zaawansowanej wiekowo, chorej na Alzheimera żony i opowiada jej, jak się poznali gdy miała 17 lat. Jego sukces to efekt planowania i kalkulacji. Ale też trzeba pamiętać, że realizacja jego koncepcji, która doprowadziła do wielkich pieniędzy trwała cztery lata. Trzeba albo trafić w niszę, albo w dobry moment. Dlatego ja dla przykładu się cieszę, że tak trafiłem z moim horrorem, bo "Dzień wagarowicza" przyjęty został bardzo ciepło.

Ale przecież mogłeś pomyśleć, że horror nie bez powodu jest u nas gatunkiem niszowym.

Nikt tak do końca nie wie, czego ten masowy widz/czytelnik potrzebuje.

Jakie błędy najczęściej popełniają ludzie, którzy chcą zacząć żyć z pisania?

Wydaje im się, że dostaną wszystko od razu. Sądzą, że napiszą książkę, a wydawca odwali całą resztę roboty. Nie znają zasad funkcjonowania rynku. Generalnie uważają, że coś im się należy, a to nieprawda. Nic się nie należy. Może się należeć za 5-6 tytułów, ale nie od razu. Ludzie czytają np. taką Blankę i myślą "kurde, to przecież nie jest takie trudne. Ja też tak mogę, a nawet lepiej". I tak, możesz, ale to nic nie gwarantuje. „Ona nie potrafi pisać” grzmią inni. A ja pytam i co z tego? Może nie potrafi, ale w swoim niepotrafieniu trafia tam, gdzie powinna trafić. I znów wracamy do tego, że sukces opiera się na pracy u podstaw - to praca nad dystrybucją, redystrybucją, nad kampaniami promocyjnymi, nad własnym wizerunkiem, nad tym jak chcesz być postrzegany... To nie tak, że skończysz pisać, wysyłasz do wydawcy i twoja praca się kończy. Komuś, kto na serio o tym myśli, radzę uzbroić się w dwie rzeczy - pokorę i cierpliwość. Często rozmawiam z doświadczonymi pisarzami, którzy też popełniają błędy - niektórym się wydaje, że skoro są 10 lat na rynku i 15 wydanych książek, to wiedzą już wszystko. A tu nic nie jest dane na zawsze. W każdym momencie coś może pójść nie tak.

Robert Ziębiński

A jak postrzegasz próby robienia kina gatunkowego w Polsce? Nie tak dawno temu ukazał się pierwszy polski horror typu slasher, czyli w "W lesie dziś nie zaśnie nikt", i odbiór był raczej negatywny...

E, nie zgadzam się. Zależy kogo spytasz. Było (i jest) nie tak znowu małe grono osób, którym się ten film podobał, bo był prosty, głupawy i było dużo krwi. Z drugiej strony ktoś powie, że był zbyt prosty, zbyt schematyczny, a krwi było za dużo i po co w ogóle takie rzeczy w Polsce robić. Jest jeszcze jedna grupa, moja ulubiona, która ma argument "takie filmy już były i trzeba zrobić coś nowego". Ja się zgadzam oczywiście, ale w Polsce tak nie jest - polski widz nigdy nie dostał polskiego horroru. U nas nie ma tradycji robienia takiego kina, więc od czegoś trzeba zacząć. Bartek Kowalski o tym wiedział i zrobił film, jaki zrobił, ale dzięki niemu mamy punkt odniesienia dla kolejnych polskich horrorów.

Niedługo ukaże się twoja książka o pornografii. Skąd taki pomysł?

„Porno” w styczniu. A pomysł z "Playboya". Jak pojechałem na wywiad z Cleą Gaultier i czekałem na nią, to nagle do mnie dotarło, że nic nie wiem na temat tego świata. Moje wyobrażenia na temat świata porno ograniczają się do tego, co obejrzałem w paru filmach dokumentalnych i słyszałem w jakichś plotkach. Potem wchodzę do firmy, która jest drzwi w drzwi z najpopularniejszą siłownią w Paryżu, do której regularnie chodzi pani Macron. I mamy do czynienia z sytuacją, że praktycznie obok siebie są francuscy funkcjonariusze chroniący ważną osobę i gwiazdy porno, które oglądają sobie film. Pomyślałem "o, jakie to piękne!". Clea w wywiadzie powiedziała mi kilka ciekawych rzeczy, więc uznałem, że fajnie by było porozmawiać jeszcze z kilkoma innymi dziewczynami, które mi opowiedzą, jak ta branża wygląda. Swoją drogą to dziwne uczucie rozmawiać z taką dziewczyną, którą się widziało na filmie w wiadomej sytuacji. Ona na żywo podczas rozmowy jest zupełnie normalna, miła i w żaden sposób nie zachowuje się wyzywająco. Te dziewczyny wiodą zupełnie zwyczajne, normalne życia - ze świadomością decyzji, jaką podjęły.

"Jak coś piszę i wydaję pod swoim nazwiskiem, to nie chcę się tego wstydzić."

To nie są wykolejone narkomanki, dla których to jedyny sposób zarabiania?

Kompletnie nie. Podczas prac nad tą książką dowiedziałem się na przykład, że tylko około 2% dziewczyn pracujących w tej branży ma za sobą przykre doświadczenia w postaci gwałtu lub wykorzystywania seksualnego. Dla ogromnej większości z nich to świadomy wybór. To są ludzie, którzy chodzą to pracy - tak, jak wszyscy inni.

W Polsce to dla wielu jest chyba trudne do wyobrażenia?

Bardzo. Dlatego w Polsce rynek porno praktycznie nie istnieje. Problem jest taki, że dziewczyny, które grają w polskich produkcjach w ogóle nie chcą rozmawiać, ukrywają się wręcz. Wstydzą się tego, co robią. Jak rozmawiałem z pornhuberkami z Polski, to one korzystają z pseudonimów i mają tak ustawioną geolokację, że nie można oglądać ich kanałów z polskiego numeru IP.

Czego się boją?

Ostracyzmu społecznego, tego jak zareagują znajomi, koleżanki...

Tacy pruderyjni jesteśmy? My, Polacy?

Jedna dziewczyna, zanim zrobiła ten trik z geolokacją miała taką sytuację: wrzucała filmy ze swoim chłopakiem i choć nie pokazuje na filmach twarzy, to koleżanka poznała ją po tatuażu i zaczęła ją prześladować w mediach społecznościowych i wyzywać od dziwek i szmat. Cóż można więcej powiedzieć? Żeby było ciekawiej, to nasze bratnie Węgry są zupełnie innym pod tym względem krajem - wielu producentów z Zachodu kręci tam swoje filmy. Ostatnio rozmawiałem z dziewczyną, która się nazywa Cassie Del Isla. Kojarzysz?

Niestety nie.

Szkoda, fajna dziewczyna. Występuje w pornosach z mężem - stwierdzili, że mają totalnie wywalone na inne biznesy i będą sobie radzić w ten sposób. Ale do rzeczy - Cassie mi powiedziała o podziale, jaki występuje w Europie jeśli chodzi o aktorki. Są profesjonalistki (zarówno na kontraktach z agencjami, jak i te działające bez nich) i Rosjanki.

Dlaczego Rosjanki to osobna kategoria?

Bo jest ich tak dużo. Są wszędzie - na Węgrzech, w Czechach, we Francji... Rosjanki udają Czeszki, Polki, nie mają z tym problemu. To dla wielu dziewczyn ze Wschodu atrakcyjna ścieżka kariery, bo całkiem nieźle się zarabia.

Faceci mają w tej branży gorzej?

Zdecydowanie. Mniej facetów nadaje się do takiej pracy, a producenci są bardziej wybredni. Obecność kamer, lamp i kilku osób na planie robi swoje w kwestii presji, i nie każdy jest w stanie jej sprostać, jeśli wiesz co mam na myśli. Kobiety z kolei są zazwyczaj o wiele bardziej świadome swoich ciał. Cassie powiedziała mi też, że jeśli chodzi o partnerki do przypadkowego seksu, to żadna kobieta nie zapewni takiego poczucia bezpieczeństwa jak aktorka porno. Mało kto tak regularnie poddaje się badaniom i wie, co się dzieje z jej ciałem.

Zmieniając nieco temat - zajmowałeś się w życiu czymś innym, niż pisaniem?

Byłem przez chwilę barmanem, ale naprawdę nie trwało to długo. Było tak: przy barze siedział facet, który ledwo się na tym krześle trzymał, ale chciał jeszcze jeden kieliszek. Szefowa mi powiedziała, żeby mu polał, bo to stały bywalec. No to mu polałem, gość wypił ten kieliszek i zwymiotował na wszystko dookoła - na bar, krzesło, siebie samego... A szefowa daje mi mopa i mówi "sprzątaj". Ja na to "a weź spierdalaj, mówiłem żeby mu nie lać”. Wziąłem swoje rzeczy i wyszedłem. Tak skończyła się moja kariera barmana. Potem miałem dużo szczęścia. Jak miałem 19 lat, to poznałem Marcina Świetlickiego, który powiedział mi: "Wpadnij do mnie do Tygodnika powszechnego, posiedzimy, pogadamy, może coś porobimy". Napisałem jakąś recenzję, już nie pamiętam czego, ale mu się spodobała. Zacząłem mu pomagać w korekcie, pisałem sobie recenzje... Potem płynnie przeszedłem do "Przekroju", który wtedy jeszcze funkcjonował w Krakowie. Tam było fajnie, bo mogłem robić to, co tylko mi się podobało. Potem była "Nowa fantastyka" i znów "Tygodnik powszechny", potem "Newsweek"... Ale to pisanie towarzyszy mi praktycznie od samego początku kariery zawodowej. Poza epizodem za barem i pomaganiem ojcu w składaniu nagrobków zarabiam stukaniem w klawisze. To fajna praca. Daje ci względną wolność, choć teraz trochę dziennikarstwo spsiało, bo działa na zasadzie kopiuj-wklej i wiąże się z ogromną presją na cyferki w Google Analytics, ale nadal płacą ci za to, że klepiesz w klawiaturę, a nie machasz łopatą albo sprzedajesz ryby w supermarkecie.

Historia z baru nie uchroniła cię jednak przed własnymi problemami z alkoholem...

Ale to nie tak! To nie działa w ten sposób, że zobaczyłem nawalonego gościa, który się zrzygał, więc sam straciłem ochotę na alkohol. Lubiłem się napić przez 32 lata mojego życia. Po raz pierwszy nawaliłem się w wieku 5 lat, jak opowiedziała mi mama. U mnie w domu robiło się wino z wiśni - gdy już owoce zrobiły, co miały zrobić, zostały wyrzucone, a wino rozlane do butelek. No i ja trochę tych wiśni zjadłem - na tyle dużo, że leżałem nieprzytomny. Potem miałem długą przerwę [śmiech], która trwała do mniej więcej 14-15 roku życia. Pamiętam szkolną wycieczkę do Łańcuta - poszliśmy do monopolowego w tym mieście i tam kupiliśmy butelkę Żołądkowej Gorzkiej. Śmieszne było to, że chociaż wyglądałem na młodszego niż byłem, to mi tę wódkę sprzedali, a od mojego starszego i większego kolegi chcieli dowód. No i potem poleciało, także przez to, że przebywałem w środowisku, w którym przez cały czas się piło. W "Tygodniku powszechnym" byłem najmłodszy, więc latałem do sklepu - od flaszki zaczynały się poniedziałkowe zebrania, jakoś koło 11. Tak się to toczyło i toczyło, aż dotoczyło do momentu, w którym stwierdziłem, że chyba nie jest dobrze. Moją pierwszą myślą po przebudzeniu była myśl o piciu...

Coś poważnie ci się w życiu popsuło, że pojawiła się myśl o tym, że warto przystopować z alkoholem?

Pewnie, że tak. Nie byłem w stanie dogadać się z Tomaszem Lisem w "Newsweeku", więc odszedłem stamtąd z hukiem - kłóciłem się z nim jeszcze na rozmowie, na której byłem zwalniany. Potem poszedłem się najebać, i tak przez trzy tygodnie. Potem uznałem, że tego już za wiele i w ten sposób świata raczej nie podbiję. Podreptałem do kliniki odwykowej, przebadałem się i spytałem, czy mogę tam zostać. Powiedzieli że owszem, że raczej powinienem. No i zostałem na prawie rok, z podobnymi mi pacjentami i pacjentkami. Ciekawe to było doświadczenie. Od momentu, gdy stamtąd wyszedłem, minęło osiem lat.

Udało się skutecznie zerwać z nałogiem?

Udaje się od ośmiu lat. Po tym czasie nie myślę już w ten sposób, że boję się iść do knajpy, bo ulegnę pokusie, ale nadal się pilnuję. Jak piłem, to miałem kompletnie gdzieś to, czy spóźnię się z tekstem dzień czy tydzień. Teraz nie mogę sobie na to pozwolić.

Ale picie ładnie wpasowuje się w stereotyp płodnego pisarza. Pilch, Bukowski...

Tak, i pewnie dlatego część z takich pisarzy odniosła sukces po śmierci. Ja tak nie chcę. Chociaż kiedyś miałem taki system nagród: jak napisałem coś, co nie było tekstem dziennikarskim tylko na przykład rozdziałem książki, to sam siebie nagradzałem. 50 stron książki napisane, więc mogę wypić 3 piwa. Nie działało to jednak w ten sposób - wypijałem te piwa już w trakcie pisania. Zresztą - nie pisze się dobrze będąc pod wpływem, jeśli mówimy o pisaniu komercyjnym, które ma się sprzedawać i trafiać do ludzi, a nie jakimś artystycznym strumieniu świadomości, który potem przeczytają 3 osoby.

Wracając do pisania - jest jakiś gatunek, w którym jeszcze nie tworzyłeś, a masz plany?

Piszę teraz powieść erotyczną. Zabawna sprawa - to historia o kobiecie, która rozstaje się ze swoim facetem, bo kazał jej wybierać między nim a wibratorem. Uwaga - to akurat prawdziwa historia! Rzuca więc tego gościa i zaczyna żyć sama... To bardzo ciekawa rzecz zmierzyć się z tym gatunkiem, bo jest moim zdaniem bardzo trudny. Czytelniczki takiej literatury nie chcą porno - nie interesują ich szczegółowe opisy samego seksu.

Któryś pisarz stwierdził kiedyś, że opisywanie scen seksu to balansowanie pomiędzy terminologią medyczną a podwórkowym rynsztokiem.

To prawda. Nasz język stanowi pewne utrudnienie, bo jest pełny określeń zarówno z jednego, jak i drugiego wymienionych zbiorów. Do tego fabuła w takiej książce musi być bardzo prosta, ale nie prostacka. To nie jest tak, że napiszesz taką książkę jak na przykład "Niegrzeczny szef" - przeczytałem ją, bo byłem ciekawy, jak teraz w Ameryce pisze się erotyki, a to był wielki hit.

I jak piszą?

Jakbym nadal pił, to wpadłbym w co najmniej trzydniowy ciąg. Albo dłuższy. Niesamowite, że ktoś to napisał, ktoś inny wydał, a jeszcze ktoś inny kupił - i tych ostatnich "ktosiów" było całkiem sporo. Jak coś piszę i wydaję pod swoim nazwiskiem, to nie chcę się tego wstydzić.

Trzeba znać swojego czytelnika?

Chyba Umberto Eco powiedział, że swojego czytelnika należy wychować. Nie pod tym względem, żeby mu wbić do głowy, że twoje pisanie jest najlepsze. Chodzi o to, żeby przyzwyczaić ludzi do określonych zachowań, języka, stylu... Jak ich tego nauczysz, a z drugiej strony jednocześnie będziesz im dawał to, czego potrzebują, to wszystko jest przed tobą. Ale tak - musisz wiedzieć, do kogo piszesz. Ja mniej więcej już to wiem, ale ten proces nauki się nie kończy. To trochę jak z prowadzeniem gazety - nie możesz jej wypełnić treścią, którą sam chcesz przeczytać. Jak tak zrobisz, to ta gazeta może być super, ale przeczytasz ją ty, twój kuzyn, ciocia która cię pochwali i jeszcze może ze 3 przypadkowe osoby. Nie można zupełnie nie myśleć o tym, czego chcą ludzie. Nie chodzi też o to, żeby się zmuszać do pisania czegoś, czego się nie czuje. Znalezienie złotego środka nie jest łatwe, ale moim zdaniem w tej profesji niezbędne. Kluczem jest znalezienie swojego sposobu opowiadania - jak już go masz, to możesz go użyć w każdym gatunku. Pisz po swojemu, ale patrz, jak to reagują ludzie. Ja już wiem, na co źle reagują moi czytelnicy - na hardkorowe porno [śmiech].

Ile książek rocznie planujesz wydawać?

Trzy. Choć w przyszłym roku tak wyszło, że chyba wyjdzie ich siedem. Kilka lat pisania pomysłów "do szafy" zaowocowało tym, że mam już w tym momencie fabuł na dwa lata. Teraz mogę tylko siedzieć i je rozwijać. Potrzebowałem umowy, która daje mi finansową stabilność - nie muszę brać dodatkowych prac, ani dorabiać jako ghostwriter, bo i tym niechlubnym procederem się w przeszłości zajmowałem.

O, dla kogo?

Nie mogę powiedzieć, ale nie była to lekka rzecz. Musiałem przełożyć bełkot na język polski, ale nie miałem prawa ingerować w fabułę, postaci ani w historię.

Których swoich kolegów (i koleżanki) po fachu z krajowego podwórka cenisz?

Nie mogę mówić takich rzeczy. Nienawidzę ich wszystkich [śmiech]. A tak poważnie - lubię książki Mariusza Czubaja, bo jest bardzo sprawnym "czarnokryminalistą" i zna się na swojej dziedzinie jak mało kto. Ostatnio zacząłem czytać Alicję Sinicką i też mi się podoba to, co pisze. Cenię Remka Mroza, bo znalazł dobry sposób na siebie i ma imponujące tempo. Lubię Rafała Kosika w książkach dziecięcych, bo znalazł swój język i potrafi świetnie opowiadać. Marta Guzowska pisze fajnie... Sporo mamy dobrych autorów.

Michał Miernik

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (1) / skomentuj / zobacz wszystkie

PI Grembowicz
11 listopada 2023 o 20:20
Odpowiedz

Schizofrenia!?

~PI Grembowicz

11.11.2023 20:20
1