Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Przyjaźń to za mało

Związek
|
23.10.2013

W związkach zazwyczaj najpierw pojawia się gorąca miłość, którą po paru latach zastępuje przyzwyczajenie, przyjaźń a nawet nuda. Czy możliwe jest zatrzymanie stanu zauroczenia i pozostanie tzw. „gorącą parą” mimo, że znacie się już jak łyse konie?

sposoby na rutynę w zwiazku
Jak rozpalić namiętną miłość w związku?

Kiedy zdarza mi się zapomnieć, że mój facet jest mężczyzną, nie mam na myśli nic złego. Ja również czasem zapominam, że jestem kobietą. Nasza płciowość w pewnym sensie zaciera się, zanika pod wpływem przyzwyczajenia, swobody, codzienności, w szparach naszej kanapy. Można by powiedzieć: to przecież wcale nie jest takie złe. Przyjaźń jest przecież dużo ważniejsza niż seks. Tak. Ale świadomość, że nasza seksualność czerstwieje wraz farfoclami kurzu i okruchami ciastek, nudnymi historiami w telewizji i poduszkami na naszej sofie – już raczej nie jest fajna.

A seks lub raczej to, co ze sobą niesie - to drżenie i łaskotanie, to przyjemne uczucie w środku, które pojawia się, gdy tych dwoje ludzi do siebie ciągnie, jest spoiwem związku. To właśnie seks sprawia, że związek dalej trwa, że kobieta i mężczyzna się rozwijają, chcą być dla siebie atrakcyjni. Seks sprawia, że ten partnerski „interes” kręci się dalej. Gdy dwoje ludzi przestaje się sobą fascynować, nic się już nie wydarzy. To znak, że coś się wypaliło, jest skończone.

Ja i mój mąż leżymy na kanapie. Moja głowa cały wieczór na jego kolanach, ale równie dobrze mogłabym trzymać ją na jego piersi czy ramieniu. Używam go jak poduszkę. - Czy jesteśmy dalej parą zakochanych? - pytam. - Oczywiście, że jesteśmy - mówi, po czym całuje mnie w czoło, sięga jeszcze raz do paczki czipsów i ogląda dalej swój dokument o łodziach podwodnych. Dobrze wiem, że sprawia mu to wielką frajdę, dlatego nic nie mówię.

Co mogłoby pomóc nam w staniu się „gorącą parą”?

Budzę się w nocy. Śniły mi się odgłosy z dworca. Gwizd, zgrzyt, pisk hamującego pociągu i inne podobne. Tego typu sny mam dość często, szczególnie gdy się stresuję, właściwie to nic szczególnego. Tym razem jednak nie mogę już zasnąć, bo w głowie mam ciągle to paskudne zdanie: „Ten pociąg odjechał… Ten pociąg odjechał… Ten pociąg odjechał...)

Następnego ranka na stole przede mną kawa, ołówek i kartka papieru. To ważna sprawa, nie będę więc trwonić czasu. A zatem, co mogłoby nam pomóc, byśmy znowu stali się gorącą parą? A w przypadku, gdy wciąż nią jesteśmy - mogę mieć przecież tendencję do wyolbrzymiania - jak nią nadal pozostać?

Piszę na kartce to i tamto, skreślam to i owo, i w końcu zostaje:

  • Więcej tańczyć.
  • Gotować pikantne potrawy.
  • ZAINSTALOWAĆ SOBIE JAKIŚ ALARM W GŁOWIE.
  • Szukać romantycznych chwil.

Domyślam się, że gdyby mój facet robił podobną listę, znajdowałyby się na niej wyłącznie 3 punkty: 1. Seks, 2. Seks, 3. Seks. Może i słuszne, bo częsty seks pomaga zapewne przy obawie o za małą ilość seksu, ale u mnie to tak nie funkcjonuje. Z pustego i Salomon nie naleje. Skąd mam czerpać, gdy mam poczucie, że mi to gdzieś umknęło? Żeby znowu uprawiać seks muszę najpierw znowu widzieć jego sens w moim życiu. W końcu jestem kobietą. A kobiety kwestię seksu widzą nieco inaczej niż mężczyźni, dla których każdy problem da się rozwiązać za pomocą seksu.

Jestem całkiem zadowolona z mojej listy. Pasuje do nas. Od początku dobrze nam się razem tańczyło. To z alarmem w głowie jest raczej swego rodzaju wypełniaczem dla czegoś innego, co jeszcze nie do końca jest dla mnie jasne, ale jednak wyraża, o co mi mniej więcej chodzi.
Pikantne jedzenie wzmacnia krążenie i sprawia, że jest się rozbudzonym, skoncentrowanym i sexy. Papryczki chilli są typowym afrodyzjakiem. Poza tym mój mąż powiedział ostatnio:

- Gdy dla mnie pierwszy raz gotowałaś, było to tak ostre, że aż bolało. Ale było ekstra. Możesz to spokojnie znowu powtórzyć.

No i jeszcze ważny punkt - romantyzm. Tego ostatnimi czasy nie było w naszym związku wcale i to był błąd. Żaden człowiek nie powinien żyć bez codziennej dawki romantyzmu. Romantyzm jest jak gimnastyka dla duszy, porusza ją i pozwala oddychać. Ten stan to nieodzowny element miłości.

Powoli zaczynamy. Mówię do mojego partnera:
- Powinniśmy zacząć znowu więcej tańczyć.

Piękne jest to, że nie muszę mu tego dwa razy powtarzać. Usłyszał , zrozumiał i zaczął zapraszać do tańca, gdzie bądź, na ile miejsca wystarcza. Wystarczy, że delikatnie przechylę głowę i zanucę melodię, on już kładzie swoją rękę na mojej talii i kołysze mnie w tańcu. Tańczymy w naszym przedpokoju, na ulicy, w jasnym barze z powolną muzyką, w ciemnym klubie z szybką muzyką. Kiedy tańczymy, nawet na chwilę nie zapominam, że jesteśmy kobietą i mężczyzną.

Czasami mój partner jest tak męski, a ja na tyle kobieca, że zapiera dech w piersiach, ale nic nie szkodzi, bo wszystko, czego potrzebuję, by oddychać, jest przecież w moich ramionach.

Po takim tańcu rzeczywiście całuje się zupełnie inaczej. Ale to już musi być jakaś konkretna forma tańca. Chaotyczne wygibasy może i sprawiają frajdę, jednak niewiele wnoszą. Poziom seksowności takiego szybkiego tańca można przyrównać do kafelkowej podłogi. Żeby przywołać seks, trzeba, do licha, tańczyć tak, jak mężczyzna z kobietą zawsze ze sobą tańczyć powinni: czyli blisko. Ciało do ciała. Muszą tańczyć wersje tradycyjne. Tak, jak to robią na przykład ci od tanga.

Patrząc na parę, która ze sobą długo tańczy tango, widzi się ruch, który jest tak harmonijny, że aż trudno rozpoznać, kto prowadzi, a kto pozwala się prowadzić. Widzi się parę, która jest jednym organizmem, ale ma dwie różne osobowości. Mężczyzna prowadzi, kobieta odpowiada na jego ruchy. On nadaje kierunek, tempo i jakość ruchu. Jednak to, że kobieta pozwala się prowadzić, nie oznacza, że całkowicie się oddaje i wszystko robi razem z partnerem.

Jak wydobyć miłość z ukrycia?

Następnego wieczoru dbam, byśmy nie przerywali, szczególnie teraz, gdy tak dobrze nam idzie. Na obiad jest penne all'arrabbiata z dużą ilością chili, i mam tu na myśli prawdziwe chili.

Mój mąż myśli, że to środowy makaron na półostro. Gdy zdaje sobie sprawę, że się mylił, na jego twarzy pojawia się szyderczy uśmiech, ale je dalej, nie mówiąc nic. Tylko między jednym a drugim kęsem wydaje z siebie dźwięki jak długodystansowy biegacz. Również ja milczę. Zresztą nie da się inaczej - też mam poparzony język.

Są momenty w życiu dwojga ludzi, gdy lepiej jest robić niż gadać. Ale chciałabym, by nie tylko z naszymi ciałami coś się działo. Najważniejszym organem seksualnym u kobiety jest jej mózg. Chcę, by w naszej głowie zapaliło się światełko dla miłości, włączył się alarm. Chcę być jej świadoma. I by miłość była zawsze w nas, a nie obok, gdzieś na kanapie. Tylko jak zacząć?

Jak dostrzec miłość w codzienności? Rozmawiając ze sobą. Miłość jest wtedy, gdy dwoje ludzi rozmawia i usiłuje zrozumieć się wzajemnie, dowiedzieć się, kim właściwie jest ta osoba? Na czym polega problem? Jeśli chcemy to ustalić, musimy oczywiście poświęcić danej osobie mnóstwo uwagi. Ale związek to nie zamek, który zdobyliśmy, siadamy i od tego momentu na pewno wszystko będzie dobrze. Związek porównałabym raczej do budowania domu. Przy nim trzeba codziennie pracować, dźwigać cegły, przebudowywać, pielęgnować ogród, rozbudować np. wschodnie skrzydło, znów przebudować, remontować. I nigdy nie ma końca. I też nie można przestać się troszczyć o miłość, trzeba ciągle być czujnym i sprawdzać, na jakim etapie się ona znajduje.

Ja i mój facet gadamy ze sobą bardzo często. Ale rzadko rozmawiamy ze sobą o nas samych. I jeśli w ogóle, to tylko w czasie kłótni. Wypowiadamy wówczas mniej więcej takie kwestie:
- Ale ty zawsze jesteś taki i owaki!
- A ty nigdy nie możesz pojąć, że to i tamto!
Może zamiast tego powinniśmy sobie od czasu do czasu powiedzieć:
- Jesteś fajny, bo robisz to i to.
To było by z pewnością miłe. I dziwne. Tak po prostu siedzieć przy kuchennym stole i rozmawiać o nas. Znamy się przecież całkiem nieźle. Po pół godzinie bylibyśmy gotowi.

Musimy jednak parę sytuacji zainscenizować, by stworzyć miłości szykowną scenę, na której będzie miała odwagę się pojawić. Już od dłuższego czasu nie wychodziliśmy nigdzie razem, tak porządnie, z przejęciem. Decydujemy więc, że spotkamy się w mrocznej uliczce, pod latarnią. Nie wychodzimy z domu razem, ale osobno, tak, by zobaczyć tę drugą osobę znowu z daleka. I do tego w eleganckich ciuchach. A potem do baru i rozmawiać.

Jestem podekscytowana, gdy wychodzę z domu. Idę w końcu na randkę. Dawno nie byłam na żadnej randce. Mam na sobie sukienkę, nie jest ani zbyt obcisła, ani zbyt krótka, ale taka, by nieco falowała, gdy idę.

On już czeka. Widzę go, jak stoi w świetle bramy. Dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam. Patrzyć na mojego mężczyznę przez parę minut, dokładnie tyle, ile potrzebuję, by przed nim stanąć.
- Hej - mówię. A on:
- Ładnie wyglądasz, o proszę - sukienka. Dawno nie miałaś na sobie sukienki.
- Zwracasz uwagę na to co ubieram?
- Jasne.
- Powinnam chodzić w sukienkach?
- Oczywiście.
- Za każdym razem, gdy myślę o tobie, wyobrażam sobie ciebie właśnie w sukience.
- Myślisz o mnie?
- A ty o mnie nie?
- Tak, oczywiście, że myślę o tobie, ale nie uświadamiam sobie tego zazwyczaj…
Spacerujemy chwilę wzdłuż rzeki i niewiele rozmawiamy. Zamiast tego trzymamy się za ręce.

Kim właściwie jest ta osoba? Na czym polega jej problem?

Gdy siadamy w barze, wszystko dzieje się jakby samo z siebie. Jakbyśmy przez ostatnie lata zbierali i odkładali nasze myśli o drugiej osobie, a teraz nastąpiła godzina prawdy. Opowiadam mojemu facetowi, że ma jakby dwie osobowości, obie jednak lubię. Jest pogodny, ale jednocześnie rozsiewa wokół siebie melancholijną aurę. Kroczy przez życie z dużym opanowaniem, jest jednak szalenie niecierpliwy i niespodziewanie wybucha. Uwielbia ckliwe włoskie piosenki i muzykę elektro. Jest strasznie dziecinny, wie jednak sporo o I wojnie światowej. Kocha morze i lubi łodzie podwodne. Czasami zdarza mu się wyjść z siebie i potem ciężko mu trafić z powrotem, dojść do siebie. To mnie za każdym razem martwi i dlatego kupiłam mu kiedyś w prezencie kompas.
- Ach, to dlatego… - mówi.

Przygląda mi się chwilę, a potem mówi, że mam poczucie humoru i dużo empatii w sobie. Zastanawiam się: jestem jakimś cholernym ogłoszeniem towarzyskim czy co?
- Nie, serio - mówi. - To cechy, które w dużej mierze składają się na twoją osobę. Potrafisz się z wielu rzeczy śmiać i potrafisz też współczuć. Poza tym nie jesteś skomplikowaną osobą.
- Uważasz, że jestem prostolinijna?
- Nie. Po prostu bycie z tobą jest łatwe, proste i przyjemne. Nie wywierasz presji. O ile ludzie trzymają się pewnych zasad, dajesz im spokój. Właściwie ludzie mogą robić przy tobie, co im się podoba. Nie spotkałem jeszcze takiej osoby.

Co lubisz najbardziej z rzeczy, które ja w tobie lubię?

W domu leżymy razem w łóżku i czytamy jak zawsze książki przed zaśnięciem. Ale tym razem jest jakoś inaczej. Nie czytamy każdy sobie, jak dotychczas. Co jakiś czas zerkamy w swoim kierunku ukradkiem.
- Co lubisz najbardziej z rzeczy, które ja w tobie lubię? - pytam.
- Łodzie podwodne - odpowiada. - Cóż by innego.
Zachowuję się tak, jakbym była U-bootem, po czym szykuję się do zaśnięcia, nurkując pod kołdrą tak dyskretnie jak to tylko możliwe.

Romantyzmu nie da się stworzyć, można go jedynie rozpoznać. To ten stan, gdy otwieramy oczy i pozwalamy, by tęsknota za tym jednym, jedynym doskonałym spojrzeniem ogarnęła nasze serce. Tęsknota za czymś, co nie istnieje w naturze. Dlatego to romantyczne uczucie też nieco boli. Ten delikatny ucisk w mięśniu sercowym (bo przecież romantycy głupi nie są i wiedzą, że na próżno szukają). Kto jest w stanie go poczuć, ten potrafi też rozpoznać romantyczne chwile, kiedy w powietrzu wisi magia, kiedy na krótką chwilę jednak czuje się, że jest idealnie, że mogło by być, może – ach!

Przedstawiciel wczesnego romantyzmu – Novalis, jeden z tych, którzy go „wynaleźli”, daje nam gotową instrukcję działania: „Romantyzować to znaczy nadawać rzeczom pospolitym wyższy sens, zwykłym - tajemniczy wygląd, znanym - godność rzeczy nieznanych, skończonym - pozór nieskończoności.”

Zostawiam wszystko na jeden dzień. Nic się więcej nie liczy, tylko ten ulotny romantyzm, który znajduje się gdzieś na zewnątrz. Chcę go widzieć, czuć, zabrać do domu. Na podwórzu ścinają właśnie wierzbę płaczącą. Na budowie przysadzisty kierowca koparki wyjaśnia młodemu chłopcu, na czym polega jego praca. Starsza pani ma na ustach jaskrawoczerwoną szminkę, może Chanel. Dzikie gęsi przygotowują się do odlotu.

Wieczorem romantyczna chwila jest na wyciągnięcie ręki: mój mężczyzna w garniturze, trochę spocony, bo szybko szedł po schodach. Ma plamę na koszuli, pewnie sos do spaghetti. Jedną ręką wyciera sobie nos, w drugiej zaś trzyma bukiet kwiatów. Te kwiatki to dzwonki (podoba mi się kolor), niestety trochę zwiędły.

- Leżały w aucie - mówi. - Już od wczoraj.

Śmieję się, on też, wzrusza ramionami, po czym kieruje się w stronę sypialni, by się przebrać. Zatrzymuję go, włączam ckliwą włoską muzykę i popycham mojego kumpla delikatnie na kanapę.
Podpunkt „Seks” musi jednak koniecznie znaleźć się na mojej liście.

Maja Zych

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (1) / skomentuj / zobacz wszystkie

Po40
25 października 2016 o 22:15
Odpowiedz

Tak pięknego, tak osobistego i tak mądrego tekstu już dawno nie czytałem. Nie dlatego, że mało czytam, lecz dlatego, że mało kto potrafi tak obserwować życie i przelać na papier obraz drogi do otwarcia się na szczęście. Magiczna codzienność, która wymaga wysiłku, ale która, uszanowana, zamienia się w chwile niezapomniane. I przepis na radość życia.
Jest Pani wyjątkową kobietą. Proszę powinszować sobie i pogratulować partnerowi.

~Po40

25.10.2016 22:15
1