Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Operacja „Żelazo” – czyli co się stało ze skarbami zrabowanymi w Europie przez wywiad PRL?

Wolne myśli
|
02.01.2023

Historia jak z filmu sensacyjnego – napady z bronią w ręku, zrabowane setki kilogramów kosztowności, złota, brylantów, biżuterii, antyków a nawet markowej skórzanej odzieży i obuwia. Wywiad PRL postanowił podjąć ryzykowną i bezprecedensową – bandycką de facto – operację, która dostarczyć miała mu funduszy na działalność. Operacja „Żelazo” to jedna z zapomnianych, ale bardzo wstydliwych kart Polski Ludowej, ale zdecydowanie warta przypomnienia.

Tagi: historia

Operacja Żelazo - kadr z filmu
Kadr z filmu "Żelazo" w reż. Jerzego Janusza Morawskiego

Polska Rzeczpospolita Ludowa była krajem, w którym chronicznie brakowało dewiz. Wynikało to z przyjętego „socjalistycznego” modelu gospodarki i wyłączenia się ze światowego obiegu kapitału. Złotówka była walutą niewymienialną, co powodowało, że dolary czy zachodnioniemieckie marki można było otrzymać wyłącznie za eksportowane na zachód towary. A ponieważ zacofana Polska nie oferowała – poza węglem – zbyt wielu poszukiwanych tam dóbr, pozyskanie większych ilości walut było niezwykle trudne, a one same zostały dobrem wyjątkowo rzadkim.

Tymczasem polski wywiad w krajach zachodnich musiał mieć pieniądze na bieżącą działalność – utrzymanie agentów, ich przykrywek, łapówki dla współpracowników, a to wszystko bardzo dużo przecież kosztowało. Już od początku lat 60. najwyższe władze PRL zastanawiały się zatem, co zrobić, by takie fundusze w większych ilościach pozyskać, nie osłabiając jednocześnie innych dziedzin funkcjonowania państwa. Już wtedy Biuro Polityczne KC PZPR w tajemnicy zgodziło się na to, by funkcjonariusze wywiadu podejmowali działalność operacyjną, prowadzącą do „pozyskania funduszy” na własną rękę. Bezpośredni nadzór nad operacjami, które de facto dopuszczały rabunek, kradzieże i inne przestępstwa, objął wówczas pułkownik Mirosław Milewski. Był to początek szeroko zakrojonej operacji „Żelazo”, w ramach której wywiad PRL miał – nawet przy użyciu brutalnej siły – okradać obywateli państw zachodniej Europy (przede wszystkim RFN).

Gang braci Janosz

Operacja „Żelazo” miała się rozpocząć w Hamburgu. Jej punktem wyjścia stała się trójka agentów wywiadu PRL – Kazimierz, Jan oraz Mieczysław Janoszowie, którzy swoją działalność szpiegowską prowadzili pod przykrywką popularnego lokalu rozrywkowego „Orkan”, mieszczącego się w jednej ze znanych, rozrywkowych dzielnic portowego miasta. Wcześniej podstawową działalnością Janoszów było rozpracowywanie licznych w Hamburgu polskich środowisk emigracyjnych, jednak po starcie „Żelaza” mocodawcy z MSW w Warszawie zezwolili im na prowadzenie działalności stricte przestępczej.

Od tego czasu szefowali oni gangowi, który napadał na sklepy jubilerskie, oddziały banków, a nawet na zwykłych ludzi. W sumie przeprowadzili oni kilkanaście akcji z bronią w ręku. Najbardziej znaną, szeroko opisywaną w niemieckiej prasie, był napad na Bank w Reinbeck na północy RFN, doszło tam nawet do wymiany ognia, a jeden z braci zastrzelił kasjera.

Bracia Janosz. Kadr z filmu dokumentalnego IPN na temat afery "Żelazo"
Bracia Janosz. Kadr z filmu dokumentalnego IPN na temat afery "Żelazo"

Niemiecka policja sporządziła wtedy portrety pamięciowe napastników i podjęła bardzo szerokie działania na rzecz ich złapania, w efekcie skłoniło to decydentów w Polsce do zmiany strategii. Mało efektywne napady z bronią w ręku na pojedyncze punkty bankowe czy salony jubilerskie postanowiono zastąpić działalnością na zdecydowanie większą skalę. Polecono Kazimierzowi Janoszowi utworzyć firmę, która zajmie się oficjalnym skupem precjozów. Do spółki Janosz zatrudnił niczego nieświadomego, niemieckiego barmana ze swojej knajpy w Hamburgu. Celem tej działalności miało być pozyskanie jak największych ilości złota oraz innych kosztowności, a następnie przewiezienie ich do Polski w ścisłej tajemnicy.

Pomysł na przekręt był dość prosty – ogłoszono się jako firma skupująca luksusowe towary – odzież, biżuterię, złoto, futra, kamienie szlachetne, wszystko po bardzo atrakcyjnych cenach, jednak z jednym zastrzeżeniem: zapłata za „towar” miała następować nie od razu, ale w ciągu 90 dni. Gdy magazyny „firmy” wypełniły się cenną biżuterią, zegarkami, złotem i najróżniejszymi kosztownościami, Janosz odprawił swojego wspólnika na drugi koniec Niemiec – rzekomo w celu finalizacji innej transakcji, a sam zorganizował transport cennych przedmiotów do kraju.

Kosztowności jadą do Polski

Podstawowa część zrabowanych precjozów, skórzane kurtki i futra miały dojechać do Polski pociągiem (w tym celu przekupiono celników kolejowych), resztę Janosz sam przewoził samochodem. Z opisów, jakie znaleźć można w dokumentach IPN, wynika, że auto było tak obciążone kosztownościami, że dosłownie przysiadło do ziemi. Ze skrytek wręcz wysypywała się biżuteria – tylko złotych pierścionków miało tam być ponad 100 kilogramów. Mimo to nie niepokojony przez służby graniczne kierowca bezpiecznie i bez przygód wrócił do Polski.

Bardzo interesujące jest to, że część kosztowności, która przyjechała do Polski koleją, trafiła najpierw na komendę wojewódzką Milicji Obywatelskiej w Katowicach. Tam miał ją oglądać, podczas naprędce zorganizowanej ekspozycji, ówczesny I sekretarz KW PZPR na Śląsku, tow. Edward Gierek. Według relacji świadków przymierzał on wówczas nawet niektóre zegarki i z uwagą przyglądał się reszcie skarbu.

Katalog ze zdjęciami skradzionych kosztowności. Kadr z filmu IPN na temat afery "Żelazo"
Katalog ze zdjęciami skradzionych kosztowności. Kadr z filmu IPN na temat afery "Żelazo"

Na koniec, zarówno część łupu przywieziona samochodem jak i ta z pociągu, trafiły do siedziby MSW w Warszawie przy ulicy Rakowieckiej. Choć pierwotnie braciom Janosz w nagrodę obiecano połowę zgromadzonych kosztowności, władze oceniły, że jest ich tak dużo, że byłaby to przesada. Ostatecznie otrzymali kilka skórzanych kurtek i 1/3 z puli cenniejszych precjozów. Szacunki mówią, że w sumie do Polski przyjechało prawie ćwierć tony zrabowanego złota, a także wiele kamieni szlachetnych.

Operacja „Żelazo” staje się aferą

Kosztowności, które początkowo miały służyć finansowaniu operacji wywiadu PRL, gdy tylko dotarły do gmachu MSW w Warszawie, zaczęły się rozpływać. Wszystko wskazuje na to, że zostały rozkradzione ponownie, tym razem przez pazernych funkcjonariuszy ministerstwa.

W tym czasie krążyły opowieści, że w siedzibie MSW znajduje się nawet specjalny, nieformalny punkt, w którym zasłużeni towarzysze mogą po niskich cenach nabywać wartościową złotą biżuterię. Pojawiła się też informacja, według której podczas uroczystości z udziałem funkcjonariuszy PZPR rozdawano sobie koperty z cenną biżuterią pochodzącą z rabunku w Niemczech. Większość skarbu została szybko rozdrapana przez oficerów MSW, natomiast sami bracia Janosz, choć wystawieni do wiatru i pozbawieni udziałów w obiecanej wcześniej skali, mimo wszystko mogli się cieszyć parasolem ochronnym władz i nie niepokojeni dalej prowadzili liczne, często podejrzane interesy. Sam nadzorujący „Żelazo” już generał Mirosław Milewski został nawet na krótko szefem ministerstwa spraw wewnętrznych.

Zmiana koniunktury politycznej po stanie wojennym

Sytuacja zaczęła się zmieniać po upadku ekipy Gierka w 1980, a jeszcze bardziej po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981. Nowa ekipa Jaruzelskiego starała się pokazać, że tak jak rozlicza ekstremistów z „Solidarności”, tak też bada nadużycia władzy z lat 70., które gospodarkę Polski – według oficjalnej propagandy, doprowadziły do ruiny. Pretekstem do rozliczeń stało się aresztowanie jednego z braci Janoszów – Kazimierza, zatrzymanego za nielegalny handel wódką.

Podczas aresztowania znaleziono u niego część zrabowanego w RFN skarbu. Z ówczesnym szefem MSW, Czesławem Kiszczakiem, skontaktował się wtedy drugi z braci, Mieczysław, prosząc o interwencję w sprawie. Kiszczak, który od dawna szykował się do czystki w ministerstwie, zyskał w ten sposób wygodny pretekst do rozpoczęcia działań na szeroką skalę. Powołano nawet specjalną komisję, która miała ustalić, co stało się ze złotem, które zniknęło z magazynów ministerstwa. Oczywiście gremium to niczego nie ustaliło – nie mogło, bowiem znaczna część urzędników osobiście brała udział w rozkradaniu kosztowności i nabijaniu nimi własnych kieszeni.

Finalnie jedynym odpowiedzialnym, choć także nie wprost, uczyniono wspomnianego gen. Milewskiego, którego w 1985 roku wyrzucono z PZPR i wszelkich stanowisk państwowych. Wcześniej, w 1984 Kiszczak mówił na posiedzeniu Biura Politycznego PZPR następująco: „Jeśli magazynier w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych ukradnie 65 kg albo 130 kg kiełbasy, to prowadzimy, towarzysze, dochodzenie, kierujemy sprawę do prokuratury, odbywa się rozprawa sądowa i magazynier za 65 kg kiełbasy albo 135 kg kiełbasy idzie do więzienia. W tej sprawie, towarzysze, skradziono, albo roztrwoniono 65 lub ok. 135 kg wyrobów ze złota, kamieni szlachetnych, brylantów, szmaragdów, rubinów, szafirów […]. Ktoś przecież, towarzysze, za to wszystko powinien ponieść jakąś odpowiedzialność”. Jak się okazało, faktycznej odpowiedzialności nie poniósł poza Milewskim nikt.

Materiał IPNtv na temat afery "Żelazo"

W III RP o sprawie zapomniano

Afera "Żelazo" była jedną z najbardziej kompromitujących kart w historii PRL. Państwo zatrudniło pospolitych przestępców do okradania obywateli zachodniej Europy w celu zagarnięcia kosztowności mających posłużyć do zasilenia funduszy wywiadu. W rzeczywistości zagrabiony majątek ponownie rozkradziono i trafił on do prywatnych kieszeni urzędników. Wydawać by się mogło, że w wolnej Polsce sprawa ta powinna znaleźć należyty finał na sali sądowej, a winni muszą zostać drobiazgowo rozliczeni. Okazało się jednak, że choć nawet podjęto w tej sprawie śledztwo, to szybko zostało ono umorzone. Oficjalnym powodem był brak przekazania dokumentów w sprawie przez stronę niemiecką, ale w prasie pojawiały się głosy, że to nasza prokuratura zadziałała tu wyjątkowo opieszale. Niedawno publikacje na temat „operacji Żelazo” przedstawił IPN, jednak jest właściwie pewne, że o jej wszystkich wątkach, a także rzeczywistym wymiarze – w końcu nie wiemy, czy bracia Janoszowie byli jedyną działającą w jej ramach grupą „operacyjną” – zapewne nie dowiemy się już nigdy. Nie wiemy też, gdzie i w czyich rękach znajduje się większość ukradzionych kosztowności.

Tomasz Sławiński

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie