Czy jest z nami aż tak źle?
Wsłuchując się w głosy znajomych, ale także pełne narzekań i krytyki obecnej kondycji moralnej społeczeństwa media i Internet, czytając na forach i w artykułach kolejne ubolewania na temat tego, jak to w złym kierunku podążamy - nie tylko indywidualnie, ale też jako kultura, ciągle się zastanawiam, czy rzeczywiście jest nami aż tak źle. Czy naprawdę ludzie z pokolenia dzisiejszych 40- 50-latków znaleźli się na jakimś większym, niż to bywało w dziejach, zakręcie?
Suche statystyki nie są optymistyczne
Na pierwszy rzut oka sprawy wyglądają niepokojąco. Statystyki wydają się być dość jednoznaczne: według badań Instytutu Psychiatrii i Neurologii aż 8 milionów dorosłych Polaków cierpi na różnego rodzaju zaburzenia psychiczne, z tych 8 mln blisko 2/3 to dysfunkcje o natężeniu średnim i silnym, a więc takie, które w teorii powinny wymagać skonsultowania przez psychiatrę lub psychologa. Tymczasem z profesjonalnej pomocy korzysta u nas zaledwie 1-1,5 mln osób.
To nie koniec złych statystyk. W morzu osób z poważnymi problemami jest też aż 3 mln Polaków borykających się z uzależnieniem od alkoholu, co przekłada się na wiele ludzkich i rodzinnych dramatów, przynosi też zwyczajnie mierzalne szkody materialne.
Czy dzisiejsze problemy to skutek zbyt surowego wychowania, jakie otrzymaliśmy od rodziców?
Niedawno na jednym z forów znalazłem ciekawą próbę odpowiedzi na pytanie o przyczyny narastania takich, widocznych zresztą gołym okiem i niewątpliwie negatywnych społecznie, zjawisk.
Rozmówcy zgadzali się co do tego, że u podstaw naszych dzisiejszych problemów osobowościowych stoją błędy wychowawcze większości rodziców, którzy kształtowali nas w zbyt surowym duchu, nie przystającym do realiów panujących na świecie obecnie. Głównie chodziło o to, że wszystkie dzieci trzymano krótko, a nas facetów dodatkowo wychowano tak, iż właściwie nie potrafimy rozmawiać uczuciach. Prawdziwy mężczyzna się nie mazgai - mówiono mi, gdy byłem mały, to rzeczywiście fakt. Miało to powodować, że zamykaliśmy się w sobie, z nikim, nawet z rodziną nie dzieliliśmy się kłopotami i w efekcie nie nauczyliśmy się rozmawiać o sprawach trudnych. Tymczasem współcześni psycholodzy twierdzą, że ponad wszystko pragniemy zrozumienia i uznania bliskich, a akceptacji samych siebie nasi rodzice akurat nie potrafili nas nauczyć. Być może nawet nie próbowali.
Czy aby na pewno to rodzice są winni temu, z czym sobie nie radzimy?
Dzisiejszy świat, w którym każdy ma dostęp do wszelkich możliwych danych, staje się swoistą intelektualną pułapką. Mając prawdziwe przesłanki łatwo stawiać chwytliwe i "przełomowe" tezy, a przy okazji trafić na interpretacyjne manowce. Na przykład, analizując dostępne dane statystyczne, które niewątpliwie pokazują, że ludzie w pierwszej połowie XXI wieku zmagają się z czymś, co można by nazwać kryzysem tożsamościowym, można dojść do wniosku, że to wina poprzedniej generacji, pokolenia naszych rodziców, które nie nauczyło nas, jak stawiać czoła wyzwaniom dojrzałości. Jednak to wcale nie musi być taki prosty związek przyczynowo-skutkowy.
Mamy wysoką liczbę samobójstw, zwłaszcza wśród mężczyzn (a Polska jest w grupie 25 najbardziej "samobójczych" państw na świecie), nagromadzenie dysfunkcji i problemów psychicznych, które występują już u blisko 1/3 społeczeństwa, dramat uzależnień, w tym tego najbardziej powszechnego, od alkoholu... Jednak czy rzeczywiście można postawić hipotezę, że źródłem naszych współczesnych słabości jest to, iż jako dzieci nauczono nas, by nie wyjawiać swoich kłopotów nawet najbliższym? Moim zdaniem nie. Przede wszystkim nie ma żadnych mocnych dowodów na to, że kiedyś było pod tym względem lepiej. Statystyki spożycia i nadużywania alkoholu, choć problem nie jest nowy, są gromadzone od dość niedawna, nie ma więc dostatecznie długiego podglądu, jak z tym było w przeszłości. Nie ma też żadnego rozsądnego powodu by sądzić, iż nastąpiły tu jakieś dramatyczne zmiany jakościowe. Rzeczywiście, wzrosła liczba samobójstw, ale w ocenie przyczyn tego faktu możemy dziś postawić zarówno na trudne relacje domowe w dzieciństwie jak i chociażby poważny spadek religijności u współczesnych pokoleń. Z wielu badań wynika bowiem, że jednoznacznie krytyczny stosunek właściwie wszystkich religii do samobójstwa mógł być przez wiele wcześniejszych dekad czynnikiem hamującym u wierzących decyzję o odebraniu sobie życia.
Zastanówmy się przez chwilę, jak wyglądało nasze dzieciństwo. Ja sam dorastałem w przeciętnej polskiej rodzinie na przedmieściach Warszawy, a większość mojego dojrzewania przypadła na bardzo trudne ekonomicznie lata 80. Bywało różnie, zwłaszcza, że ojciec potrafił być bardzo surowy i wymagający. Ale czy po latach wspominam to jakoś traumatycznie? No cóż, odważę się pójść na przekór temu, co usłyszałem w dyskusjach i z czym się spotkałem na forach, i odpowiem, że nie. To, że rodzice stawiali mi wysokie wymagania, po latach odbieram jako wyraz ich głębokiej troski, a nie źródło traumy czy objaw rodzicielskiej niekompetencji.
Osobiste doświadczenia są ryzykownym kluczem do oceny sytuacji ogółu
Dlaczego o tym piszę? Pewnie większość z nas ma podobne doświadczenia. Rzeczywiście czasy PRL to nie był okres, kiedy na szeroką skalę upowszechniło się tak popularne dziś wychowanie, w którym - przynajmniej w teorii - nie ma stresu, przesadnie wysokich wymagań a tym bardziej kar cielesnych. Wtedy jeszcze nie uważano, tak jak dziś - i co ja uważam za oczywiste - że każdy podniesiony głos lub klaps jest czymś w rodzaju klęski rodzica, który nie potrafi inaczej wytłumaczyć dziecku, jak należy postępować właściwie. Nie sądzę jednak, by to, że raz w życiu dostałem od ojca kuksańca, mogło być przyczyną któregokolwiek z moich współczesnych problemów.
Było mi oczywiście źle, gdy ojciec bywał wobec mnie obcesowy, ale też dzięki temu zrozumiałem, że życie to nie tylko lukier i samozadowolenie. Przeciwnie - myślę że to, iż niektóre moje spory z rodzicami pamiętam do dziś, kształtuje mnie jako lepszą, bardziej wszechstronną, rozumiejącą świat osobę.
Rozróżniać dobro i zło
Idźmy dalej i weźmy na warsztat często spotykany pogląd, że kiedyś dzieci uczono, iż potrzeby innych są najważniejsze. Ba, wyhamowywano własne ambicje i bardzo surowo karano za stawianie się otoczeniu.
W jednej z dyskusji usłyszałem nawet, że w razie sporu czy w reakcji na młodzieńczą bójkę, rodzice nie stawali z automatu po stronie własnych dzieci. To miało je uczyć pokory i trzymać w ryzach, ale w dorosłym życiu przełożyło się na zgubne przekonanie, że to zawsze inni są ważniejsi. Czy tak rzeczywiście było?
Czy źle postępuje rodzic, który próbuje pokazać dziecku, iż jego koledzy także mogą mieć swoje racje i że są one tak samo ważne? Oczywiście, można spierać się o metody, potępić brak prób dokładnego wyjaśnienia, ale warto w tym miejscu postawić pytanie, czy wychowanie bez choćby minimalnego obiektywizmu, zarysowania wyraźnych granic tego, co wolno, a czego nie oraz systemu kar i nagród w ogóle ma jakikolwiek sens? Może wyjdę na tyrana, ale ja nie widzę niczego złego w pokazaniu dziecku, że nie tylko jego własne potrzeby się liczą, że wokół są też inni ludzie, którzy także mają swoje uczucia, marzenia, i to jest ich prawo . Moim zdaniem rola rodzica to nie tylko wychowanie sprawnego intelektualnie i zaradnego życiowo dziecka. To też nauczenie odróżniania dobra od zła, które pozwoli w przyszłości dokonywać właściwych wyborów. To wymaga czasem krytycyzmu i perswazji, a bywa że i fortelu. Samymi pochwałami prędzej wyrobi się w młodym człowieku egoizm niż mocną pewność siebie.
Wiele osób uważa, że "złe" wychowanie przez rodziców jest źródłem ich późniejszych traum i kłopotów w wieku dojrzałym. Jednak takie sformułowanie tej kwestii, często poparte rozmaitymi danymi statystycznymi dotyczącymi rozpowszechnienia alkoholizmu czy nawet plagi samobójstw, nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Trudno bowiem uwierzyć w masową złą wolę rodziców. Oni wychowywali nas tak, jak ich nauczyli tego nasi dziadkowie i poza jednostkowymi, patologicznymi przykładami z pewnością nie chcieli dla nas źle. Choć na pewno kiedyś ostre wychowanie było znacznie powszechniejsze niż dziś, nie ma żadnego dowodu na to, że rodzice surowi kochali nas mniej, niż my, łagodni i współczujący kochamy swoje dzieci. Tym bardziej nie ma dowodu na wyrachowanie rodziców i ich wybiórczą miłość, która na "stare" lata pcha nas w kierunku patologii. Być może jestem wyjątkiem, ale ich lęk o mnie, czasem wściekłość na moje postępki po latach odbieram jako wyraz troski, a nie kalkulacji czy zła. Dlatego, gdy dziś się z nimi widzę, odczuwam z tego powodu wdzięczność a nie żal.
Problemy są, ale ich źródła należy szukać gdzie indziej
Prawdziwych przyczyn szeregu niepokojących zjawisk społecznych moim zdaniem trzeba szukać w zupełnie innych miejscach. Oczywiście ci, którzy mieli nieszczęście wychowywać się w rodzinach rzeczywiście obciążonych patologią, zasługują na zrozumienie i współczucie, ale na podstawie tych jednostkowych przypadków nie można wysnuwać generalnych wniosków, bo będą one krzywdzące dla większości rodziców, którzy robili wszystko, by ich dzieci "wyszły na ludzi".
Weźmy na przykład jeszcze raz sprawę przerażająco wysokiej liczby samobójstw wśród mężczyzn. Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy - moim zdaniem - założyć, że większy wpływ na to niepokojące zjawisko miały zmiany społeczne, które się dokonały w Polsce po 1989 r., niż to, jakiej formy perswazji używali kilka dekad temu nasi rodzice. Przeobrażenia strukturalne gospodarki, nowy styl życia, wymagania stawianie mężczyznom przez coraz bardziej ambitne i świadome własnej wartości kobiety sprawiły, że część facetów, zwłaszcza tych bardziej wrażliwych, mogła się poczuć dość bezradnie, zepchnięta na margines lub nadmiernie obciążona oczekiwaniami otoczenia. Do tego doszły problemy bytowe, bariery materialne do pokonania, które w latach PRL albo były nieznane, albo ze względu na powszechną biedę po prostu ignorowane. Można tu oczywiście mieć pretensje do rodziców, że nie przygotowali swoich chłopców do ról, które będą zmuszeni przyjmować za kilkadziesiąt lat, któż jednak mógł przewidzieć, jak potoczą się losy świata i że właśnie takie a nie inne cechy będą potrzebne w „nowym” świecie...
Z kolei, jeśli chodzi o zjawisko pijaństwa, istotnie, jako naród nie tylko spożywamy dużo alkoholu, ale borykamy się z plagą uzależnień. Jednak nie jest to kwestia jednego czy nawet kilku pokoleń. W tym klimacie i kulturze zawsze piło się dużo, zawsze też problemy z uzależnieniami były u nas poważniejsze niż np. na południu Europy. Czy w tej sytuacji można postawić tezę, że to traumy z dzieciństwa sprawiają, iż pijemy za dużo? Mam co do tego poważne wątpliwości. Wystarczy spojrzeć na mapę konsumpcji mocnych trunków w Europie, by od razu zauważyć, że większe znaczenie niż wychowanie ma tu po prostu klimat. Przy okazji warto odnotować, że na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat zmieniły się nie tylko nasze nawyki, ale w naszym zasięgu pojawiło się wiele nowych rodzajów procentowych trunków, sięgamy po alkohole gatunkowe, zamiast ilości decydujemy się na jakość. Trudno nie zauważyć, że na lepsze zmieniła się też kultura picia.
Podsumowanie
Czy można zatem powiedzieć, że jako pokolenie wyrośliśmy na normalnych ludzi, którzy co prawda mają swoje problemy, ale nie są one jakoś szczególnie odbiegające od tego, z czym zmagały się inne generacje?
Moim zdaniem, wbrew całej krytyce, tak. Teza, że nasze roczniki są w jakiś sposób dysfunkcyjne, nie znajduje realnego oparcia w faktach. Jeśli są jakieś patologie, to miejscowe, a ich wpływ na całokształt może być nawet i duży, ale na pewno nie decydujący, tym bardziej, że nie jesteśmy w 100% pewni ich źródeł. Owszem, spotykamy uzależnienia, można powiedzieć, że mierzymy się z plagą depresji i braku wiary w swoje możliwości, ale złożyło się na to wiele czynników - najszybsza w historii dynamika zmian społecznych, świat pełen wyzwań i barier, ale i kuszących szans, które wyzwalają rywalizację, ale też i są później przyczyną rozczarowań.
Za naszego życia wydarzyła się rewolucja, która zmiotła system komunistyczny, w którym w większości zostaliśmy wychowani. Żyć mogliśmy już w innych, mniej siermiężnych, ale i bardziej wymagających realiach. W gruncie rzeczy to my, pokolenie lat 60. i 70. musieliśmy wziąć na siebie ciężar tych historycznych zmian. A nie była to droga łatwa. Za to też płacimy wymierną cenę.
Pozostaje kwestia wpływu domowego wychowania na to, kim się staliśmy. Moim zdaniem był to wpływ kluczowy, ale nie w tym kierunku, jaki chcą w nim widzieć niektórzy krytycy. To, że nasi rodzice byli w większości - jak na obecne standardy - surowi, nie znalazło masowego odzwierciedlenia w eksplozji zła. Przeciwnie, moim zdaniem dało to znacznej części z nas swoisty hart ducha i nauczyło umiejętności przebrnięcia przez czasy pełne zawirowań i wielkich, niekiedy trudnych do zrozumienia zmian. Owszem, nie wszystko jest dziś idealne, zmagamy się z wieloma nierozwiązanymi zagadnieniami społecznymi i kulturowymi wyzwaniami, ale jak dotychczas radzimy sobie z nimi zupełnie nieźle.
Zmienił się natomiast świat. Wszystko toczy się bardzo szybko, dla wielu zbyt szybko, co ma swoje odbicie w statystykach dotyczących depresji czy traum. Moim zdaniem tempo dzisiejszego życia i skala codziennych wyzwań mają większe znaczenie niż to, co działo się kilkadziesiąt lat temu w naszych domach. Przez te dekady zdążyliśmy się już kilka razy "wychować" samodzielnie.
Wracając do rodzinnych domów, warto mieć na uwadze, że modele wychowawcze zmieniały się na przestrzeni lat i nie jest winą naszych rodziców, że z dzisiejszej perspektywy stare sposoby wydają się anachroniczne, a wręcz brutalne. Kiedyś powszechnie uważano, że wychowanie surowe, karność i bezwzględne posłuszeństwo są najwłaściwsze, dziś dominuje pogląd, że najlepsze efekty wychowawcze daje partnerstwo, otwartość i wzajemne poszanowanie.
Mam wrażenie, że w obecnych czasach jako ludzie staliśmy się bardziej nastawieni na rozmowę, konsensus. Może nie jesteśmy już takimi temperamentnymi romantykami jak nasi dziadkowie, ale sami, krok po kroku zdobywamy doświadczenie i potrafimy przekuwać je w - zdarza się, że spektakularne - sukcesy. Rywalizacja fizyczna ustąpiła miejsca konkurencji ekonomicznej i intelektualnej, a przynajmniej do tego dążymy.
Otwartym pozostaje pytanie, jak my wychowujemy własne dzieci. Czy to, że jesteśmy bardziej otwarci, partnerscy i , co tu kryć, pobłażliwi niż byli nasi rodzice, przełoży się na szczęśliwsze i spokojniejsze życie naszych pociech i społeczeństwa, które stworzą? Na ten temat też trwa ogromna dyskusja, a samo pojęcie „bezstresowego wychowania” także ma wielu przeciwników. Odpowiedź poznamy za następne kilkanaście, kilkadziesiąt lat.
Tomasz Sławiński
Wejdź na FORUM! ❯
Komentarze (2) / skomentuj / zobacz wszystkie
Bardzo mądra odpowiedz????????????
26.10.2019 12:47
Tekst fajny i przemyślany, jedyne co nieco burzy logikę to to, że Panie Tomaszu, skupił się Pan bardziej na kwestii "winy rodziców", a jednak mniej na skutkach modelu wychowania.
Oczywiście: nie można zarzucać rodzicom winy nieprzewidzenie kierunku przemian kulturowych. Podobnie, jak nie można i zarzucać winy przyjęcia, czy też kontynuacji, tradycyjnego modelu wychowania. Przy czym, i nasi rodzice opowiadali nam, jak ciężkie było ich dzieciństwo w porównaniu z naszym. A więc i oni - nieco od owej tradycji, znanej im z ich dzieciństwa, odeszli. Jednak to nie o winę chodzi. Chodzi o skutek.
A skutkiem takiego a nie innego wychowania może być rzeczywiście opisana mała świadomość siebie i własnych potrzeb. Mała w porównaniu z kulturami tzw. Zachodu. Ten brak uczynił nas mniej odpornymi na zmiany kulturowe, które do nas stamtąd właśnie nadciągnęły i nadciągają. Częścią tych zmian jest własnie i niższa religijność, i szybszy tryb życia, i wyższe oczekiwania kobiet, itd..
"Świat się zmienił" oznacza bowiem tyle, że zderzamy się z innym modelem człowieczeństwa na obcych nam drogach i na skrzyżowaniach o obcych nam kodeksach drogowych. "Świat się zmienił" to nic innego, jak "człowiek się zmienił". Doświadczenie własnego wychowania ma tu znaczenie mimo, iż nie jest niczyją winą.
Wyrośliśmy w jednym modelu, i w naszej młodości nastał model drugi. Inny, atrakcyjniejszy, nawet politycznie pożądany, promowany jako światowy, humanistyczny, wolny od wielu ograniczeń. Jednak nieświadomi siebie i własnych potrzeb nie byliśmy dość odporni, by umieć rozróżnić. Dobro i zło uległo przewartościowaniom, a my to, co nowe, z automatu przyjęliśmy za dobre, jako że to, co minęło, obarczone zostało przez polityków, historyków, samo społeczeństwo, a nawet, w chwili przemian i przez Kościół piętnem zła.
Moim zdaniem to dlatego do dziś stoimy w szpagacie: jedną nogą w "świecie nowym", drugą - w wartościach, które przemijają. I z przerażeniem dziwimy się narosłej przepaści.
Dla dzisiejszych mężczyzn po czterdziestce i po piędziesiątce świat stał się trudniejszy. Model odpowiedzialnego za rodzinę i los faceta ciąży i pozostawia bezradnym wobec nastałego modelu człowieka skupionego na sobie i swych potrzebach. Model rodziny - owszem, zbudowany przez minione pokolenia na męskiej roli decydującej - rozpada się wobec modelu wolnych jednostek, często na skutek nieprzygotowania do rozumienia owej wolności tak przez mężczyzn, jak i przez kobiety. Problem z wychowaniem dzieci, to problem również macanej po omacku istoty wolności.
Fak jest taki, że weszliśmy w dorosłość w momencie zderzenia się dwóch światów. Niczym spotkanie homo sapiens z neandertalczykiem, czy Inków z konkwistadorami. Z obserwacji przemian wynika, że jestesmy na pozycji neandertalczyka w tym zderzeniu. Płacimy ciężką cenę. I stajemy przed wyborem, który dla wielu sprowadza się do: pozostać neandertalczykiem czy dać się ogolić, by wyjść na homo-sapiens-podobnego. Być może problemem jest to, że z założenia przyjęliśmy, że nasz świat jest na wyginięciu. Mimo że nie jest, przynajmniej tak długo, jak długo my nie wymarliśmy.
04.08.2019 16:02