Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Susz Triathlon 2016

Rusz się!
|
25.08.2016
Rusz się! Susz Triathlon 2016

Obserwując treningi i starty kolegów parających się triathlonem, gdzieś w podświadomości zacząłem kombinować - a może by tak spróbować? Z jednej strony podjęcie działań paraliżował trochę czas, jaki trzeba poświęcić na trening, z drugiej nieomijalne koszta zabezpieczenia się w niezbędny sprzęt. Szukanie wymówek i ograniczeń jest działaniem łatwym, w sumie to nic nie trzeba robić. Każdy ma to, na co się zdecyduje. Susz to kolejny etap realizacji życia, jakie wypełniam sportową pasją...

Tagi: sport dla faceta po 40.

Rusz się! Susz Triathlon 2016

Dwadzieścia osiem tygodni treningowej pracy to szmat czasu. Można naprawdę sporo zrobić, żeby przygotować się na ukończenie zawodów na dystansie średnim. Można też sporo przekombinować. Dlatego podjąłem się realizacji zadań opierając je nie tylko na swoim doświadczeniu i wiedzy, ale także korzystając ze wsparcia Piotra. W dużej mierze postanowiłem odejść od rutynowej sztampy treningowej, poświęcić sezon na jeden cel. Na Czterdzieści rękawic. Jak to ciekawie i trafnie określił mój kolega Alex, będąc samotnym okrętem na wzburzonym morzu warto mieć gdzieś pod ręką sporą grupę lin asekuracyjnych. Taki zespół to niesamowita siła, człowiek jest w stanie pokonać każdą przeszkodę, to tylko kwestia czasu.

Suska przygoda na dobre rozpoczęła się już w sobotę, kiedy to wybrałem się po pakiet startowy i przyjrzenie się z bliska arenie niedzielnych zmagań. Mimo usilnego szukania objawów ochłodzenia zdałem sobie sprawę, że jutro czeka nas wszystkich przeprawa przez gorące i wilgotne piekło. Dystans 1/2 popularnego Ironmana to 1.9 kilometra do pokonania wpław, 90 kolejnych jazdy rowerem oraz 21.097 kilometrów biegu na deser. Ta sportowa układanka, jeszcze nie tak dawno przyprawiająca mnie o dreszcze, miała stać się rzeczywistością niecałe 12 godzin później. Trochę strach, trochę motyle w brzuchu, to się dzieje tu i teraz.

Do Susza wybrałem się wcześnie rano. Pobudka przed słońcem, lekkie śniadanie i walizka jakbym jechał na dwutygodniowe wczasy. No i rower. Godzina jazdy pustymi drogami minęła szybko, podobnie jak znalezienie pobliskiej miejscówki na parking, ogarnięcie sprzętu i zalogowanie się z całym majdanem w strefie zmian. Jadąc obserwowałem również ukradkiem, jak rośnie temperatura za oknem tnącego gęstniejące powietrze dyliżansu - będzie po bandzie... - pomyślałem, popijając kolejny łyk rozwodnionego izo.

Nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że jego osiągnięcie wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

 H. Jackson Brown

Na start wody wypłynąłem dosyć daleko i ustawiłem się z tyłu stawki. Przy tej ilości osób i moich średnich umiejętnościach pływackich wolałem nie zostać "zmasakrowany" już na początku całej zabawy... Majaczące gdzieś w oddali czerwone boje nawrotowe, wydawały się być poza granicą horyzontu własnych możliwości, mega mega daleko. Za radą kolegów, postanowiłem nawigować na widoczny w oddali ponad drzewami maszt. Pierwsze sto może dwieście metrów, było dość gęsto i kilkukrotnie trasę przecinali mi zawodnicy, zdecydowanie mający problemy ze zorientowaniem się we właściwym kierunku wyścigu. Parę kuksańców po głowie, rękach i nogach jeszcze nikomu wszak nie zaszkodziło. Pozostało przeć naprzód, wiosłować i oddychać. Z premedytacją nie kontrolowałem również czasu na bojach nawrotowych. Skupiłem się na rytmie i układaniu w głowie kolejnych etapów zadania, jakie wizualizowałem sobie od kilku dni. Ostatnia boja lewym barkiem, kilkadzieścia pociągnięć rękoma, by przejść w miarę sprawnie z pozycji horyzontalnej do biegu. Lap 42:33...

Z wody wyleciałem trzymając już prawie w zębach zegarek, wbiegłem na "orlik" w czwarty korytarz na prawo szukając wzrokiem swojej maszyny. Jest. Zdjąłem ogarniętą już po drodze do połowy piankę, założyłem kask, okulary i... usiadłem. W pozycji niskiej skompletowałem resztę podwozia potrzebnego mi, do wpięcia się w rower. Wybieg ze strefy zmian, dosiadka szosy i zaczął się drugi etap jazdy "bez trzymanki".

Wyjazd z miasteczka i powrót to odcinek, jaki zapewne dobrze zapamiętają właściciele montowanych pionowo w lemondkach "aerodynamicznych bidonów" :) Lecąc środkiem, starałem się jak najbardziej ekonomicznie pokonać ten wibrujący odcinek. Kilka zakrętów i długa "prosta" w stronę Iławy, aż do nawrotu za Szymbarkiem. Droga powrotna to kilka szybszych płaskich odcinków, ostry nawrót w prawo i kilka ciekawych odcinków w miejscowych wioskach. Tu wielkie wrażenie wywarły na mnie lokalne spontaniczne punkty kibicowania na trasie. Rowerowe kukły, bębny i małe przydomowe biesiady. Coś wspaniałego, jak doskonale można się bawić, spędzając czas na motywowaniu ludzi do wysiłku.

Podczas jazdy rowerem oprócz walki z wiatrem, skupieniem na kontroli międzyczasów przyjmowania płynów i żeli energetycznych, o mały włos nie zakończyłem również swojej przygody. Gdzieś na 1/3 dystansu z pola rzepaku na drogę wybiegł zając. Jedyne co pamiętam to odgłos jego "pazurów drapiących asfalt", kiedy przeciął szosę tuż przed przednim kołem mojego "spitfire'a". Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że tego dnia miałem naprawdę wielkiego farta...

Reasumując jazdę, był to najlepiej rozegrany przeze mnie etap zawodów, choć w drugiej części zacząłem mieć lekkie obawy, czy jednak nie pojechałem pierwszego okrążenia za szybko. Obie połówki trasy pojechałem mocniej, niż w starcie na połowę krótszym dystansie, trzy tygodnie wcześniej w Ślesinie. Teraz to dla mnie sygnał dobrze przepracowanej na rolce zimy i na wolnych kołach wiosny. Jest tu jeszcze spora rezerwa, więc na długo będzie dobre zajęcie. Jadąc pamiętałem też o "szosowym" rozciąganiu nóg i utrzymaniu niezbyt twardego przełożenia, wraz z kadencją oscylującą lekko ponad 90 obrotów na minutę. Na belce zameldowałem się po 2 godzinach, 56 minutach i 38 sekundach...

Po odwieszeniu roweru i kasku zdjąłem buty by... znów położyć się na plecy. Zgodnie z radą Patryka zrotowałem grzbiet, na lewo i na prawo, rozciągnąłem też trochę nogi, szczególnie przód i tył uda. Strata czasu niewielka, a znaczenie naprawdę duże, przynajmniej dla mnie. Dopiero potem zawiązałem buty, założyłem pasek z numerem i ruszyłem na spotkanie z " Suskim piekarnikiem"...

Bieg był dla mnie największą niewiadomą. Z jednej strony to moja "najmocniejsza" dyscyplina, a z drugiej zmęczenie po prawie 4 godzinach ruchu poza granicą komfortu. Jak po dziewięćdziesięciu klockach szosy będę biegł kolejne dwadzieścia jeden? Tego nie byłem w stanie przewidzieć. Treningi mocno skupiały się na tym elemencie, szczególne ostatnia ponad trzy i półgodzinna zakładka. Trening, który mocno zbudował również głowę, tak ważny element w startach wytrzymałościowych.

fot. Witold Podgorski

Pierwsze okrążenie to spokojne w miarę komfortowe tempo w granicach 5:30 - 5:40, zaskoczenie ostrym podbiegiem trasy na rynek, szukanie cienia i picie wszędzie gdzie się dało. W tym miejscu pragnę również bardzo podziękować mieszkańcom, którzy dosłownie ratowali nam życie. Woda, węże ogrodowe, konewki, butelki i wiadra... Jesteście niesamowici, dziękuję Wam za pomoc nam wszystkim, była bezcenna.

Na drugim kole moje tempo trochę spadło, na punktach szedłem maksymalnie korzystając z zasobów zgromadzonej tam energii, szczególnie z chłodzenia. Gąbki, czapka, buty i strój - momentami byłem tak mokry, jakbym dopiero co wyszedł z wody. Na półmetku trasy wciągnąłem też ostatni żel, schowany w bocznej kieszeni spodenek. Kalkulując na szybko, wypiłem jakieś cztery litry płynów na samym tylko rowerze i chyba z pięć na biegu. W taką pogodę człowiek chłonie ciecz jak gąbka.

W sumie to najmniej pamiętam ostatnie trzecie okrążenie, a na pewno jego pierwszą część. Chciałem już tylko dotrzeć do mety. Siłą woli od punktu ze szlauchem, do kolejnej butelki z wodą... W takich momentach pomaga skupienie się na pozytywnej energii własnej grupy wsparcia, to niesamowite, ile człowiek może wytrzymać jeśli ktoś w niego wierzy. Obudziłem się gdzieś na dwa kilometry przed metą. To już tylko kawałek, a choć swoje zrobiła już temperatura, zmusiłem się, żeby lekko depnąć. Start pobiegłem też bez kompresji, z którą jeszcze do niedawna się nie rozstawałem. Mimo lekkich obaw, szczególnie o łydki mające do podparcia niski drop, na jakim od ponad półtora roku biegam, obyło się bez strat własnych.

Do mety dotarłem po 5 godzinach 51 minutach i 40 sekundach upartego podążania w jej kierunku. Moich przygotowań nie opierałem na konkretnych założeniach czasowych. Debiut na tak długim dystansie to zbyt wiele zmiennych, żeby za dużo kombinować. Czas stał się sprawą zupełnie drugorzędną, o wiele większą wartością jest dla mnie doświadczenie i poczucie reakcji własnego organizmu na tak skonstruowaną dawkę ruchu. Wiedza i wnioski, które zdecydowanie wykorzystam. Wszak nie byłbym sobą, gdybym czegoś dalej nie knuł w temacie tri.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi dotrzeć do mety kolejnego wyzwania, jakie sobie postawiłem. Zabranie Was w ten etap własnej podróży życia, to zaszczyt. Jestem dumny, że wspiera mnie tak potężna ekipa bliskich mi ludzi, wspaniałych przyjaciół. Sport jest dla mnie pewnego rodzaju siłą odśrodkową działań zawodowych, tworząc razem specyficzny wzór na życie. W tym całym procesie, warto co pewien czas przypomnieć sobie organoleptycznie, że ograniczenia tkwią tylko w naszej głowie. Warto poczuć, że życie ma smak niesamowitej przygody, smak, który sami możemy doprawiać odrobiną szaleństwa...

Serdeczności - Marek Mróz
Fot. Krzysztof Mróz i Andrzej Purzycki
www.pasjaczyniwolnym.pl

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie