Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Niki Lauda – człowiek, który się nie poddawał

Oni nas inspirują
|
22.05.2019

Choć śmierć Niki Laudy nie przyszła nagle - najbardziej znany w historii triumfator Formuły 1 chorował przecież bardzo ciężko od dłuższego czasu - to jednak przyniosła nieopisany żal. Nie tylko dlatego, że był gwiazdą, jednym z największych sportowców w historii, ale przede wszystkim dlatego, że odszedł symbol hartu ducha, w pewnym sensie wzór radzenia sobie z przeciwnościami losu nawet wtedy, gdy nikt inny nie widzi cienia szansy. Takich ludzi na świecie jest coraz mniej, dlatego gdy odchodzą, jest nam szczególnie smutno.

Tagi: portrety

Niki Lauda
Niki Lauda

"Mężczyzna jest gotów przyznać się do wszystkiego, tylko nie do tego, że jest kiepskim kierowcą"

Andreas Nikolaus Lauda urodził się w Wiedniu w 1949 roku. Za jego dzieciństwem nie kryje się żadna dramatyczna historia, tak typowa dla wielu innych gwiazd sportu czy estrady. Miał udaną młodość, dorastał w zamożnym domu i nie musiał borykać się ze zwykłymi trudami życia codziennego, jak spora część jego ówczesnych kolegów w ogołoconym niedawną wojną i radziecką okupacją kraju. Od najmłodszych lat wykazywał za to pasję do samochodów, co zresztą spędzało sen z powiek jego ojcu, który dla syna widział inną, jak mu się wówczas wydawało bardziej ambitną przyszłość. Lauda był jednak nieustępliwy i w końcu dopiął swego: już jako 22-latek zadebiutował w Formule 2 w zespole March. Był rok 1971.

Początki były obiecujące. Już w drugim roku zawodowej kariery zaczął pojawiać się na torach F1, w 1973 r. zmienił zespół na British Racing Motors i szybko zwrócił uwagę zarówno publiczności jak i ważnych osobistości z branży. W 1974 r. zapytał o niego gigant sportów samochodowych, sam Enzo Ferrari, i musiał usłyszeć wiele pochwał, gdyż bardzo szybko zaproponował młodemu Nikiemu kontrakt w swoim mistrzowskim zespole.

Dla Ferrari był to czas dość trudny, liczne niepowodzenia na początku lat 70. i kłopoty techniczne bolidów powodowały, że ta ikona motoryzacji odnosiła zdecydowanie mniej sukcesów niż oczekiwano. Przyjście młodego Laudy natychmiast jednak zaprocentowało i okazało się strzałem w dziesiątkę. Zajął z marszu 2. miejsce w Grand Prix Argentyny, a już trzy wyścigi później odniósł swoje pierwsze, tak upragnione zwycięstwo.

„Pomyślałem: tak ze mną nie będzie. To było dobre i zmotywowało mnie do pozostania przy życiu”

Sezon 1976 roku zapowiadał się dla Laudy doskonale. 4 z pierwszych sześciu wyścigów wygrał, w kolejnych zajmował świetne drugie miejsca. Dawało mu to aż dwukrotną przewagę punktową nad następnym w kolejce Jodim Scheckterem. Prasa i fani szaleli, wszyscy byli pewni, że mistrzowski tytuł jest już wyłącznie formalnością. Euforia była tym większa, że byłoby to równocześnie największym sukcesem w historii F1 w ogóle, gdyż nigdy wcześniej żaden kierowca nie wygrał 2 cykli Formuły z rzędu. Bywało, że kierowcy byli blisko, ale ostatecznie nikomu nie udawało się triumfować rok po roku, tymczasem niepokonany Lauda parł do zwycięstwa niczym taran...

1 sierpnia 1976 r. nastąpiła jednak katastrofa. Podczas zawodów o Grand Prix Niemiec na długim torze w Nürburgring w czasie 2 okrążenia bolid Laudy nagle wypadł z trasy, uderzył w bandę, roztrzaskał się i stanął w płomieniach, by zaraz potem zostać jeszcze uderzonym przez następną nadjeżdżającą maszynę, kierowaną przez Bretta Lungnera. Sam Lauda uwięziony we wraku zaczął płonąć żywcem. Choć natychmiastowej pomocy udzielili mu kierowcy kolejnych nadjeżdżających bolidów, mistrz doznał rozległych poparzeń ciała i wkrótce zapadł w śpiączkę. Sytuacja wyglądała tak źle, że otrzymał nawet ostatnie namaszczenie. Lekarze byli bezradni, stwierdzili rozległe uszkodzenia płuc na skutek nawdychania się przez kierowcę toksycznych oparów z pożaru, większa część jego ciała była masakrycznie poparzona. Nie było nadziei.

"Od kiedy żyję ze swojej prawej nogi, nie dbam o to jak wyglądam"

I zdarzył się cud. Lauda odzyskał przytomność. Wtedy właśnie pomyślał, że nie chce umierać, że pragnie z całych sił zostać przy życiu, że ma do odegrania jeszcze jakąś rolę. Siła jego ducha i woli, ku zdziwieniu lekarzy i najbliższych, dała fantastyczne, wymierne efekty. Zaczął szybko zdrowieć i dochodzić do siebie. Mimo rozległych poparzeń ciała, wykonanego przeszczepu skóry, potłuczeń i uszkodzenia układu oddechowego, już 6 tygodni po tragicznym wypadku siedział za sterami nowego Ferrari na legendarnym torze Monza we Włoszech. I chociaż nikt nie traktował poważnie jego powrotu, gdyż po takim wypadku ograniczenie sprawności wydawało się pewne, on… zajął 4 miejsce.

Widok powracającego do ścigania się Laudy był niesamowity. Człowiek, który dopiero co otarł się o śmierć, jeszcze z bandażem na głowie, zaledwie 6 tygodni po tragicznym wypadku znów był niemal na szczycie.

Niki Lauda

Cały sezon Lauda przegrał tylko jednym punktem z Jamesem Huntem, i to wyłącznie dlatego, że w ostatnim decydującym wyścigu zjechał z toru po kilku okrążeniach ze względu na bardzo złą pogodę. Jak sam później tłumaczył, wypadek spowodował u niego głęboką utratę pewności siebie i dlatego być może zagrał "asekuracyjnie". Ten dystans do siebie, choć stał się przyczyną zawirowań w jego zespole, przyniósł potem Laudzie opinię kierowcy rezolutnego, myślącego i rozsądnego. Takiego, który rozważnie potrafi minimalizować ryzyko i nie oddaje się groźnym instynktom.

W kolejnym sezonie potwierdził swoją niesamowitą wolę walki i pasję dla wyścigów. Niczym Feniks z popiołów odradzając się ze spowodowanego wypadkiem upadku i jednocześnie zdobywając drugi w karierze tytuł mistrzowski.

W sezonie 1978 roku Lauda zmienił zespół, przeszedł do brytyjskiego Brabhama, tu jednak czekała go seria dotkliwych porażek. Nie dlatego, że miał jakieś kłopoty z formą, ale z powodu problemów z bolidem. Jego pierwsza wersja została po jednym wyścigu wycofana przez władze F1 (z powodu wyposażenia w specjalny wentylator, który wysysając powietrze spod maszyny przyciągał ją do nawierzchni), kolejne nie były już tak dobre i kierowca chcąc nie chcąc, odstawał od stawki. W 1980 r. Lauda oznajmił szefowi swojego teamu, że nie ma już ochoty dalej się ścigać i odszedł z Formuły, by zająć się nową pasją - lataniem we własnej linii lotniczej.

Miłość do szybkich maszyn pędzących po torze okazała się jednak silniejsza niż niż latanie i już w 1982 r. Lauda znów wrócił do wyścigów. Tym razem w barwach słynnego McLarena. Także i tu, choć oczywiście dostał pozycję kierowcy, musiał się zmagać z niedowiarkami wątpiącymi w jego możliwości. Sceptycy, w tym główny sponsor zespołu (ówcześnie marka Marlboro) szybko przekonali się, że nie mają racji, a dysponując dopracowanym bolidem Lauda nie ma sobie równych. Stopniowo piął się w górę, by w 1984 r. sięgnąć po swój trzeci mistrzowski tytuł w karierze. Był to zresztą efekt zaciętej walki - pokonał wtedy zaledwie o pół punktu zaczynającego swoją wielką karierę w F1 Alaina Prosta.

Na sportową emeryturę Lauda przeszedł w 1985 r., ale tak naprawdę nigdy nie zerwał więzów z wyścigami samochodowymi.

"Całe moje życie było jak gra. Zawsze podejmowałem ryzyko, więc nie potrzebuję hazardu"

Postać Laudy to pod wieloma względami przypadek fascynujący. Przede wszystkim ze względu na niesamowitą samodyscyplinę, która pozwoliła mu podnieść się po wypadku, po którym lekarze nie dawali mu szans nie tylko na powrót do sportu, ale w ogóle na przeżycie. Tymczasem on wykazał nie tylko wolę walki i przeżył, ale znów stał się niekwestionowanym mistrzem.

Byli zawodnicy, którzy wygrali więcej zawodów i zdobyli więcej tytułów, choćby wspomniany wcześniej Francuz Alain Prost czy Brazylijczyk Ayrton Senna, ale nikt nie wykazał tak wielkiej determinacji i hartu ducha, by w sytuacji, wydawało się, beznadziejnej nie tylko wziąć się w garść, ale wrócić na sam szczyt. Laudzie to się udało, czym zaskarbił sobie sympatię i uznanie zarówno kolegów z torów wyścigowych, jak i szerokiej publiczności.

Uznanie to okazało się tak duże, że gdy zmarł 34 lata po zakończeniu kariery, właściwie cały świat o tym wszystkim pamięta i oddaje mu szczery hołd. Cenimy takie historie - herosów, którzy nie padają pod byle ciosem, ale są w stanie sami kreować rzeczywistość wokół siebie, są prawdziwymi kowalami własnego losu. Lauda był takim kowalem. I mimo, że był tylko człowiekiem mającym wady i słabości (choćby problemy z pierwszym małżeństwem), to z pewnością jeszcze długo pozostanie inspiracją dla wielu z nas.

Tomasz Sławiński

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie