Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Motorem dookoła Bałtyku

Motocykle
|
16.12.2014
Motocykle Motorem dookoła Bałtyku

Naszą inspiracją do podróży była chęć odbycia podróży motocyklowej naszego życia, ale nie w miejsce gdzie jeździ wiele osób tj. na południe (Chorwacja, Włochy itp.), tylko na północ – gdzie pogoda bywa niepewna i tamtejsze kraje są mniej popularne. Dodatkowo tocząca się wojna separatystyczna na Ukrainie pogłębiła naszą chęć zwiedzenia Rosji, w przypadku utrudnień które odwiedzający ten piękny kraj może doświadczyć w związku z jej konsekwencjami. Dodatkowo wszyscy mówiący „jesteście niepoważni! Nie jedźcie przez Rosję! Tam jest niebezpiecznie!” tylko nas umacniali w naszym celu.

INFO

Nawigacja6

Tagi: konkurs

Motocykle Motorem dookoła Bałtyku

Oczywiście pojechaliśmy we troje. Ja, moja ukochana dziewczyna i druga równie wielbiona przeze mnie kochanka, czyli moja piękna Fazerka (Fz6 s2). Cała podróż zajęła nam 3 i pół tygodnia, ale pomimo tego, iż spaliśmy tylko i wyłącznie pod namiotem i zdarzyło się nam jechać w rzęsistym deszczu, każda ze spędzonych sekund była warta swojej ceny.

Planowana trasa:

Sosnowiec – Warszawa – Białystok – Kowno – Kłajpeda – Ryga – Tallin – Sankt Petersburg – Helsinki – Sztokholm – Kopenhaga – Hamburg – Szczecin – Gąski – Sosnowiec.

Wyruszyliśmy rano z Sosnowca śmiało przesuwając się po trasie łaknąc jak najszybciej opuścić naszą ojczyznę. Pogoda ok. 30 stopni, gorąco. Po przejechaniu cholernej Warszawy (chodzi o korki, które nawet motorem ciężko jest pokonać, a szczególnie w pełni obładowanym kuframi) dotarliśmy do odległego Białegostoku, gdzie niestety nie znaleźliśmy noclegu (oczywiście z racji tego że mieliśmy namiot niczego wcześniej nie zaplanowałem licząc na to, że wszędzie gdzie dojadę zastaniemy kemping). Znaleźliśmy jednak miejsce noclegowe u przyjemnej staruszki w uzdrowiskowym Supraślu.

Oczywiście, po przejechaniu pierwszych 480 km, pierwszą rzeczą którą zrobiliśmy było odwiedzenie najbliższego monopolowego. Niestety spożycie większej ilości napojów wyskokowych kosztowało mnie ogromnym rozwolnieniem dnia następnego. Wtedy po jakiś 30 kilometrach jazdy goniący za palącą potrzebą dojechałem na stację benzynową bez toalet, ale z barem, który posiadał toaletę ale czynną od 12.00, a na zegarku była dopiero 10:00. Nie mając innego wyboru przeskoczyłem ochoczo płot udając się na pole. Pech chciał, że popieścił mnie elektryczny pastuch (resztę dopowiedzcie sobie sami, wiadomo jak prąd wpływa na zwarte mięśnie). Na szczęście nie mieliśmy więcej przygód i szybko dotarliśmy do Kowna.

Po 1 dniu odpadały nam cztery litery więc tym razem trasa była krótka jakieś 140 km. Znaleźliśmy kemping przy trasie, z basenem, gdzie miło było wskoczyć po trudach jazdy. Niestety po uporaniu się z rozbiciem namiotu i zwiedzeniu urokliwego starego miasta sen przerwał nam „gang” estońskich motocyklistów, którzy co 5 minut na zmianę lub cała watahą odpalali swoje ryczące maszyny, pili alkohol i darli się w niebogłosy. Mimo tego, że całkiem spory ze mnie facet musiałem siedzieć cicho bo podróż długa i twarzy szkoda. Nazajutrz udaliśmy się do Kłajpedy, gdzie spaliśmy w leśnym kempingu przy plaży. Spotkaliśmy tam przemiła parę Holendrów, którzy jechali na zlot motocyklowy do estońskiej Jegowej. Facet wiózł tam własnoręcznie zrobiony stolik z Kawasaki GPZ.

Oczywiście jako motocykliści musieliśmy się razem napić. Niestety samo miasto było nader rozczarowujące, więc woleliśmy spędzić czas na plaży. Po 2 noclegach, gdzie sen był przerywany przez cholerne francuskie dzieci, które tutaj obozowały udaliśmy się do Rygi, pięknego i bardzo niedocenianego miasta. Spaliśmy na kempingu niedaleko miejskiej plaży i blisko centrum. I tutaj niespodzianka, znowu spotykamy Holendrów. Kolejna okazja do wypicia kilku głębszych. W Rydze spędziliśmy 3 dni zwiedzając miasto i wałęsając się po uliczkach starego miasta. W pamięci na pewno utkwi nam „podróż” przez całe miasto w celu zobaczenia pałacu kultury.

Widząc go z daleka wydawał się być bardzo blisko, ale w praktyce dojście zajęło nam około godziny. Z Rygi pojechaliśmy do Tallina, pędząc „autostradą” – drogi na Łotwie i w Estonii są bardzo wyboiste a prędkość maksymalną na autostradach i drogach ekspresowych ograniczono do 90km/h, oczywiście nie da rady jechać kilka godzin z tak „zawrotną” prędkością, więc nie lękając się mandatu postanowiłem „nieco” ją podnieść. Trzeba jednak przyznać, że na pustkowiu – wydawało nam się, że na Łotwie są może ze 3 miasta a reszta to pustkowie (jak z kawałów o Łotewskich chłopach mających halucynacje z głodu) - drogi były fatalne, natomiast jeżeli chodzi o stolicę i mijane przez nas miasta są zaskakująco dobre.

Tallin osiągnęliśmy po około 4 godzinach jazdy. Tutaj czekała nas niespodzianka. Na kempingu blisko morza okazało się, że nie ma wolnych miejsc dla namiotów. Musze przyznać, że zrobiło mi się ciepło. Ale emocje w porę ostudził właściciel informując, że w mieście jest jeszcze 2 kemping w marinie. Po błąkaniu się po dzielnicy portowej w końcu dojechaliśmy do kempingu. Jedną wielką wadą było to, że był płatny prysznic, tak więc ograniczając wydatki, bo przecież lepiej kupić miejscowe piwo, stwierdziliśmy że lepsza będzie kąpiel w morzu aniżeli wydanie 4 euro. Spotkaliśmy tutaj turystów z Polski, którzy nie chcieli pożyczyć nam pompki do materaca (słyszałem jak o tym dyskutowali).

Jeżeli chodzi o Tallin to trzeba przyznać, że to bardzo urokliwe miasto (właściwie jak na stolicę można powiedzieć że miasteczko). W pamięci napewno oprócz pięknych zabytków utkwi nam widok na zatokę z murów miejskich, polecamy szczególnie nocą oraz kwiaty pod Holenderską ambasadą – był to czas kiedy zestrzelono nad Ukrainą samolot Malezyjskich linii lotniczych – i znakomite lokalne piwo serwowane w jednej z knajpek starego miasta.

Wyjeżdżając z Tallina, jak się później okazało, czekała nas najdłuższa droga. Mianowicie trzeba było się dostać do przeklętej Rosji.

Upał 30 kilka stopni, droga niby krótka ok. 300, może 400 km, ale już na granicy pojawiają się problemy. Czekaliśmy w kolejce do wjazdu 30 minut zanim pan powiedział nam (oczywiście po rosyjsku, przecież oni nie znają innych języków) że trzeba wnieść opłatę tranzytową na drugim końcu miasta (w wysokości 1 Euro). Po dokonaniu papierkowej roboty i przebrnięciu przez 2 bramki wróciliśmy do kolejki, gdzie znowu straciliśmy pół godziny. Ale to jeszcze nic potem kolejnych 5 bramek (kontrola paszportowa i bagażowa, deklaracja celna itp.). Wypełnienie papierów jest bardzo skomplikowane a dodatkowo nikt nie mówi po angielsku. Do tego trzeba się w Rosji przyzwyczaić. Tak więc po 2 h opuściliśmy granice i wjechaliśmy do „mateczki Rosji”.

Do tej pory pamiętam tę radość jaką odczułem po przekroczeniu granicy i wykonywaniu pamiątkowego zdjęcia przy tablicy. Niestety początkowy entuzjazm bardzo szybko zgasł jeszcze tego samego dnia. Do Petersburga dojechaliśmy piorunująco szybko, ograniczenia na trasie 140 km/h wszyscy jechali 160 więc chcąc utożsamiać się z lokalnymi nie pozostawałem im dłużny. Do miasta dojechaliśmy po 2, 3 godzinach. I tutaj niespodzianka. Wiadomo, że Petersburg jest duży, ale żeby 50 minut 3-pasmówkami dojechać na motorze do centrum to jest dopiero wyczyn.

Po drodze była tabliczka z napisem kemping 30 km, oczywiście bez odnowienia znaku później. Z racji tego, że byliśmy już w centrum postanowiłem spytać lokalnych gdzie znajdę „kjemping”, po wielu próbach i okrążeniu kilku ulic nie uzyskałem odpowiedzi. Postanowiłem więc spytać taksówkarza. Niestety i on nie wiedział, sprawdzając nawet w Internecie gdzie jest owy kjemping. Po dalszych poszukiwaniach postanowiłem znaleźć adres w Internecie wchodząc do lokalnej kafejki na własną rękę. Ucieszony, że mam adres spytałem ludzi jak się czyta ta nazwę, bo nie znam cyrylicy. Odpowiedzieli, że jest to Morskaja 44a i to niedaleko. Dojechaliśmy tam w jakieś 20 minut, niestety numeru 44 a nie było tylko 44 b. Po rozmowie z panem strażnikiem wywnioskowałem, że to nie jest ta ulica. Według niego kemping miał być na ulicy kapitańskiej. Jak się później okazała kemping był 50 metrów od naszego rozmówcy, w marinie i ciężko to coś nazwać kempingiem, a my przez kilka godzin wałęsaliśmy się już zrezygnowani po mieście. Pocieszające jest to, że widzieliśmy paradę z okazji Święta Marynarki Wojennej.

Tak więc zmęczeni jak po przerzuceniu tony węgla, wkurzeni do granic możliwości dotarliśmy do naszego kempingu po 12 h spędzonych na motocyklu. Ale to jeszcze nie koniec tego epizodu, ponieważ postanowiliśmy udać się do całodobowego marketu, coś jak nasze makro i kupić sobie po piwku na dobry sen. Zmęczony dodatkowo wbijaniem śledzi w twardą, ceglaną ziemię pomyślałem, że fajnie będzie strzelić sobie piwko po tym wszystkim. Jakież było moje zdziwienie kiedy pracujący tam Mongoł poinformował nas, że alkohol w Rosji sprzedają tylko do godziny 20:00. Widząc obraz Rosji jako kraju, gdzie każdy jest alkoholikiem było to dla mnie druzgocące. No ale cóż co wujek Putin powie tak być musi. Bo musi to na Rusi. Przynajmniej ludzie wyglądający jak hipisi, właściciele kempingu, mówili po angielsku. Powiedzieli nam dokładnie co możemy zwiedzić.

Samo miasto jest niesamowite. Kolosalne budowle, zabytki tworzone z rozmachem. Wiadomo w Rosji wszystko musi być wielkie. Szczególnie polecamy Ermitaż, Katedrę i lokalne cerkwie. Jeszcze jedna rzez utkwiła mi w pamięci, a mianowicie kontrola policyjna. Moje szczęście nie miało granic, ponieważ zielona karta, paszport z wizą i inne dokumenty zostały w namiocie. Uratowało mnie prawo jazdy na motor oraz uciekający motocyklista, którym zajęła się lokalna drogówka.

Więc Rosja była miejscem, gdzie przeżyliśmy najwięcej przygód. Warto było tutaj przyjechać. Po spędzeniu 4 dni wreszcie opuściliśmy Petersburg udając się do granicy fińskiej. I tutaj niespodzianka Rosjan nie sprawdzają, a obywateli Unii Europejskiej nawet obwąchuje pies.

No ale cóż widocznie tak być musi. Do Helsinek dotarliśmy szybciutko. Bardzo dobrze podróżować po fińskich drogach. Rzeczywiście to co mówią o tutejszych kierowcach się w pełni potwierdza. Naprawdę można się uczyć kultury jazdy od finów. Same Helsinki są urokliwym, mulitikulturowym i nowoczesnym miastem. Tutaj natrafiliśmy na drogi, ale za to najlepszy kemping na jakim spaliśmy. Uradowany postanowiłem zrobić grilla. Kupiliśmy miejscową wódeczkę o ciekawej nazwie Koksenkorva, nie mylić z panem z siłowni i kobietą lekkich obyczajów (trzeba znaleźć specjalny sklep bo alkohol w spożywczym jest sprzedawany tylko do 4,5%) oraz wyśmienitą kiełbasę na grilla czytaj: parówkę (nie ma to jak polskie kiełbasy).

Niestety tą parówkę pamiętam do dzisiaj o czym napiszę za chwilę. Żeby nie jechać dodatkowych 1200 km wokół zatoki fińskiej postanowiliśmy przeprawić się promem. Kupiliśmy najtańsze bilety w Klasie C , bo po co mi okno w kajucie, przecież chce się tylko wyspać i odpocząć od motocykla. Ale jeżeli ktoś oglądał Titanica to wie jak czuje się klient Klasy C. Otóż podobnie jak Leonardo Di Caprio spaliśmy na dolnym podkładzie, pod samochodami – nawet one by się uratowały przy wypadku. Niemiłe uczucie. Ale za to mają świetny sklep wolnocłowy. Prom dobił do Sztokholmu po 23 godzinach. Wyjechaliśmy szybciutko w poszukiwaniu kempingu.

W Internecie znalazłem adres i szybko dotarliśmy w urokliwe podsztokholmskie miasteczko. Odmówiliśmy serdecznie witającej nas pani chęci wykupienia śniadań, 70 złotych to sporo za klika kanapek, ale jak się później okazało to był nasz błąd, gdyż w Szwecji nawet głupia bagietka kosztuje ok. 20 zł. Także po skonsumowaniu kilku jajek i tostów udaliśmy się zwiedzać stare miasto. I niestety nie wiem co bardziej utkwi mi w pamięci parada gejów i lesbijek czy to że odezwała się wczorajsza parówka, którą skrupulatnie zwracałem co kilka minut w zakamarkach starego miasta. Sztokholm był piękny, zielony i pełen ludzi, ale do tego bardzo bardzo drogi. Zdecydowanie nie na polską kieszeń. Chcesz poczuć się jak biedak ruszaj do Szwecji.

Żegnając się z tym ciekawym aczkolwiek drogim miastem, ruszamy ochoczo w stronę Kopenhagi. Po drodze w okolicach Helsinborga rozbijamy się na dziko przy stawie (w Szwecji jest to legalne) i rozkoszujemy się chwilą. Niestety ta przyjemność nieco mnie kosztowała, gdyż złapałem kleszcza, którego dowiozłem do Kopenhagi do naszego kolejnego kempingu o wdzięcznej nazwie „Bellahoj”. Szwecja pożegnała nas rzęsistym deszczem.

Warto wspomnieć także o moście przebiegającym przez cieśninę Sund łączącym Morze Północne z Morzem Bałtyckim. Przepiękna 8 kilometrowa przeprawa kosztuje 25 euro, ale naprawdę warto.

W Kopenhadze trafiliśmy na światowe dni mody. Miasto nieco przypomina swoim charakterem Anglię, szare smutne domki. Jednak nieco ponury klimat rozjaśniają lokalne parki oraz wszechobecni rowerzyści. Nie wiem ile kilometrów ścieżek rowerowych się tam znajduje, ale na pewno warto wzorować się na Duńczykach. Muszę przyznać, że kilka razy byłem już w Danii ale Kopenhaga jakoś nie pasuje do jej swojskiego charakteru.

Będąc tutaj oprócz głównych atrakcji na pewno warto odwiedzić park rozrywki Tivoli, rozsławiony przez Andersena, który inspiracje do swoich książek czerpał właśnie z tego magicznego miejsca. Warto przejechać się karuzelą młotem która dostarcza wielu wrażeń. Swoją drogą ciekawe, że mieszkańcy Kopenhagi przychodzą tutaj przede wszystkim do licznych lokali. Nie dość, że trzeba zapłacić za wejście to jeszcze trzeba stać w kolejce czekając aż zwolni się stolik. Dla mnie wydało się to nieco dziwne.

Po spędzeniu 3 dni w mieście i degustacji miejscowego Carlsberga – tutejszy jest naprawdę dobry nie tak jak ten ściek który przysyłają do nas - udaliśmy się w kierunku Niemiec. Muszę przyznać, że bardzo ciężko podróżować tak obładowanym motocyklem po niemieckiej autobanie. Prawy pas jest za wolny, ale żeby kogoś wyprzedzić trzeba się dostać na lewy gdzie goście grzeją ile fabryka dała. Szybko dotarliśmy do Hamburga, na kempingu nie było miejsc więc spędziliśmy noc w hotelu, gdzie serwowali także pyszne śniadanie w formie szwedzkiego stołu, oczywiście z racji tego że za darmo zrobiłem spore zapasy na drogę. Samo miasto jest typowo niemieckie. Do największej atrakcji należy z pewnością dzielnica czerwonych latarni, którą odwiedziliśmy przez przypadek – jak mogłem o niej zapomnieć. Panowie serdecznie polecam. Błyszczące neony, trochę kiczu i tańczące w oknach panie. Nie zapomnijcie tylko grubego portfela.

Hamburg opuściliśmy po dobrze przespanej nocy kierując się do Szczecina. Przedzierając się przez korek do autostrady w godzinach szczytu natrafiłem na frajera, który zajechał mi drogę i wyzywał od debili. Jakież było moje zdziwienie jak szybko w mojej głowie odnowiła się znajomość niemieckich przekleństw. W Szczecinie spaliśmy na kempingu przy jeziorze. Już nie mieliśmy siły na zwiedzanie więc po prostu siedzieliśmy na miejscu. Następnego dnia mieliśmy dotrzeć do Gąsek, gdzie mieliśmy spędzić tydzień z moimi rodzicami. Pech chciał, że tuż przed Kołobrzegiem tj. ok. 20 km do celu przez rzęsisty deszcz i przeklęte białe linie zaliczyliśmy premierową wywrotkę. Na szczęście oprócz obdartych kufrów i kilku rysek moje Fazerce nic grubszego się nie stało.

Po spędzeniu tygodnia w błogim lenistwie wracaliśmy wspólnie z rodzicami – oni autem do Sosnowca. Bardzo byliśmy zdziwieni, że udało nam się pokonać 700 km jednego dnia. Jeżeli planujecie jechać drogą S3 ze Szczecina do Zielonej Góry pamiętajcie, że nie ma tam żadnej stacji przez 200 km.

Tak w dużym skrócie wyglądała nasza podróż. Była to pierwsza tak daleka wyprawa na jaką się udaliśmy. W sumie pokonaliśmy 5500 km. ale trzeba przyznać, że była ona warta każdej złotówki.

Tadeusz Szczygielski

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie