Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Motocyklowa randka w… Kapadocji

Motocykle
|
19.03.2016
Motocykle Motocyklowa randka w… Kapadocji

Wyobraź sobie, że kobieta poznaje mężczyznę przez aplikację randkową i nagle dowiaduje się, że jeździ on na motocyklu. No trudno, takie życie. I chociaż nigdy wcześniej nawet nie siedziała na dwukołowej maszynie z silnikiem, daje się zabrać na randkę do… Kapadocji.

Info:

Wyprawa motocyklowa randka

Tagi: konkurs

Motocykle Motocyklowa randka w… Kapadocji

Dwa miesiące po poznaniu faceta, 17 dni siedzi za nim na GS-ie w kolorze kalamata, jedzie 6500km i zwiedza 13 krajów, żeby w końcu zakochać się i w mężczyźnie i w motocyklach… Tą wariatką byłam ja, a oto moja (nasza) historia.

Z Krakowa wyjechaliśmy pod koniec kwietnia, żeby przez kilka dni przejechać Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Rumuńskie góry przywitały nas śniegiem i zamkniętą częścią trasy Transalpina, ale im dalej posuwaliśmy się według planu podróży, tym robiło się cieplej i można było zrezygnować z podpinek i ciepłych rękawiczek.

Pierwszym ciekawszym przystankiem na trasie był Stambuł – miasto kontrastów, nieoficjalna stolica wszystkiego w Turcji. Przez półtorej dnia pobytu ominął nas na szczęście nocleg w hotelu, bo na miejscu mieszka przyjaciel Pawła, który udostępnił nam swoje mieszkanie w jednej z ciekawszych dzielnic miasta – Beyoglu. Piechotą byliśmy w stanie dojść do wszystkich najciekawszych zakamarków metropolii, więc nasze tyłki miały szansę odpocząć od siedzenia na motorze. Włóczenie się uliczkami Krytego Bazaru*, wąchanie przypraw, siedzenie na pięknych dywanach meczetów czy palenie nargili (turecki odpowiednik sziszy) w 300- letniej sziszarni, to tylko niektóre z atrakcji, które nas tam spotkały. Wszechobecne koty i rybacy na moście Galata tworzą klimat nie do podrobienia. Najedliśmy się kebabów, czyli niesamowicie przyrządzonego mięsa z dodatkiem np… pistacji, zasłodziliśmy baklavą i wchłonęliśmy kilkanaście tureckich herbat. To wszystko pozwoliło nam się zregenerować, by ruszyć w dalszą drogę…

*w tym miejscu należy zdementować możliwość przelecenia na motorze przez okno Krytego Bazaru kol. Jamesa Bonda w filmie Skyfall i nie potrącenia nikogo w zawsze obecnym tam tłumie…

Turcja dla motocyklisty to zarówno nudne autostrady jak i bardziej lokalne drogi. To barany przebiegające przed kołami jak i miejscowi mieszkańcy machający przyjaźnie z lokalnych kafejek. W mieście Konya znanym ze słynnych wirujących derwiszy, gdzie dojechaliśmy już późnym wieczorem dopadł mnie pierwszy poważny kryzys… Strasznie wymarzłam, więc mimo debiutu w jakże modnym wdzianku nazywanym ‘deszczowcem’ trzęsłam się z zimna. Okazało się, że w całej miejscowości nie ma ani jednego miejsca noclegowego oprócz… pięcio-gwiazdkowego hotelu, który pochłonąłby nasz cały wyprawowy budżet. Mieszkańcy Konyi to dosyć konserwatywni, religijni i nieco nieufni ludzie, więc z ich strony też nie mogliśmy liczyć na otwartość i gościnność. W końcu totalnie bez sił rozbiliśmy namiot w dość absurdalnym miejscu, bo na kawałku pola przy autostradzie. Łyk wina wiezionego z węgierskiego Egeru poprawił nam nieco humor, ale kiedy już prawie zasypialiśmy z równowagi wyrwało nas szczekanie psów i świecenie latarkami obok naszego obozowiska. Okazało się, że odwiedziło nas kilku zaniepokojonych mieszkańców, ale po oględzinach naszych wymęczonych twarzy i nie wyglądającego groźnie GS-a, odpuścili. Kolejnego dnia byliśmy już w drodze do głównego celu naszej podróży, czyli bajkowej Kapadocji.

Kapadocja okazała się być równie urokliwa jak na zdjęciach w internecie, mimo że jedno z drugim nie zawsze się pokrywa. Zwiedzanie dolin z niesamowitymi formacjami skalnymi motorem jest jak najbardziej do zrobienia. Musi to być jednak rumak przystosowany do jazdy w terenie. Największym zagrożeniem dla motocyklistów są w tamtych okolicach… żółwie łażące wzdłuż szutrowych ścieżek. W Kapadocji największą atrakcją są ponoć niesamowite loty balonem, ale dla nas niestety tylko ‘ponoć’… Mimo, że zdecydowaliśmy się na lot i wstaliśmy o barbarzyńsko wczesnej porze, silne wiatry pokrzyżowały plany – loty zostały anulowane. Zamiast tego weszliśmy do podziemnego miasta Derinkuyu, gdzie mieszkało kiedyś tysiące ludzi i piliśmy turecką herbatę pod wielkimi skalnymi fallusami, co było nie lada przeżyciem :-)

Po Kapadocji jeden nocleg spędziliśmy w Pamukkale, słynącego z wapiennych osadów i gorących źródeł miasteczka. Cały kompleks jest naprawdę spory i zwiedza się go na boso. Niestety dzisiaj duża część zbiorników jest wyschnięta, ponieważ hotele zabierają z nich wodę, która ma ponoć właściwości zdrowotne.

Z Pamukkale ruszyliśmy nad wybrzeże do miejscowości Bodrum skąd łapaliśmy prom na wyspę Kos, a dalej na Santorini. Na drugiej z greckich wysp spędziliśmy już dwa pełne dni śpiąc na absolutnie pustym polu namiotowym, gdzie doszło do naszej pierwszej ostrej kłótni. A poszło o… prysznic. Paweł absolutnie nie mógł zrozumieć, dlaczego ja (podkreślam-kobieta) po godzinach w siodle i kasku na głowie pierwsze co chcę zrobić, gdy jest taka możliwość, to wskoczenie pod prysznic. Według jego męskich instynktów powinniśmy najpierw rozbić obozowisko i zrobić strawę. Dziś już wypracowaliśmy kompromis, ale pamiętaj czytelniku, że wtedy znaliśmy się bardzo krótko  Santorini ma dwa oblicza. Główne, typowo komercyjne pochłonęliśmy pierwszego dnia, tj. wypiliśmy espresso z widokiem na Kalderę, obejrzeliśmy malowniczy zachód słońca czy wygrzaliśmy się na ‘czerwonej’ plaży. W końcu mogłam założyć jedną z trzech sukienek, które wzięłam na wyjazd motocyklowy… (do tej pory jest mi wstyd!). Drugi dzień to odkrywanie innej, bardziej dzikiej części wyspy. Oczywiście na motocyklu. Małe kościółki, pasące się konie i urocze małe plaże to te miejsca, które zdecydowanie łatwiej jest zwiedzić na dwóch kołach. GS był wielofunkcyjny, służył nie tylko za transport, ale i statyw czy… ogrzewanie, kiedy w krótkich spodenkach już po zachodzie słońca tuliliśmy się niemal do silnika.

Po wakacyjnym Santorini czekała nas kolejna przeprawa promem do Aten. To drugie miejsce na naszej trasie, gdzie nocowaliśmy u znajomego – starszego Greka pana Spirosa mieszkającego tuż pod Akropolem przy drzewie z cytrynami wielkości męskiej dłoni. Spiros przez wiele lat pracował jako stróż na Akropolu, więc kiedy nas tam zaprowadził, czuliśmy się jak VIP-y. Nie dość, że nie zapłaciliśmy za wstęp ani grosza, to jeszcze wszyscy pracownicy witali się z nami i naszym osobistym przewodnikiem pełnym szacunku skinieniem głowy. Mimo to, szczerze mówiąc Akropol nas nie zachwycił, dużo ciekawsza okazała się być Stara Agora, gdzie można się niemal potknąć o cenne zabytkowe kolumny ukryte w trawie czy Anafiotika- miasteczko z uliczkami tak wąskimi, że Paweł miał problem z przejściem z powodu zbyt szerokich barków :-)

Dalsza jazda po Grecji kojarzy mi się przede wszystkim z klasztorami (Meteory) i przygodą z niedźwiedziem. Znaleźliśmy idealne miejsce do noclegu pod namiot. Piękne wzgórze z zapierającym dech w piersiach widokiem, namiot ustawiliśmy tak, żeby rano obudziło nas słońce… brzmi bajkowo? Skończyło się jak horror klasy B. Paweł jak na prawdziwego mężczyznę przystało poszedł rąbać drewno na ognisko, a ja szykowałam powoli jedzenie. Nagle Paweł wraca i karze mi się zbierać, bo widział świeże ślady niedźwiedzia. Byłam pewna, że ściemnia i chce mnie nastraszyć, bo przed wyjazdem oglądaliśmy film, w którym para chodziła po lesie i jego zagryzł niedźwiedź… Mina Pawła mówiła jednak, że to żart. Zebraliśmy się w oka mgnieniu i zaczęliśmy uciekać na GSie. W końcu spaliśmy na jakimś przystanku przy wjeździe do małej miejscowości, a następnego dnia miejscowi uświadomili nas, że niedźwiedzie w tych okolicach są zupełnie nie groźne, wchodzą im do domów i są wielkości większych psów…

Następnie czekała już na nas Macedonia- piękny, niedoceniany przez Polaków kraj. Zatopione kościoły, jezioro Ochrydzkie czy stare klasztory tworzą tam niesamowicie mistyczny klimat. Jeden z kościołów, który miał być zalany wodą zwiedzaliśmy w okresie tamtejszej suszy, więc mogliśmy niemal wjechać motorem w sam środek rozpadającej się budowli. Oprócz nas wnętrze zwiedzały również… krowy - mieszkanki okolicznych pastwisk.

Albania, Kosowo, Czarnogóra, Bośnia i Hercegowina to miejsca, które przywitały nas naprawdę niezłymi asfaltami i piękną pogodą. Co ciekawe, na tym etapie podróży już tak przyzwyczaiłam się do jazdy motocyklem i zaufałam Pawłowi, że na jego ‘zakrętach życia’, kiedy świetnie się bawił, nagle dostawał ‘dzięcioła’, czyli mój kask obijał się o jego. Po prostu… zasypiałam ;) Zapomniałam też dodać, że drugiego dnia naszego wyjazdu zepsuł mi się interkom (może dlatego P. wytrzymał tyle czasu z babą w siodle) i musieliśmy wypracować zespół znaków potrzebnych nam do komunikacji. I tak oto ściśnięcie Pawła udami oznaczało ‘tak’, a machanie ręką przed twarzą ‘zasypiam, szukamy kawy’.

Wspólna podróż uświadomiła mi nie tylko jak fantastycznego mężczyznę poznałam, ale i jak bardzo podróżowanie na motocyklu może być świetną zabawą. Kilka miesięcy później zrobiłam kurs na prawo jazdy kat. A i dziś jesteśmy w fazie planowania kilkumiesięcznej podróży już na dwóch GS-ach z Krakowa do Mongolii. I jak nas znam, to na tym nie poprzestaniemy…

Joanna Bielak

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (1) / skomentuj / zobacz wszystkie

Mirek
07 kwietnia 2016 o 00:03
Odpowiedz

Fajne. Wybieram się w podobną trasę w tym roku.

~Mirek

07.04.2016 00:03
1