Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

"Long Way Up" czyli 250-ką po Ameryce Południowej

Motocykle
|
17.09.2023

Odkąd pamiętam moim największym marzeniem była motocyklowa wyprawa z Ushuaia na Ziemi Ognistej do Prudhoe Bay na Alasce, więc kiedy pojawiła się możliwość transportu motocykla do Ameryki Płd. natłok myśli, ekscytacja i bezsenność stały się moimi nieodłącznymi towarzyszami życia.

Info:

Wyprawa motocyklowa long

Tagi: konkurs

motocyklem po ameryce południowej
Wyprawa motocyklowa do Ameryki Południowej

Największym jednak problemem było przekazanie tego pomysłu mojej kochanej żonie, której cierpliwość tak namiętnie testowałem. Przecież miałem jechać do Afryki na ok. pięć tygodni, a tu taki "zwrot akcji". Przy tak dużym przedsięwzięciu okres pięciu tygodni byłby delikatnie mówiąc nieporozumieniem.

Koniec końców, po tygodniowej "bitwie", w której czułem się jak jeden z 300 Spartan w bitwie pod Termopilami zszedłem z pola walki z tarczą. Dostałem 3 miesięczne "zielone światło", więc przygotowania ruszyły pełną parą, czego finałem było umieszczenie w kontenerze płynącym do chilijskiego Valparaiso mojego rumaka Hondy CRF250L. Gdzieś wewnątrz czułem, że te trzy miesiące, kiedy będę już tam da się jakoś przedłużyć. Klasyczne, męskie podejście do sprawy.

Nie czekając aż motocykl dopłynie do wybrzeży Chile, trzy tygodnie przed rozpoczęciem astronomicznej zimy lądowałem w rozpalonym słońcem Rio de Janeiro. Tego miasta nie trzeba nikomu reklamować. Wspaniałe plaże jak Copacabana czy Ipanema, wzgórze Corcovado ze statuą Chrystusa czy "Głowa cukru" oraz wesoła natura Brazylijczyków, to najlepszy początek mojej wyprawy.

Rio de Janeiro
Rio nocą

Po tygodniowym pobycie w Rio, kolejnym przystankiem na mojej drodze były słynne wodospady Iguazu. Woda opada tam z blisko 70 progów skalnych z czego najwyższy ma 82 m. wysokości. Odwiedziny z obydwu stron brazylijskiej i argentyńskiej utwierdziły mnie, że wpisanie ich na listę nowych siedmiu cudów natury było posunięciem jak najbardziej trafionym. Już na drugi dzień dostałem się "miasta miast" jak się o nim mówi czyli stolicy Paragwaju Asuncion. Ta jedna z najstarszych hiszpańskich osad było bazą wypadową kolonialnych ekspedycji, które zakładały miasta na podbitych terenach. Dwudniowe zwiedzanie Asuncion zakończyłem w momencie, w którym wsiadłem do autobusu jadącego poprzez Paragwaj, Argentynę do Valparaiso gdzie moja przygoda miała się zacząć na dobre.

Po odebraniu motocykla, w dniu kiedy wszyscy zasiadali do wigilijnych stołów, ja zasiadłem na siodło mojej 250-tki i ruszyłem na południe. Kierunek Patagonia!

Ponieważ moje wyprawy zawsze trzymają poziom już na drugi dzień zorientowałem się, że zgubiłem kartę kredytową, jedyną jaką ze sobą zabrałem. Na szczęście nauczony doświadczeniem, zawsze noszę przy sobie gotówkę rozmieszczoną w różnych miejscach, w walucie wymienialnej na całym świecie czyli amerykańskich dolarach. Tym razem była to suma 2 tys., a przy moim ulubionym stylu włóczenia się "na Polaka" czyli zobaczyć jak najwięcej, jak najmniejszym kosztem wyliczyłem, że suma ta powinna mi wystarczyć na pokonanie Patagonii w obydwie strony, dojechanie do Ziemi Ognistej i powrót do Valparaiso, gdzie będzie czekać na mnie nowa karta wysłana z Polski.

Podróżując samotnie przez Patagonię tak naprawdę nie jest się samemu. Ma się wiernego przyjaciela, który im bardziej na południe, coraz silniej podkreśla swoją obecność, a jego imię to Vientos Patagonicos czyli patagoński jak go pieszczotliwie nazwałem "zefirek". Dzięki niemu dowiedziałem się, że jadąc motocyklem pochylonym pod dużym kątem można wciąż jechać prosto i że rozbijanie namiotu w Patagonii zajmuje dwa razy więcej czasu, no chyba, że ktoś jest mistrzem w rozkładaniu namiotu w locie. Dowiedziałem się również, że w oczekiwaniu na paliwo można spędzić na stacji benzynowej cały dzień oraz kiedy pewnego ranka, gdzieś na odludziu Ruty 40 mój rumak odmówił posłuszeństwa, że motocykliści bez względu na narodowość i kto jaka maszynę dosiada chętnie sobie pomagają. Świadomość, że ten obszar, nieustannie smagany huraganowymi wiatrami pozostaje niezmieniony od milionów lat, a jedynym śladem ludzkiej ingerencji jest ta cienka, asfaltowo-szutrowa nitka uświadamiała mnie jak kruchą i mało znaczącą istotą jest człowiek wobec potęgi natury.

Jadąc przez Patagonię odwiedziłem trzy miejsca z mojej listy "miejsc, których muszę zobaczyć przed śmiercią".

Pierwszą było miasteczko El Chalten położone u podnóża rzeźbionych surowym klimatem Ptagonii gór z dwoma słynnymi szczytami Fitz Roy'em (3359 m.n.p.m.) oraz jednym z najtrudniejszych na świecie do wspinania Cerro Torre (3128 m n.p.m.) Wschód słońca w tym miejscu, kiedy szczyty wyglądają jakby płonęły był jednym z najładniejszych jakie w życiu widziałem.Kolejnym miejscem był słynny Perito Moreno czyli 30 kilometrowy lodowiec znajdujący się w parku narodowym Los Glaciares. Odłamujące się od niego kawały lodu czyli tzw. cielenie się lodowca wpadały z ogromnym hukiem do ciemnych wód okalającego go jeziora, które kontrastowały z nimi najszerszą gamą koloru błękitnego jaką kiedykolwiek widziałem.

Ostatnim miejscem był chilijski Torres del Paine N.P. ze słynnymi wieżami skalnymi, do którego udało mi się wjechać bez opłaty. Znalazłem osłonięte od drogi miejsce do rozbicia namiotu i przygotowując kolację delektowałem się niesamowitym widokiem jaki się przede mną rozpościerał. Po około 10 dniach od momentu opuszczenia Valparaiso dotarłem do Punta Arenas i stamtąd przeprawiając się promem płynącym przez Cieśninę Magellana ruszyłem przez Ziemie Ognistą w kierunku wysuniętego najdalej na południe miasta na świecie, argentyńskiej Ushuai. To z tego dziś już typowo turystycznego miejsca wypływają statki badawcze oraz wycieczkowe, które zabierają bogatych turystów (cena kursu od 3500$) do oddalonego tylko ok.1200 km. Ziemi Grahama na Antarktydzie.

biwak
Biwak w Torres del Paine N.P.

Po dwudniowym pobycie na "końcu świata" czekała mnie kilkutysięczna "dojazdówka" przez Patagonię, ale tym razem jej wschodnią stroną, wzdłuż wybrzeża Atlantyku do Buenos Aires, bo tam swoją metę miał najcięższy rajd terenowy czyli Dakar.

Po ośmiu dniach walki z patagońskim "zefirkiem", który po tej stronie był wyjątkowo silny dotarłem do drugiego, największego miasta Argentyny Rosario czyli mety przedostatniego odcinka rajdu.

Krążąc po mieście w poszukiwaniu biwaku na stacji benzynowej podeszli do mnie lokalesi i zaoferowali mi swą pomoc w znalezieniu noclegu. Zaproponowali abym pojechał za nimi, a oni poprowadzą na "camping municipal" czyli taki odpowiednik naszego MOSiRu. Po ok 15 min. byliśmy na miejscu. Podziękowałem życzliwym Argentyńczykom i ruszyłem w kierunku bramy wjazdowej.

Po chwili spotkałem starszego mężczyznę z uroczą młodą dziewczyną o pięknych oczach, jak się później okazało jego córką, która była tłumaczem języka angielskiego. Makarena, bo tak miała na imię poinformowała mnie, że tutaj nie można rozbijać namiotów, ale oni mają tu łódkę i znają właściciela i zobaczą co da się zrobić. Wróciła po chwili z Juanem, właścicielem tego miejsca, którego de facto dziadkiem był Polak z Warszawy. Powiedział mi, że dzisiaj są urodziny jego przyjaciela, więc będzie asado, czyli wołowina z grila, w przygotowaniu której Argentyńczycy są prawdziwymi mistrzami. Będzie znakomite argentyńskie wino, muzyka a ja jestem jego gościem. Gościnność Argentyńczyków jest niesamowita.Rozbiłem namiot na samym brzegu Rio Parany co dla mnie było lepsze od najlepszego 5 gwiazdkowego hotelu.

Przyszedł wieczór i impreza się zaczęła. Po jakimś czasie Juan zapytał mnie czy tańczę salsę i zanim odpowiedziałem byliśmy w drodze do lokalnego klubu umiejscowionego na plaży. Jak tylko tam weszliśmy obok mnie pojawiła się filigranowa Argentynka ,której talia zbudowana była chyba na jakiś przegubach. Moja instruktorka salsy zabrała mnie na środek i tak oto stałem się główną atrakcją imprezy. Gringo tańczący salsę, to mówi wszystko!

O poranku podziękowałem moim argentyńskim przyjaciołom i ruszyłem pod bramy biwaku Dakaru. Spędziłem tam cały dzień obserwując zawodników zjeżdżających z ponad 1000-kilometrowego odcinka. Wieczorem udałem się na pobliską stację benzynową w celu zatankowania motocykla przed podróżą do Buenos Aires, gdzie mieściła się w dniu jutrzejszym meta Dakaru. W momencie płacenia, kiedy byłem w środku, ktoś ukradł mi kask. Obsługa stacji nic nie widziała, kamery nie działały, a ja stałem jak ta "Sierotka Marysia", bo jak tu dalej jechać bez kasku.

Całą sytuację obserwował pewien Argentyńczyk i zaoferował mi swą pomoc. Wykonał telefon do swojego przyjaciela, który po 10 minutach przywiózł mi najbardziej rejli kask jaki w życiu widziałem. Patrzę na niego i myślę, że jeżdżenie w nim byłoby bardziej niebezpieczne niż bez tego "cuda techniki", ale pozory bezpieczeństwa muszą być zachowane, więc robimy szybkie machniom, daję mu koszulkę, z gracją zawodnika Dakaru wciskam orzeszka na głowę i trochę podłamany zaistniałą sytuacją odjeżdżam w stronę Buenos.

Jest już środek nocy, więc rozbijam namiot na stacji benzynowej i wyczerpany wydarzeniami z ostatnich dni zasypiam z tą samą prędkością jaką zniknął mój kask.

Rano kontynuuję swoją podróż i kiedy na przedmieściach Buenos dostrzegam KTMa Kuby Przygońskiego, w miarę możliwości (nie moich, ale mojej 250-tki) "przyklejam" się do pleców zawodnika Orlenu i pędzę z Nim do samej mety rajdu. Ochrona biorąc mnie za zawodnika wpuszcza mnie na drogę prowadzącą do rampy finiszu, ale po chwili zauważa swoją pomyłkę i pyta co ja tu robię? Odpowiadam więc, że jestem z Orlen Teamu, pada pytanie czy z asysty? Odpowiadam pewnie, że tak i kierują mnie do innego wjazdu.

Po jakimś czasie spotykam quadowca Rafała Sonika, który dokonał historycznego wyczynu i jako pierwszy Polak wygrał rajd. Po krótkiej rozmowie pytam czy zechciałby złożyć autograf na moim rejli kasku. Zgadza się, więc umawiamy się przy jego biwakowym stanowisku. Pędzę więc po kask, ale ubrany w strój enduro, brudny wyglądam jak rasowy zawodnik rajdu, więc zgromadzeni kibice za takiego mnie biorą i zaczyna się sesja zdjęciowa w różnych konfiguracjach. Od selfie po zdjęcia z dziećmi na rękach i całymi rodzinami. Choć przez chwilę czuję się jak gwiazda ;)

Kiedy udaje mi się wydostać z tłumu idę po obiecany mi autograf. Dostaję go a mój "orzeszek" nabiera nowej, sentymentalnej wartości. Poznaję również mnóstwo wspaniałych ludzi z otoczenia Rafała Sonika m.in. Maćka Berdysza, motocyklistę, który w tegorocznej edycji jako pierwszy Polak w historii ukończył Dakar bez wsparcia serwisu. Pada propozycja noclegu na biwaku. Biegnę więc po motocykl i pokazując na wjeździe opaskę uprawniającą do przebywania na biwaku parkuję swój motocykl obok pojazdów "Poland National Team".

Rafał Sonik
Upragnione zdjecie z Rafałem Sonikiem.

Wygląd mojej "wyprawówki" plus rejli kask wywołują grymas politowania na twarzach męskiej części teamu, a dla towarzyszące im panie dręczy jedno zasadnicze pytanie: jak można się spakować w dwie sakwy i torbę na tak długą wyprawę? Typowe damskie podejście do sprawy.

Zostaję zaproszony na jutrzejsze spotkanie w polskiej misji katolickiej w Martin Coronado gdzie w kameralnym gronie słucham wielu ciekawych, rajdowych historii oraz o życiu Polonii w Argentynie. Za wstawiennictwem Rafała zostaję tam jeszcze dwa dni mile spędzając czas w towarzystwie Ojców Franciszkanów.

Czas wracać do Valparaiso, odebrać nowa kartę kredytową, więc przecinam kontynent ze wschodu na zachód pokonując Andy, w których moim oczom ukazuje się Aconcagua (6962 m.n.p.m.) najwyższa góra obydwu Ameryk, z którą podczas tej wyprawy miałem się zmierzyć. Niestety zagubienie karty odsunęło ten pomysł na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Kiedy dotarłem do Valparaiso okazało się, że moja karta jeszcze tam nie dotarła i zanim ją dostałem minęło jeszcze 10 dni niepewności, które zleciały mi na zwiedzaniu tego niezwykle interesującego miasta portowego, rozrzuconego na wzgórzach, z wąskimi pokręconymi uliczkami, ciekawą architekturą, kolorowymi grafitti oraz ascensorami czyli ponad 100-letnimi wagonikami, wożącymi ludzi na wzgórza.

Po odebraniu nowej karty przyszedł czas na zakup nowego kasku i przygotowanie William, bo tak zacząłem nazywać moją dzielną 250-kę,od imienia Williama Wallace'a szkockiego bohatera, którego odegrał Mel Gibson w filmie "Braveheart-waleczne serce" do kolejnego etapu. Tym razem czas uderzyć na północ.

Zmierzałem do Boliwii, ale najpierw czekał mnie pojedynek z najsuchszą pustynią na świecie Atacamą.

Przez kolejne kilka dni towarzyszyły mi wysokie temperatury sięgające nawet do 48 stopni Celsjusza w słońcu, skały, piach oraz silny wiatr chwilami podobny do tego z Patagonii. Przekroczyłem Zwrotnik Koziorożca czyli oficjalnie z Williamem wjechaliśmy w tropiki jak również odwiedziłem najsłynniejszą rzeźbę Atacamy czyli "Mano del Desierto". Olbrzymia dłoń wystająca z ziemi symbolizuje kruchość człowieka.

Po kilku dniach odwiedzając Antofagastę i Calamę dojechałem do granicy chilijsko-boliwijskiej, która znajdywała się na wysokości 3800 m n.p.m. na "Tybecie Ameryki Pd" czyli Altiplano. Wulkany, salary, kaktusy i szutry, tak w skrócie opisałbym to miejsce. Temperatura spadła do kilku stopni, aby w nocy pokazać w namiocie kilka kresek poniżej zera, ale największym problemem była wysokość. William stał się słabszy a i u mnie pojawiły się objawy związane z przebywaniem w miejscu ze zmniejszoną zawartością tlenu. Bezsenność, płytki oddech i ból głowy towarzyszyły mi aż do Salaru de Uyuni gdzie moje ciało przyzwyczaiło się do panujących warunków.

Altiplano
Altiplano

To największe na świecie solnisko, rozmiarem przypominające województwo świętokrzyskie, w okresie, w którym ja tam przebywałem pokryte było wodą co dawało efekt zlewania się ziemi z niebem. Linia horyzontu była słabo widoczna nadając temu miejscu jeszcze bardziej magiczny wygląd.

Z Uyuni skierowałem się do Sucre, starego boliwijskiego miasta z kolonialną zabudową koloru białego, z czerwonymi dachówkami kontrastującymi z zielonymi wzgórzami otaczającymi miasto.

Następnie postanowiłem dotrzeć do malutkiej wioski, gdzieś głęboko w górach wschodniej Boliwii. La Higuera bo tak się nazywa, to miejsce, w którym w 1967 r. zabito człowieka będącego najbardziej rozpoznawalnym symbolem rewolucji Ernesto Guevarę czyli słynnego "Che".Jadąc tam dowiedziałem się, że jeżeli droga jest tu dzisiaj, to nie znaczy, że będzie tam też jutro, bo ulewny deszcz padający całą noc może ją zamienić w rwącą rzekę.

Kolejne dni poprzez Cochabambę, Oruro gdzie obserwowałem obchody karnawału dotarłem do La Paz. Ta położona najwyżej na świecie stolica Boliwii zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Położona w dolinie, a otoczona dookoła 6 tyś. szczytami szybko wskoczyła na czołówkę najładniejszych miast jakie do tej pory odwiedziłem.

Stąd postanowiłem wypuścić się z Williamem na jednodniową wycieczkę na mającą złą reputację boliwijską "Drogę śmierci". Droga ta łącząca Andy z dżunglą była świadkiem wielu tragicznych wypadków. Jest to również jedyna droga w Boliwii, na której obowiązuje ruch lewostronny, a pojazd jadący pod górę ma zawsze pierwszeństwo. Wydrążona w pionowych zboczach gór, usiana krzyżami, z nawisami, z których spada woda i przepastnymi urwiskami robi ogromne wrażenie. Na szczęście jest już ona zamknięta i stanowi teraz atrakcję dla rowerzystów downhillowych, z których jak do tej pory 18 zginęło.

Głównym jednak powodem przyjazdu do La Paz była chęć wspięcia na Huayna Potosi (6088 m n.p.m.),który byłby moim pierwszym sześciotysięcznikiem. W celu aklimatyzacyjnym i sprawdzenia kondycji, no bo trzy miesiące w siodle na pewno zrobiły swoje wszedłem na Chacaltaya (5395 m n.p.m.) Po uzgodnieniu ceny i warunków w lokalnej agencji wyruszyłem do bazy pod Huayna Potosi. Po dwóch dniach wspinaczki osiągnąłem szczyt, dedykując go mojemu synkowi.

Mission completed, więc przyszedł czas "zwijać się" z La Paz i ruszyć w kierunku Peru, zatrzymując się w miejscowości Copacabana gdzie udałem się na jednodniową wycieczkę po jeziorze Titicaca odwiedzając Wyspę Słońca i Wyspę Księżyca z jego Pałacem Dziewic datowanym na czasy prekolumbijskie.

Kiedy przekroczyłem granicę z Peru obrałem kierunek na centrum imperium Inków miasto Cuzco. To w tym starym z niesamowitymi zabytkami mieście spróbowałem dania, z którym zawsze chciałem się zmierzyć. Mianowicie pieczoną świnką morską. Mięso w smaku nie mogę porównać do żadnego innego jakie dotychczas jadłem, ale była smaczna, choć mięsa na niej dużo nie ma.

Przyszedł czas na "wisienkę na torcie" mojej wyprawy czyli najlepiej zachowane inkaskie miasto Machu Picchu.

machu picchu
Machu Picchu

Miejsce to odkąd zacząłem rozumieć to co widzę rozpalało moją wyobraźnię do granic możliwości, a móc dojechać tam motocyklem, pokonując przełęcz Abra de Malaga i krętą, urwistą drogę z St. Teresy do Hidroelectrici, a potem marsz przez dżunglę wzdłuż linii kolejowej pachniał mi przygodą rodem z filmów o moim bohaterze z młodości Indianie Jones. Muszę przyznać, że się nie zawiodłem i po całym dniu ekscytującej, ale i wyczerpującej podróży, około północy dotarłem do Aguas Calientes, bazy wypadowej na Machu Picchu. Niezwykle podekscytowany jeszcze zanim wstało słońce zacząłem wspinać się po ogromnych kamiennych stopniach do bram wejściowych, a potem jeszcze pół godziny szybkiej wspinaczki na szczyt Huayna Picchu (2720 m n.p.m.).

Po około dwóch godzinach chmury rozeszły się, a moim oczom ukazał się widok, którego piękna nawet sam Kochanowski z Mickiewiczem nie daliby rady opisać. Machu Picchu to jeden z nowych 7 cudów świata i jak najbardziej zasłużył na numer jeden w tym zestawieniu.

Po powrocie do Cuzco przyszedł czas na powolne żegnanie się z Ameryką Płd. i powrót do Valparaiso skąd miałem wysłać Williama z powrotem do Polski. Na szczęście do Valpo miałem jeszcze ok 3,5 tys. kilometrów, więc w drodze powrotnej zdążyłem jeszcze zahaczyć o Kanion Colca, Arequipe z jej starym miastem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jeszcze raz przejechać Atacamę odwiedzając chilijską Aricę i Iquique.

W sumie tułając się po Ameryce Pd. spędziłem cztery miesiące obfitujące w przygody, spotykanie wspaniałych, inspirujących ludzi i spełnianie pozornie niemożliwych marzeń. Przejechałem 18 tys. kilometrów moim dzielnym Williamem plus kilka kolejnych innymi środkami lokomocji. Odwiedziłem 6 krajów, jeździłem w upale i mrozie, deszczu i palącym słońcu, piachu i błocie. Pokonywałem długie proste patagońskich pustkowi, spalone słońcem drogi Atacamy, wysokie ośnieżone andyjskie przełęcze, a wszystko to w pogoni za marzeniami, bo kto nie marzy, ten nie żyje.

Do Alaski jeszcze dłuuuga droga, więc CDN... :)

Sebastian Żak

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie