Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Motocykle
|
20.03.2016

Tysiące kilometrów po czarnym, ale jakże kolorowym lądzie.

Info

Wyprawa motocyklowa Afeyka1

Tagi: konkurs

Motocyklem po Afryce
Grzegorz Malicki - motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Dzień pierwszy.
Dakhla - gdzieś nad oceanem 240 km

Afryka Zachodnia motocyklem

Siedzę sobie gdzieś nad brzegiem Atlantyku w namiocie i nawet wyglądam na całkiem zadowolonego ale jak do tego doszło? Może lepiej będzie zacząć od początku.

Obudziłem się rano w hotelu o godzinę za wcześnie i równie za wcześnie obudziłem Eryka. To wina iPhone'a który się nie przestawił na lokalny czas. Chcąc nie chcąc schodzimy na śniadanie i jesteśmy pierwsi. Śniadanie jak na marokańskie realia całkiem niezłe i obfite. Po śniadaniu przyjeżdża po nas Ernest który w międzyczasie dotarł na camping. Jedziemy się przepakować. Planujemy wyjazd o jedenastej tak żeby spokojnie przekroczyć granicę z Mauretanią. Wyjeżdżamy co prawda trochę pózniej ale cały czas wszystko przebiega zgodnie z planem. Podróż bardzo nam ułatwia pomysł Ernesta żeby każdy wydrukował sobie fiszki z pierwszą stroną paszportu i danymi motocykla. Dzięki temu pokonujemy błyskawicznie kolejne punkty kontrolne wręczając funkcjonariuszom przygotowane druczki. Policjanci są nam równie wdzięczni bo nie muszą spisywać danych z naszych paszportów i dowodów rejestracyjnych. Lekko licząc oszczędzamy w ciągu miesiąca dwa dni które normalnie musielibyśmy poświęcić na te formalności.

Przez cały czas widzimy tylko piach, raz żółty raz szary, oraz turkus Atlantyku. Niestety nasze plany biorą w łeb. Ernest dwa razy łapie gumę. Za każdym razem ucieka co najmniej godzina. Nie ma szans na czas dotrzeć na granicę. W związku z tym postanawiamy po drodze rozbić obozowisko nad brzegiem oceanu. Moim zdaniem głupi pomysł bo piździ jak w kieleckiem i cieżko rozbić namioty. Wystarczy na chwilę cokolwiek spuścić z oczu i już trzeba gnać w pościg za porwaną przez wiatr część wyposażenia. Ale w sumie jest pięknie. Napoczynamy zawartość pierwszego rotopaxa. Humory zdecydowanie się poprawiają. Cieżko towarzystwo zagnać do namiotów ale przecież rano trzeba wstać. Jedno jest pewne. Już widać że grupa jest zgrana i będzie wesoło. Miejmy nadzieję że jutro uda nam się dotrzeć do stolicy Mauretanii.

Dzień drugi
Gdzieś nad oceanem - Nawakszut 570 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Dzisiaj zgodnie z planem pobudka o szóstej. Spróbujemy nadrobić stracony czas. Pakowanie po ciemku tylko przy pomocy czołówek. Podobnie jak przygotowanie kawy i śniadania. Na szczęście przy składaniu namiotów zaczyna dnieć co znacznie ułatwia sprawę. Jeszcze tylko krótki offik i jesteśmy na drodze do granicy. Niestety granica marokańsko-mauretańska to koszmar. Pierwszy problem pojawia się po marokańskiej stronie. Erni ma w dokumencie wwozowym motocykle i swoje Ducato. Celnicy twierdzą że albo Ducato wyjedzie z nami albo zawracamy. Atmosfera robi się gęsta. Auto stoi w Dakhli i raczej go nie przyciągniemy. Po godzinnym użeraniu się w końcu nas puszczają. Bogu dzięki. Tuż za granicą opada nas chmara "koników". Oferują dobry kurs więc decydujemy się na wymianę. Każdy z nas ma swojego prywatnego "konika" czad. Teren między Marokiem a Mauretanią to ziemia niczyja. Kiedyś wszystko było zaminowane.

Dzisiaj na szczęście już nie. Nie zmienia to faktu że nie ma tutaj nawet skrawka drogi. Typowy piaszczysto-skalisty off. Każdy pokonuje go na swój sposób. My podążamy za Ernim bo on ma to już objeżdżone. Po mauretańskiej stronie masa formalności. Bierzemy oczywiście "pośrednika" który za parę euro pomaga wszystko załatwić. W sumie spędzamy na granicy w upale całe cztery godziny ale tak wygląda Afryka. To nie Europa gdzie człowiek jedzie gdzie chce i kiedy chce. Tylko nie wiadomo jeszcze jak długo. Z granicy odpalamy i kierujemy się na stolicę Mauretanii Nawakszut. Droga jest wyjątkowo nieciekawa. Aż chce się spać. Prosty asfalt i piach, żółty piach. Na szczęście udaje nam się zrealizować plan i docieramy do Nawakszut. Znajdujemy fajny nowootwarty hotel. Na dodatek udaje nam się stargować cenę na 10€ od łebka. Nie ma co narzekać. Jeszcze tylko zamawiamy kolacyjkę i oczywiście degustacja rotopaxa.

Dzień trzeci
Nawakszut. - nie wiemy gdzie 480 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Poranek w stolicy Mauretanii bardzo przyjemny. Podczas mojego ostatniego wyjazdu do Maroka mój towarzysz podróży Jacek przypomniał mi dawno zapomniany rytuał parzenia kawy w kawiarce. Dlatego nabyłem taką kawiarkę drogą kupna i dzisiaj nastąpiła jej inauguracja. Dla tych którzy dobrze mnie znają będzie to szokiem ale postanowiłem sam zaparzyć kawę Erykowi z którym dzielę pokój o ile jest okazja. Okazało się że sprawienie komuś bezinteresownie przyjemności to całkiem fajna rzecz. Będę kiedyś w życiu musiał tego jeszcze raz spróbować.

Po śniadaniu szybko opuszczamy hotel. Przejazd przez Nawakszut to istny horror. Auta rodem z ubiegłego wieku strasznie poobijane i wydzielające nieprawdopodobny smród. Jedyny plus że we wszystkich tych krajach gdzie prawo nie jest priorytetem kierowcy jeżdżą bardzo dobrze i widzą wszystko. Dzięki temu bez problemu dotarliśmy na stację benzynową na wylocie z miasta. Niestety tylko Erni i Eryk zdołali się zatankować. Skończyła się benzyna. Następna stacja jest za 270 km. Diesel jest wszędzie. Niestety benzyna nie :-(. Zlewamy więc wszystko co mamy w kanistrach i ruszamy dalej. Niestety na następnej stacji nie ma benzyny. W tym momencie zaczyna się problem. Do następnej stacji jest jeszcze ok. 100 km. Mój komputer pokazuje 80 km. Na szczęście przejeżdżam jeszcze 20 km od kiedy komputer pokazał mi "0".

Niestety Darek nie ma tyle szczęścia i zatrzymuje się kilka kilometrów przed stacją. Szybka akcja ratunkowa i jesteśmy w komplecie. Niestety to jest problem Mauretanii. Stacji jest sporo ale oferują tylko diesel. Natomiast stacji z benzyną w Mauretanii jest bardzo mało. Na wszelki wypadek zaopatrujemy się w dodatkowe zbiorniki i ruszamy dalej. Niestety wszystkie nasze dzisiejsze problemy powodują że jesteśmy trochę opóźnieni. W związku z tym po 480-ciu przejechanych tego dnia kilometrach rozbijamy obozowisko w cudownym miejscu pod szczytem góry. Na dobranoc robimy kilka zdjeć i udajemy się w objęcia Morfeusza. Widok w świetle księżyca jest przecudowny i niepowtarzalny ale wydaje mi się że dopiero w świetle wschodzącego słońca ukarze nam się w pełnej krasie. W sumie przejechaliśmy w ciagu trzech dni niecałe 1300 km. Zdarzyło mi się kiedyś w Europie przejechać więcej w jeden dzień. Tyle że w Europie nie mamy granic, nie mamy co kilka kilometrów punktów kontrolnych i stacji widmo na których nie ma benzyny. I oby tak zostało bo musimy pamietać że nic nie jest nam dane na zawsze. Dobrej nocy.

Dzień czwarty
Dystans 240 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Siedzę sobie przed namiotem. Księżyc świeci cudownie. Wszyscy już śpią chociaż nie minęła jeszcze dziewiąta i właśnie podchodzi pięciu gości z pobliskiej wioski. Co prawda idą sobie dalej ale chyba lepiej będzie wszystko schować do namiotu. A taki był piękny poranek. Widok z pewnością nas nie rozczarował. Dlatego cieżko idzie nam zwijanie obozowiska. Nie wspominałem jeszcze o temperaturze ale jest już cieplutko. Czasami dochodzi aż do 36 stopni i pewnie będzie jeszcze cieplej. Ot taka typowo zimowa afrykańska temperature. Zwijamy się w końcu i ruszamy ale po kilku kilometrach Maciek łapie gumę i mamy krótki postój. Niestety wymiana dętki nie załatwia sprawy i musimy w najbliższej wsi odwiedzić wulkanizację chociaż te przydrożne kramiki nie zasługują na taką dumną nazwę. Ponieważ tak czy tak mamy postój ja rownież postanawiam wymienić swoją oponę na nową bo za niedługo kończy się asfalt. Eryk zdejmuje koło a ja z bólem patrzę jak gościu młotkiem traktuje moją alu-felgę. Ale muszę to przeżyć. Robota zrobiona i ruszamy. Jest trzynasta a my przejechaliśmy raptem 20 km. Dalej jeszcze asfaltem do Kiffy ostatnie tankowanie w Mauretanii i off do Mali.

Zaraz na początku offu urywają mi się zaczepy od nowo zakupionej płyty bagażowej Touratecha. Po raz pierwszy jestem tak niemile zaskoczony. Po powrocie będę musiał się wyżalić Zbyszkowi Szatanowi i oczywiście zgłosić reklamację. Wszędzie wzbudzamy ogromne zainteresowanie. Wystarczy że zatrzymamy się na chwilę i już otaczają nas tłumy lokalesów. Jedni oferują coś do jedzenia a inni tak po prostu z ciekawości. Wszędzie tracimy dużo, za dużo czasu. Samo wbicie pieczątek wyjazdowych zajmuje nam godzinę. Dlatego wcześniej niż zamierzaliśmy jeszcze po Mauretańskiej stronie rozbijamy namioty i idziemy spać. Mauretanię żegnamy bez żalu. Trzeba ją przejechać i tyle. Piach, piach i jeszcze raz piach. Dzisiaj pojawiło się już trochę roślinności ale to jakiś meszek zamiast trawy i jakieś krzewy zamiast drzew. Ludzie niby przyjaźni ale lepiej trzymać się na baczności. Erykowi dzieciaki w dowód wdzięczności za kupione batony przecięli tankbaga. Na szczęście nie zdążyli zwiedzić telefonów. Jutro Mali.

Dzień piąty
Dystans 130 km.

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Ponieważ bardzo wcześnie poszliśmy spać to nikt nie ma problemu ze wstaniem. Około ósmej praktycznie już nam się udaje ruszyć w drogę. Niestety nasze szczęście trwa może jakieś piętnaście minut. Po tym czasie wszyscy się rozjeżdżany i oczywiście gubimy. My z Darkiem zostajemy sami i starym indiańskim sposobem wracamy na miejsce gdzie się ostatni raz wszyscy razem widzieliśmy. Trwamy tak jakąś godzinę. Darek pewnie czekałby do wieczora bo jest przekonany że Ernest wróci. Ja jednak trochę znam Erniego i jestem przekonany że pojechał dalej będąc przekonanym że poradzimy sobie. Wiemy dokąd mamy jechać. Niestety moja nawigacja nie obejmuje Mauteranii. Na szczęście mam już wioskę graniczną na granicy z Mali. Nie mamy innego wyboru jedziemy na kompas. Tak czy tak żadnych dróg tu nie ma.

Po drodze w napotkanej wiosce spotykamy gościa który mówi po angielsku i to całkiem dobrze. Co on tu robi z takim wykształceniem Bóg jeden raczy wiedzieć. W każdym razie dowiadujemy się że nasi tędy jechali. Godzinę przed nami. Na pytanie czy jest tu droga do Mali mówi że są dwie stara i nowa. Oczywiście mówi o dwóch zapiaszczonych ścieżkach. Na pytanie która wg niego jest lepsza odpowiada że on lubi tę. Parskam śmiechem na widok tego duktu. Chyba nie da się go lubić. Tak czy tak musimy jechać. Zresztą szybko tracimy ślad i dalej przez 40 km jedziemy sawanną bez najmniejszego śladu drogi. To chyba jest offroad. W granicznej wiosce nie napotykamy się na naszych więc jedziemy dalej. Trasa jest wg mnie ekstremalnie trudna. Bezdroża, dużo piachu i skały. Po jakimś czasie dochodzi nas reszta ekipy i już jesteśmy spokojniejsi. W grupie zawsze raźniej. Nie muszę się za bardzo martwić. Szyk zamyka Eryk więc nawet jak coś się stanie mogę liczyć na wsparcie.

To pozwala mi na zdecydowanie odważniejszą jazdę. A odwaga bardzo nam się przydaje. Bo albo pokonujemy strome skalne ścieżki albo kopiemy się w korytach rzek. Ani to ani to nie jest bezpieczne. Na dodatek po drodze mijamy opuszczone spalone wioski. Ludzie prawdopodobnie przenieśli się gdzie indziej ze względu na wysychające studnie a przyroda sama dopełniła zniszczeń. Jesteśmy zmęczeni i strasznie chce nam się pić. W końcu docieramy do wioski. Chyba takiej bandy to tu jeszcze nie było nigdy. Wzbudzamy ogromną sensację. Erni kupuje wodę i to nam ratuje życie. My natomiast robimy zdjęcia szczególnie chętnie młodym Malijkom. Są prześliczne i bardzo chętnie pozują przytulając się przy tym figlarnie. Niestety robi się ciemno więc opuszczamy wioskę przy gromkim aplauzie jej mieszkanek i dzieci. Po kilku kilometrach rozbijamy namioty i idziemy spać. Jest prawie północ. Dobrej nocy

P. S.

Budzę się o szóstej nad ranem. Wszyscy jeszcze śpią więc postanowiłem skreślić kilka przemyśleń i obserwacji. Dużo słyszymy o biedzie i zacofaniu Afryki. Niby byłem na to wszystko jakoś przygotowany. W końcu odwiedziłem już pare miejsc i pare kontynentów. Jednak to co widzę tutaj jest porażające. Warunki w jakich żyją Afrykanie są dla nas Europejczyków nie do wyobrażenia. Te wioski bez żadnych dróg, te gliniane chatki bez prądu. Zero cywilizacji. Natomiast średnia wieku niesamowicie niska. To co tak bardzo odróżnia Afrykę od Europy to bardzo niska średnia wieku i ogromna liczba dzieci. Ale co się dziwić, w końcu co tu można robić innego? Seks to chyba ich jedyna forma rozrywki. I jeszcze jeden pozytyw. Malijki są przepięknie kolorowo ubrane. To też robi na nas duże wrażenie.

Dzień szósty
Dystans 263 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Dzisiaj planujemy powrót do cywilizacji. Po drodze napotykamy kolejne, zupełnie zapomniane wioski. Widoki i wrażenia podobne chociaż nic nie jest w stanie przebić wrażeń z wczorajszej wioski. Być może ze względu na wyjątkową urodę tych Malijek. Przed nami już tylko 67 km offu. Oczywiście kilka piaszczystych koryt rzek które dla ciężkich motocykli są przekleństwem. W końcu docieramy bez większych przeszkód do Kayes. To już całkiem spore miasteczko. Tankujemy, wypłacamy pieniądze z bankomatu i ruszamy w drogę. Wszyscy marzą, ale ja chyba szczególnie, o kąpieli. Cztery dni bez mycia to dość.

Erni stwierdza że do miejscowości Kita jest droga asfaltowa i 260 km do przejechania. Pikuś. Dajemy w kitę i gnamy do hotelu do Kity. Niestety po kilku kilometrach Erni łapie gumę. To już jego trzecia a ogólnie piąta. Po załataniu dętki okazuje się że Maciek nie może ruszyć. Problemy z elektryka. W końcu udaje się wszystko naprawić. Ruszamy. Niestety dane Erniego zgadzają się jak zawsze ale tylko w połowie. Po stu kilometrach asfalt się kończy i musimy czekać na prom przez wielką rzekę Senagal. Robi ogromne wrażenie. Jednak prom przypływa dopiero po jakiejś godzinie i jest już zupełnie ciemno. Obsługa promu pyta nas dokąd jedziemy. Jesteśmy zdziwieni i nawet świta nam pomysł żeby ich okłamać. Dobrze że tego nie zrobiliśmy bo na rzece są dwie odnogi i jakby wysadzili nas nie w tym miejscu co trzeba to bylibyśmy w czarnej dupie.

Na dodatek droga po zjechaniu z promu to szutrówka. Fajna ale strasznie się kurzy. Szczególnie ostatniemu czyli mnie. Nie ma wyjścia z kąpieli nici. Kładę się spać w namiocie, w jakimś syficznym miejscu totalnie wkurzony. Może jutro będzie lepiej.

Dzień siódmy.
Bamako. Dystans 363 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Wczoraj byłem wkurzony i dzisiaj wcale nie jest lepiej. Ale wstaję licząc na to że nadchodzący dzień wszystko mi wynagrodzi. Nie jem i nie pije nic więc w 15 minut jestem gotowy. Eryk wpada na pomysł żebyśmy pojechali w dużych odstępach to unikniemy tego kurzu, który tak nam dał się wczoraj we znaki. Pomysł okazuje się genialny. Przed nami prawie 200 km czerwonej szutrówki. Nic nie przeszkadza nam rozkoszować się widokami a naprawdę jest czym. Na dodatek panuje przyjemny chłodek. Jakieś 22 stopnie. Wiem że tam u Was w kraju -10 ale u nad to jest właśnie chłodek. Ja nie zatrzymuję się nawet na chwilę bo wiem że Eryk i tak to zrobi i popstryka fotki a swietnie mu to wychodzi. Dawno nie miałem okazji jechać po tak fantastycznej drodze. Spokojnie można było przez większą część jazdy jechać 110 km/h. Dopiero pod koniec jakieś 30 km przed miejscowością Kita droga się popsuła i trzeba było wzmóc ostrożność.

W Kicie tankowanie. Na szczęście w Mali nie ma problemów z benzyną takich jak w Mauretanii. Około 15- tej docieramy do stolicy Mali - Bamako. To 3-milionowa metropolia w 16-milionowym kraju i natężenie ruchu jest bardzo duże. Szczególne wrażenie robi na nas nieprzerwanie płynąca rzeka mopedzików. Biorąc pod uwagę że nie ma świateł, przejście przez ulicę to prawdziwe wyzwanie. W końcu docieramy do hoteliku Sleeping Camel który mieści się w dzielnicy ambasad tuż obok ambasady niemieckiej. Można mieć nadzieję że będzie bezpiecznie.

Niestety jest tylko jeden pokój dwuosobowy. Na szczęście dość duży więc lokujemy się w nim we czwórkę a Ernest i Maciek śpią w namiotach. I następuje w końcu to na co czekałem pięć dni czyli ..... prysznic. Rozkosz nieziemska ale nie powiem że warto było czekać bo wolałbym nie czekać. Po kąpieli ruszamy na miasto. Dzięki napotkanemu, oczywiście jak zawsze przypadkowo, naganiaczowi trafiamy do bardzo fajnej knajpki. Jedzenie jest pyszne i na dodatek bardzo danie. Ryba smażona z sałatką frytkami i piwem (0,65l) kosztuje na nasze raptem 35 zł. Tak ugoszczeni wracamy z powrotem przez most do hotelu i na zasłużony wypoczynek. Jutro ruszamy dalej.

Dzień ósmy
Dystans - 316 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Mam cudownych kolegów. Eryk i Tomek właśnie rozkładają mi namiot i pompują termaresta a ja dzięki temu mogę zająć się pisaniem relacji z dzisiejszego dnia. Jesteśmy już co prawda na Wybrzeżu Kości Słoniowej ale zacznijmy od początku. Poranek w hotelu w Bamako był cudowny. Internet, kawusia, omlecik. Brak mi słów żeby wyrazić tę rozkosz. W związku z tym wyjazd się opoźnia ale w końcu wyjeżdżamy żegnani przez dopiero co poznanych Czecha i Holendra. Zostaliśmy rownież solidnie obfotografowani na holenderskiego bloga. Cóż, szlachectwo zobowiązuje.

W końcu ruszamy i opuszczamy niesamowicie gwarne i żywotne Bamako. Mamy przed sobą 170 km asfaltu które pokonujemy błyskawicznie. Jednak w Bougouni skręcamy na Manamikore ale to już jest totalny off. Niby szuter ale 500 m równej drogi to wszystko na co można liczyć. Reszta to dziury i nierówności. Ale to jest w końcu to co lubi duży GS. Jedyne czego nie lubi to piach. Po twardym w każdych okolicznościach daje sobie świetnie radę. Po drodze zatrzymujemy się w jednej z wiosek nie mogąc się oprzeć urokowi jednej z Malijek. Jest przeurocza.

W końcu docieramy do granicy w Mananikore. Ta granica trwa kilka kilometrów i zajmuje nam ze dwie godziny. Pogranicznicy malijscy, pózniej celnicy WKŚ i ichni pogranicznicy zajmują nam dużo czasu. Wszystko jest troszkę śmieszne gdyby nieubłaganie uciekający czas. W związku z tym po ostatnich formalnościach zaczynamy szukać miejsca na biwak. W końcu jesteśmy już na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Na razie musi wystarczyć nam polanka z kępkami trawy. Tak czy tak jesteśmy szczęśliwi. Wypijamy jak zwykle po kuśtyczku i jutro zadecydujemy co dalej. Nie ma się co spieszyć.

P.S.

Nie mogę powstrzymać się od wzruszenia. W czasie kiedy ja to pisałem Eryk z Tomkiem przygotowali mi kompletne spanie. To się nazywa braterstwo. A wokół tylko afrykańskie cykady i cudowna księżycowa noc.

Dzień dziewiąty
Dystans 257 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Dzisiejsza noc była chłodna i bardzo przyjemna. Tomek o 5.25 budzi wszystkich i pyta czy na Wybrzeżu Kości Słoniowej zmienia się czas. To jest wyczucie momentu. Tłumaczymy mu że nie i wyganiamy z powrotem do namiotu. Za godzinkę tak czy tak wstajemy. Niestety wyjazd się opóźnia bo Maćka dopadły kłopoty żołądkowe. Co chwile biega do lasu. Próbuje wrócić ale po drodze do motocykla zawraca. I tak raz za razem. Nie jest wesoło.

W końcu ruszamy. Mamy przed sobą jeszcze 100 km offu. Trasa jest dość ciężka i trzeba bardzo uważać. Na dodatek co kilka kilometrów posterunki policji. Na każdym trzeba się zatrzymać i długo tłumaczyć. Bez sensu ale trudno. Na dodatek Maciek jest tak osłabiony że musimy robić przerwy na regenerację. Jedno się nie zmienia podobnie jak w Mali tak i tutaj jesteśmy ogromną ciekawostką. Wystarczy że zatrzymamy się na chwilę a już otaczają nas wszyscy mieszkańcy wioski. Ale co się dziwić. W końcu jeździmy takimi bezdrożami że być może jesteśmy pierwszymi białymi motocyklistami we wiosce.

W końcu docieramy do Odienne. Tutaj zaczyna się asfalt i jest hotel. Maciek zostaje w hotelu bo nie jest w stanie jechać dalej. Ernest zostaje z nim a my postanawiamy dojechać jeszcze 157 km do Touby. Znajdujemy hotel. Niezbyt rewelacyjny ale przynajmniej tani. Po 10€ na twarz. Robimy małą przepierkę i ruszamy w miasto coś zjeść. WKŚ robi na nas trochę lepsze wrażenie niż Mauretania i Mali. Troszkę bardziej to wszystko uporządkowane. Dzieciaki w ładnych mundurkach. Nawet pojawiają się jakieś sklepy. Wcześniej cały handel odbywał się ze straganów. Ale uroda mieszkanek WKŚ ma się nijak do urody Malijek. Na dodatek Malijki są niesamowicie zadbane i pięknie ubrane. Czasami przeżywaliśmy szok widząc jak z lepianki be prądu i wody wychodzi taka piękność. Tak, tego zdecydowanie będzie nam brakować.

Wracamy do hotelu zlecamy umycie motocykli bo nawet nie można się do nich dotknąć. Od Erniego dostajemy wiadomość że jeszcze nie wiadomo co z Maćkiem. Decyzja zapadnie jutro rano. Trudno. O wszystkim zadecyduje jutrzejszy poranek.

Dzień dziesiąty
Touba - Grand Bassam. Dystans 769 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Dzisiaj zjadłem pierwszego afrykańskiego banana i zobaczyłem pierwsze trawiaste boisko. Ale zacznijmy po kolei. Od Ernesta dostajemy wiadomość że na razie nie wiadomo co z Maćkiem ale chyba jest lepiej i ruszą pózniej więc mamy jechać. W naszym hotelu nie ma śniadania więc już spakowani jedziemy do baru na rogu coś zjeść. Szef przyrządza nam pyszne jajka sadzone z cebulką i pomidorami. Podczas gdy my konsumujemy te pyszności z bagietką wokół motocykli zbiera się gromadka dzieciaków. Są tak zafascynowani naszymi sprzętami że nauczyciel nie może ich zagonić do szkoły. Jeden, najmniejszy, nawet schował się za murek ale i tak został znaleziony.

Jakieś 20-30 km za Taubą nagle robi się bardzo zimno. Temperatura spada do 20 stopni. Wydaje mi się że to jakaś granica strefy klimatycznej ponieważ wraz z powrotem cieplej temperatury diametralnie zmienia się otaczająca nas przyroda. Zamiast rachitycznej półpustynnej pojawia się bardzo bujna, zielona typowo tropikalna i oczywiście niekończące się plantacje bananów. Zatrzymujemy się i kupujemy dwie wielkie kiście po złotówce za jedną. Są pyszne. Chyba przejdę na dietę bananową. Kraj też robi się coraz bardziej uporządkowany i chyba troszkę zasobniejszy chociaż od standardów zachodnich dalej dzieli nas przepaść.

Rzucamy okiem na mapę i zauważamy że po drodze jest duże jezioro Kossou i nawet hotel. Wyobrażamy sobie że to z pewnością duża atrakcja turystyczna i zjeżdżamy 15 km z głównej drogi. Niestety w tej części Afryki takie pojęcie jak atrakcja turystyczna nie istnieje. Jedyna ciekawostka to trawiaste boisko w lokalnej szkole które widzę w Afryce po raz pierwszy. Dotychczas były tylko klepiska.

Krótka narada i decyzja. Nie ma co kombinować jedziemy nad Zatokę Bengalską do Grand Bassam. To taki kurort pod Abidżanem. Może uda nam się popływać w oceanie i miło spędzić wieczór. Zwłaszcza że wkrótce wjeżdżamy na jedyną na Wybrzeżu Kości Słoniowej autostradę i znacznie zwiększamy prędkość przelotową. Niestety szybko robi się ciemno. Na dodatek musimy przebić się przez prawie 4,5 milionowy Abidżan. To istny horror. W końcu po ósmej zupełnie po ciemku docieramy do Grand Bassam. Długo kręcimy się w kółko aż znajdujemy jakiś hotel. Warunki całkiem przyzwoite ale tym razem drogo. Jest strasznie parno. To wpływ oceanu. Jesteśmy mokrzy. Pot leje się z nas ciurkiem. Musimy wypić po kilka piw tudzież whiskaczyka żeby dojść do siebie. Decyzję co do dalszej podróży odkładamy na jutro jak uda nam się skontaktować z Ernestem.

Dzień jedenasty
Grand Bassam

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Dzisiaj po przejechaniu już ponad 3500 km robimy sobie lekki odpoczynek. Tak czy tak musimy czekać na Ernesta i Maćka więc nie mamy innego wyjścia. Ja nadrabiam od świtu zaległości w necie. Chłopaki śpią troszkę dłużej. Zamawiamy śniadanie które przygotowywują nasze przesympatyczne gospodynie. Jemy na podwóreczku. Jest strasznie parno. Wilgotność prawie 100 %. Pada propozycja żeby znaleźć inne lokum gdzieś przy plaży i tam przeczekać aż chłopaki nadjadą. Eryk z Darkiem jadą na rekonesans i wracają ze świetną miejscówką nad samym oceanem. Jedziemy bez ubierania się. Jedyne co zakładam na siebie z motocyklowych rzeczy to buty i kask.

Docieramy na miejsce i w końcu znajdujemy to czego szukaliśmy. Hotel z basenem i plażą nad oceanem. Szybko zrzucamy ciuchy i dajemy się sponiewierać falom. Czad. Moglibyśmy tak w nieskończoność ale przecież trzeba się napić i coś zjeść.

W tym momencie przyjeżdżają Erni i Maciek. Nareszcie. Maciek wygląda nie za dobrze ale w sumie jest ok. Reszta dnia to totalny chillout. Tak jak przystało raz na dziesięć dni. Z Tomkiem robimy krótki spacer po kurorcie. Niektóre stare postkolonialne rezydencje imponują swoim urokiem a tymczasem tuż obok inne popadają w ruinę. Zaglądam oczywiście do internetu co chwila spoglądając na spiętrzone fale oceanu. O zmroku wyglądają równie pięknie jak w dzień a może nawet piękniej.

Dzień dwunasty. W oczekiwaniu na spodnie
Grand Bassam - Tarkwa. Dystans 300 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Tego poranku nie będziemy miło wspominać. Co prawda udaje nam się bardzo wcześnie wstać i szybko spakować. Planowany czas wyjazdu czyli 7.00 wydaje się niezagrożony. Bardzo nam na tym zależy bo przed nami granica z Ghaną i formalności wizowe. W tej części świata to zawsze musi potrwać. Niestety okazuje się że nie ma naszych spodni motocyklowych które daliśmy do prania. Kurtki są ale bez spodni to raczej nie pojedziemy. Nie pozostaje nam nic innego jak usiąść nad brzegiem oceanu, patrzeć na rozbijające się o brzeg fale i czekać na spodnie .... Koniec końców spodnie się znajdują w sąsiednim pokoju. Pani je schowała bo przy tej wilgotności na zewnątrz by nie wyschły. Nadal są lekko wilgotne ale to nawet lepiej.

130 km do granicy z Ghaną pokonujemy bardzo sprawnie jadąc przez setki a nawet tysiące hektarów plantacji ananasów. Niesamowity widok. Ciemno-zielona płaszczyzna po sam horyzont. To jest właśnie taka Afryka jakiej oczekiwałem. Niestety na granicy zaczynają się schody. Nie mamy wizy. Słyszeliśmy wcześniej że możemy nabyć drogą kupna wizę tranzytową właśnie na granicy. Niestety ghańscy pogranicznicy o tym nie słyszeli. Oficer idzie do Bossa i wraca uśmiechnięty. Jest rozwiązanie. Dostaniemy jakąś "wyjątkową" wizę tranzytową o ile uiścimy po 50 USD od łebka. Co robić. Płacimy i jedziemy do celników. Tutaj oczywiście następny problem. Nie mamy karnetów a na naszych tablicach nas nie puszczą. Celnik zamyka okienko i naradzają się z szefem. Przysyłają w końcu jakiegoś agenta który ma wszystko ogarnąć. Jedziemy z Erykiem na stronę Ghany do jego "biura". Pada cena 250 w końcu targujemy na 230. Wnioskujemy że chodzi o ich walutę i daje to ca 60€ na twarz. Kiepsko ale co robić.

Zbieramy kasę. Eryk z Tomkiem jadą zapłacić i okazuje się że źle się zrozumieliśmy. Im chodziło o 230 000 Cefa czyli prawie 400 €. Awantura. Eryk nie daje za wygraną i w końcu staje na starej cenie. Jak to możliwe ? Widać możliwe. Po prostu przedsiębiorstwo którym zarządza dowódca celników. Nie ma się co dziwić że już od czasów Chrystusa nie mają dobrej prasy. Oczywiście to nie koniec. Zdziwilibyśmy się gdyby było inaczej. Przychodzi pośrednik i mówi że nie mamy ubezpieczenia. Kosztuje 25€ ale jak damy celnikowi po 10€ to on odda nam dokumenty i możemy jechać. Co robić dajemy. Nie chcemy ryzykować i spędzić tu całej nocy. Oczywiście ten odjazd natychmiast to też ściema. Tak czy tak potrwa to jeszcze dwie godziny. W końcu ruszamy i dostajemy dokumenty wartości 30 Cidi czyli przepłaciliśmy 200 zł. Biorąc pod uwagę że nie często mają takich leszczy a do podziału jest kupa osób to nie jest najwyższa cena.

Najważniejsze że w końcu wjeżdżamy do Ghany. Jeszcze tylko jeden posterunek policji gdzie już na nas czekają, jeszcze jedna pieczątka i możemy śmigać po Ghanie bez ograniczeń. Nasz aktualny plan to Park Narodowy Kumasi. Jest już późno i nie mamy szans dojechać. Zaczyna robić się ciemno. Szukamy miejsca na biwak ale zaczyna się kłopot. To nie jest subsaharyjska pustynia. Tutaj roślinność wybucha tak gwałtownie że znalezienie miejsca na biwak graniczy z cudem. W końcu zatrzymujemy się przy drodze. Aktualnie jest 22.00. Wszyscy już śpią tylko ja piszę. Mam nadzieję że jutro w końcu Park Narodowy mnie olśni. A na razie dobranoc.

Dzień trzynasty
Tarkwa – Winneba

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Wczoraj pisałem tylko źle o Ghanie ze względu na problemy na granicy więc teraz kilka obiektywnych zdań. Wjeżdzając do Ghany nie trudno spostrzec że to już całkiem inny kraj. Inna Afryka. Te które odwiedziliśmy do tej pory są w jakimś letargu czekając nie wiadomo na co. Natomiast Ghana żyje. Oczywiście to ciągle Afryka ale przynajmniej coś się dzieje. Widać dużo inwestycji. Chińczycy budują drogi i nawet całkiem nieźle im się to udaje. Na drogach pojawia się nawet oznakowanie poziome i pionowe. Ludzie są zdecydowanie bardziej aktywni. Nawet łupienie turystów na granicy to w końcu też jakaś forma aktywności gospodarczej

Zupełnie znikają lepianki a nawet pojawia się gdzieniegdzie cegła. Oczywiście króluje pustak. Piękne rezydencje też nie są rzadkością. Stacje benzynowe wyglądają jak stacje i mają klimatyzowane sklepiki. Mimo wszystko to ciągle Afryka.

Ale wracajmy do poranku. Wstajemy w nie najlepszych humorach i nie wyspani. Trudno zasnąć jeżeli nad głową jeżdżą ciężarówki. Na dodatek wszystko jest wilgotne i mokre namioty musimy pakować do worów. Na dodatek okazuje się że Ernestowi coś się popierdzieliło. Chcemy zwiedzić Park Narodowy Kakum a jesteśmy na drodze do Kumasi. 100 km w plecy. Rewelka. Odpalamy motki i w końcu dojeżdżamy do Kakum. Po drodze kupujemy banany i ananasy. Nie muszę dodawać że smak ananasa też jest wyborny. Park Kakum to jedna z najwiekszych atrakcji Ghany, szczególnie kilkaset metrów mostów linowych wiszących 40 m nad ziemią. Nie żałujemy trzygodzinnego spaceru. W końcu możemy poczuć w pełni jak smakuje afrykańska dżungla.

Podczas zwiedzania nurtuje mnie i Tomka jak oni skonstruowali te mosty linowe a szczególnie jak zamontowali pierwszą linę bo dalej to pikuś. I tu z pomocą przychodzi nasz przewodnik. Rozwiązanie zagadki jest banalnie proste. Pierwszą linę wystrzeliwali z łuku. Dopiero pózniej na drzewo wdrapywał się robotnik i na bazie tego realizowali całą konstrukcję. Ponieważ jest niezbyt późno postanawiamy pociągnąć jak najdalej się da. W okolicach miejscowości Winneba znajdujemy hotel. Powtarza się sytuacja z Grand Bassam. Niektóre hotele nadzorowane są przez jakieś misje. W każdym pokoju leży Nowy Testament. Dlatego każdy z nas musi wziąć osobny pokój mimo że są one wielkie i łóżka również. Po prostu dwóch mężczyzn wg ich zasad nie może spać w jednym pokoju. Na szczęście Eryk targuje bardzo niską cenę. Zostaje trochę kasy żeby iść do lokalnego baru na piwo. Pijąc ten wspaniały trunek razem z Erykiem chłoniemy Afrykę każdym zmysłem. To są właśnie te niepowtarzalne chwile w podróży kiedy można się poczuć bardzo szczęśliwym. Dzisiaj z pewnością się wyśpię.

Dzień czternasty
Winneba - Atakpame. Dystans 423 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Niestety myliłem się mówiąc wczoraj że się wyśpię. Otóż kiepsko spałem. Może powodem była bezszmerowa klimatyzacja a może fakt że jakoś się nie lepię po kąpieli. Być może mój organizm zaczyna źle znosić takie wygody

Dlatego pukający do drzwi Erni wcale mnie nie budzi. Szybko się zbieramy i już o godzinie siódmej jesteśmy zatankowani i ruszamy na granicę z Togiem. Ruch jest koszmarny. Afrykańscy kierowcy nie przestrzegają żadnych reguł. Kto silniejszy i bardziej bezczelny, ten lepszy. Czasami naprawdę bywa niebezpiecznie. Na szczęście jakoś udaje nam się dotrzeć w jednym kawałku na granicę i tutaj zaczyna się kolejny horror. Najpierw odprawa po stronie ghanijskiej. Trzeba odprawić motocykle i zapłacić po raz wtóry, tym razem za wyjazd. Pózniej pogranicznicy. Wypełniamy jeszcze raz formularze te same co przy wjeździe. Po co. Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Stoimy w dwóch kolejkach. Uff. Udało się. Ani na krok nie odstępują nas tutejsi pomagierzy. Czasami ich pomoc okazuje się przydatna żeby wiedzieć gdzie iść. Poza tym w ogóle. Przy tym za każdym razem próbują nas naciągnąć. Przy wizie im się nie udaje bo urzędnicy imigration szybko ich gonią i płacimy mniej. Pozostaje jeszcze odprawa motocykli. Znów próbują nas naciągnąć i znów im się nie udaje. Na koniec dostają równowartość 8€ czyli 5000 Cefa. Nie są zbyt szczęśliwi ale na tyle wyceniliśmy ich pomoc.

Niestety plany poszły się j...ć. Chcieliśmy jechać do Aneho historycznej stolicy Togo i przeprawić się łodziami na wyspę. Niestety kolejny dzień nam uciekł. Dlatego po osiagnięciu najbardziej oddalonego punktu podróży po przejechaniu 4500 km lądujemy na plaży w Lomo stolicy Togo. Siadamy i podejmujemy decyzję powrotu na północ. Teraz będziemy już tylko bliżej domu. Oddalimy się co prawda na wschód i wjedziemy do Beninu, ale zrobimy to offem unikając wielkich przejść. Panuje tam straszna korupcja i brak poszanowania człowieka. Z kolei na tych małych to my jesteśmy atrakcją i idzie wszystko załatwić. Po przejechaniu prawie 100 km znajdujemy hotel w miejscowości Atakpame. Niestety w Togo przez dwa dni nie działa internet więc po kąpieli od razu możemy "wyjsć na miasto". Po kilkudziesięciu metrach znajdujemy super miejsce gdzie młoda Togijka przyrządza pyszną sałatkę. Do tego dwa piwa i idę spać. Nie mogę pisać bo litery mi się już zaczynają zamazywać. W takim razie dobranoc i do jutra.

Dzień piętnasty
Atakpame - Badou wodospad. Dystans 98 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Rano próbujemy zaplanować dalszą drogę. Szybko jednak dochodzimy do wniosku że planowanie trasy na kilka dni do przodu w Afryce nie ma sensu. Dlatego ustalamy tylko najbliższy cel czyli największy wodospad w Togo i ruszamy. Wyjazd z miasta jak zwykle paskudny ale kilka kilometrów za miastem zaczyna się fantastyczna górska droga z wieloma zakrętami. Jedyny mankament to fakt że te ostre zakręty nie są asfaltowe więc trochę trzeba zwolnić ale mimo wszystko jest to jak do tej pory najciekawsza droga jaką tutaj jechałem. Wjeżdżamy na wysokość 800 m n.p.m. To co mnie miło zaskakuje w Togo to bardzo dobre oznakowanie dróg. Zaznaczone są wszystkie roboty drogowe i wszystkie pułapki które mogą na nas czekać. W Afryce widzę to po raz pierwszy.

Rownież wioski przez które jedziemy są bardzo zadbane i czyste. Musimy oczywiście zatrzymać się na punkcie kontrolnym przed wodospadem chyba dlatego że to strefa przygraniczna. Jak zwykle są jakieś problemy ale w końcu nas puszczają i docieramy do wioski skąd zaczyna się ścieżka pod wodospad. Ponieważ czeka nas półgodziny spacer korzystamy z miejscowego "hoteliku" przebieramy się i gasimy pragnienie piwem. Tak przygotowani ruszamy z naszymi przewodnikami w drogę. Po pół godzinie docieramy pod wodospad i wszyscy stwierdzamy że z pewnością było warto. Widok jest imponujący a przecież to pora sucha. Jak to musi wyglądać w porze deszczowej ? Oczywiście korzystamy z możliwości i pływamy w lodowatej wodzie pod spadającymi kaskadami wodospadu. Niesamowite przeżycie i przy okazji w drogę powrotną ruszamy odświeżeni.

Nasz przewodnik tłumaczy nam że pora sucha czyli nasza zima to najgorszy okres do zwiedzania Afryki. Przyroda jest bardziej żółta niż zielona. Dopiero w maju wybucha całą swoją okazałością i wówczas najlepiej ją podziwiać. Wracamy do wioski i tu następuje "rozłam" w grupie. Ernest z Darkiem i Maćkiem jadą offem dalej. Ja z Erykiem i Tomkiem dochodzimy do wniosku że to nie ma sensu. Zostajemy na miejscu. Pokoje są bardzo skromne ale kosztują tylko po 5€ i czujemy że spędzimy tutaj miło czas. I nie mylimy się. Co prawda najpierw trzeba wyjąć gwoździa i zakołkować oponę w moim GS-ie ale potem jest już bardzo wesoło.

W końcu możemy napić się zimnego piwa i whisky. Pogadać do wieczora o głupotach i pobawić się razem z mieszkańcami wioski którzy licznie ściagają do naszego baru. W końcu nie często tu zaglądają "białasy" i jesteśmy dla nich dużą atrakcją. Mamy czas rownież zaprzyjaźnić się z naszym przewodnikiem. Jest to 35-letni chłopak który skończył socjologię ale nigdy nie znalazł pracy i ciągle szuka sposobu na życie. W Afryce to standard. Idąc spać jednogłośnie stwierdzamy że był to nasz najwspanialszy dzień spędzony w Afryce.

Dzień szesnasty
Badou - Kara. Dystans 356 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Budzę się rano niesamowicie wypoczęty i w świetnej formie. Biorąc pod uwagę ilość wczoraj wypitego alkoholu to zakrawa na cud :-) Dochodzę do wniosku że to z pewnością zbawienny wpływ wodospadu na klimat wioski w której spędziliśmy ten wyjątkowy wieczór. Ledwo zdążyłem wstać a już pojawia się tutejszy mechanik-wulkanizator z chińską pompką. Chyba ją zaiwanił Ernestowi. Jak on sobie bidul poradzi na tym offie biorąc pod uwagę że jest specjalistą od łapania gum

Pompka jest potrzebna do napompowania naprawionej wczoraj opony. Na szczęście Eryk spisał się na medal i opona trzyma ciśnienie. Można ruszać.

Jak to w życiu bywa za wszystko trzeba zapłacić. Wczorajszą zabawę musimy nadrobić goniąc asfaltem w kierunku granicy z Beninem. Nie jest to wielka frajda jednakże nawet w takiej sytuacji można znaleźć przyjemne momenty. Gdzieś w połowie drogi postanawiamy zatrzymać się przy straganie zjeść coś słodkiego i wypić kawę. Z tym pierwszym nie ma problemu. Mają fajne pączko-racuchy. O kawie nie ma co nawet marzyć. My jednak jesteśmy przygotowani na każdą okazję. Eryk wyciąga kuchenkę, menażkę i kawę. Ze straganu pod daszek w cień przynoszą stolik, krzesełka i szklanki. Ni stąd ni zowąd jak spod ziemi pojawia się gromadka dzieci i dorosłych. Tak jest zawsze jak tylko się gdziekolwiek zatrzymamy. My i nasze motocykle zawsze jesteśmy dla lokalesów wielką atrakcją. Tym razem jeszcze większą atrakcją jest kuchenka gazowa. Miejscowi zachodzą pewnie w głowę jak my tam do środka upakowaliśmy ten węgiel drzewny. W końcu to ich podstawowe paliwo.

Częstujemy ich kawą i to dopiero jest dla nich zaskoczenie. Zachwycają się jej smakiem wychwalając w swoim języku pod niebiosa. W takich chwilach człowiek sobie zdaje sprawę że to co dla nas jest zwyczajną, powszednią rutyną dla innych może być największym rarytasem. I właśnie takie proste zdarzenia często najdłużej zapadają w pamięci. Jednak nie możemy za długo marudzić. Tomek rozdał już wszystkie długopisy, Eryk spakował sprzęt więc trzeba się zbierać. Reszta trasy przebiega nam równie sprawnie jak wszystko tego dnia. Grunt to dobra organizacja i dyscyplina.

Przed miastem Kara zatrzymujemy się na stacji benzynowej żeby przeanalizować sytuację. Od Ernesta nie mamy żadnej wiadomości ale jakoś nas to nie dziwi. Jest jeszcze wcześnie. Postanawiamy nie jechać dalej bo to chyba jedyne miejsce na naszej trasie gdzie możemy znaleźć jakiś hotel. Dość szybko i sprawnie znajdujemy takowyż z klimatyzacją i internetem. Szybka kąpiel. Rzeczy do prania przekazujemy pani która tylko na to czekała i ruszamy w miasto. Chociaż raczej to jedno wielkie targowisko, złomowisko itp. Jedyny plus znajdujemy knajpkę na dodatek z menu po niemiecku więc przynajmniej wiemy co wybrać. Jedzenie jest fantastyczne. Raczymy się nim na tarasie popijając zimnym piwem i patrząc na zgiełk i harmider kłębiący się przed nami. Humory dopisują. Szczególnie rozbawia nas widok kobiety niosącej felgę samochodową na głowie. Wiemy że Afrykanki są w tej dziedzinie dobre ale to to już mistrzostwo świata. Ponieważ nadal nie mamy wiadomości od Ernesta dochodzimy do wniosku że dalej będziemy sobie radzić dalej ale nie mamy z tym związanych wielkich obaw. Wyśpimy się i jutro pojedziemy do Beninu.

Dzień siedemnasty
Kara - granica z Burkina Faso. Dystans 290 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Jednak hotelik to hotelik. Ciuchy daliśmy do prania i rano wszystko wyorane i złożone w kosteczkę czekało na nas w pokoju. Zjedliśmy lekkie śniadanko i nie mając żadnej wiadomości od Ernesta postanawiamy jechać sami do Beninu. Szybko docieramy na granicę i jesteśmy bardzo zdziwieni nawet podwójnie. Odprawa przebiega bardzo sprawnie i grzecznie. Niestety drugie zdziwienie jest już mniej przyjemne. Erni mówił że wiza kosztuje 10-15€. Akurat, tyle kosztowała ale w ubiegłym roku. Aktualna cena to prawie 50€ za dwudniową tranzytową wizę. Tak w ogóle to mam dobrą radę dla wszystkich wybierających się do Afryki. Nie ma sensu wyrabiać wiz na granicy.

Szczególnie jeżeli ma być ich więcej. Zawsze wychodzi to drogo bo dochodzą jakieś dodatkowe opłaty. Najlepiej zlecić to jakiejś wyspecjalizowanej firmie pośredniczącej. Ona zrobi to za niewielką opłatą i macie spokój. My robiliśmy to sposobem chałupniczym i przez to na każdej granicy tracimy bardzo dużo czasu i pieniędzy. Na szczęście benińscy funkcjonariusze są przynajmniej mili i uprzejmi co osładza nam gorycz wydanych pieniędzy. Nareszcie wjeżdżamy do Beninu i pierwsze co się rzuca w oczy to świetna droga biegnąca od granicy i ogólny porządek panujący w tym kraju. Nie ma tłumów dzieciaków i dorosłych wzdłuż ulic i dróg. W ogóle nie ma tego afrykańskiego rozgorączkowania. Benin wygląda jakby był w przeszłości kolonią niemiecką a nie francuską. Jak zawsze krótki postój na kawę którą przyrządzamy sobie sami i croissanty które oczywiście kupujemy. W końcu przed nami 200 km białej drogi czyli musowo off. Bo przecież w Afryce nawet żółte drogi nie zawsze są asfaltowe. Jakie jest nasze zdziwienie gdy ta droga którą zaplanowaliśmy na cały dzień jazdy okazuje się doskonałym asfaltem który pokonujemy w dwie godziny. Szybka decyzja i zjeżdżamy offem pod słynny wodospad w Parku Narodowym Penjari.

Droga jest bardzo fajna. Szuterek, trochę kamieni, troszkę piachu. Wszystkiego w sam raz. Oczywiście nie może się obyć bez tradycyjnej kąpieli w wodospadzie. Tym razem woda okazuje się dużo cieplejsza więc pływamy zdecydowanie dłużej. W drodze powrotnej spotykamy zagubioną trójkę wraz z Ernestem który przez dwa dni nie mógł znaleźć sieci żeby odpisać na SMS-a. Bidulek. Najważniejsze że Maciek jest już w dużo lepszej formie fizycznej co rownież odbija się na jego formie intelektualnej. Dlatego podejmuje jedyną, rozsądną w tej sytuacji decyzję i zabiera się z nami rezygnując z wodospadu. Jest już dość późno i raczej nie ma to większego sensu. Po powrocie na asfalt i przejechaniu 30 km w kierunku granicy z Burkina Faso znajdujemy w końcu jakieś miejsce na biwak i rozbijamy namioty. Ernest i Darek oczywiście nie docierają chociaż obiecali. Nie martwimy się tak bardzo natomiast bardzo doskwiera nam brak zawartości rotopaxa. Trudno, dzisiaj pójdziemy spać o suchym pysku. Bywa i tak

Dzień osiemnasty
Granica z Burkina Faso – Sabou. Dystans 497 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Spanie pod namiotem ma ten plus że wcześnie się wstaje. Podczas gdy my pijemy kawę dojeżdżają do nas Erni z Darkiem. Wczoraj nie mogli do nas zjechać bo była jakaś zadyma i bardzo agresywni ludzie w pickupie więc rozbili się 2 km dalej. Szybko się pakujemy i jedziemy na granicę z Burkina Faso. Policjanci na granicy probują nam wytłumaczyć że myśleli już że nam poderżnęli gardła. Podobno wczoraj w okolicach gdzie spaliśmy właśnie w ten sposób kogoś pozbawiono życia a ponieważ nas stracili z radarów myśleli że z nami mogło stać się to samo. Chyba są trochę przewrażliwieni. Na granicy po raz pierwszy sprawdzają nam bagaże. Za granicą kontrola za kontrolą. Do widoku policji z długą bronią już się przyzwyczailiśmy. Ale widok regularnego wojska w kamizelkach kuloodpornych i z kałasznikowami świadczy o powadze sytuacji.

Na dodatek pierwsze 200 km to droga dziurawa jak szwajcarski ser. Trzeba zachować maksymalną koncentrację żeby utrzymać jakąś sensowną prędkość i jednocześnie zachować fabryczny kształt naszych felg. Po 200-tu km droga się poprawia ale podobnie jak w całej Afryce i tutaj uprzykrzają nam życie progi zwalniające. Są w każdej wiosce i są ,jak na nasze standardy, monstrualnych rozmiarów. Po sześciu tysiącach przejechanych kilometrów już nam chce się rzygać na ich widok i to dosłownie bo każdy taki próg to huśtawka góra-dół. No i oczywiście ciągle kontrole. Na jednym z posterunków cofają nas kilka kilometrów do dowódcy jednostki. W tym momencie już nie wytrzymuję i mówię ostro co o tym myślę. Na każdy mój zarzut otrzymuję tę samą odpowiedź. "To Burkina Faso nie Polska". Tomek z Darkiem idą się odlać pod lufą karabinu. Niewątpliwa atrakcja.

Przed nami jeszcze przejazd prze Wagadugu, kilkumilionową stolicę Burkiny. Ruch nieprawdopodobny, rzeka mopedów stosujących się do sobie tylko znanych przepisów. Jadę pierwszy i w pewnym momencie tracę chłopaków z pola widzenia. Niełatwo jest zawrócić w tym ruchu na dwupasmówce. W głowie kołaczą się najgorsze myśli. Na szczęście po kilkuset metrach widzę Maćka na dróżce dla mopedów a Eryka i Tomka na poboczu. Africa znowu klękła. Ledwo zdołałem się zatrzymać a na Maćka wpada rowerzysta. Nie miał szans na unik. Kierownica pogięta. Jaja jak berety. To chyba nie jest dobre miejsce na postój. Spychamy moto na pobocze a Maciek szybko usuwa usterkę.

Teraz już bez przeszkód docieramy do Morza Krokodyli w Sabou. Ja już zdążyłem zwątpić że znajdziemy jakiś nocleg ale są bardzo fajne afrykańskie domki nad samym brzegiem. Łóżko z moskitierą i twardym materacem. Mam śpiwór i będzie ok. Jest rownież prysznic. Toalety na zewnątrz ale da się przeżyć. Ja dostaję nawet swój jednoosobowy domek żebym mógł spokojnie pisać dla Was tę relację. Zjadamy kolację. Jaj nie urywa ale poprawiamy humor resztkami z rotopaxa i idziemy spać. Z krokodylami przywitamy się jutro.

Dzień dziewiętnasty. Sabou - Bobo Dioulasso
Dystans 273 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Poranek i śniadanie nad Morzem Krokodyli. Szumna nazwa ale to raczej bajorko niż morze. Po śniadaniu idziemy nakarmić z naszym opiekunem Michaelem krokodyle. Trochę jesteśmy zdziwieni chodzącymi przy brzegu osłami i świnkami ale Michael objaśnia nam że krokodyle, których jest ponad setka, są regularnie dokarmiane żeby nie stanowiły zagrożenia. Świeżo zabitym kurczakiem udaje nam się wywabić kilka z nich na sesję zdjęciową. Nie są może wielkie ale ich uzębienie i tak robi na nas spore wrażenie. Jeszcze tylko sweetfotka z Michaelem i ruszamy w drogę.

Tym razem wiemy dokładnie dokąd jedziemy. Michael wcześniej zadzwonił do swojego kolegi w Bobo, Chabrela i zamówił nam hotel i zorganizował zwiedzanie. Bobo-Dioulasso to najbardziej znane turystyczne miasto w Burkina Faso i chyba już nasz ostatni postój turystyczny. Dalej już tylko ponad 3000 km paskudnych dróg po Mali, Mauretanii i Saharze Zachodniej. 270 km do Bobo to afrykańska rutyna. Nic się ciekawego nie dzieje oprócz tego że znowu klęka Maćkowa Africa. Ale to też już właściwie rutyna. Wymiana przepalonego bezpiecznika nic nie daje bo nowy spala się równie szybko. Trzeba znaleźć przyczynę. Szczególnie ż Maćkowi został już ostatni bezpiecznik. Na szczęście Eryk tak na wszelki wypadek ma cały komplet mimo że jego BMW nie ma przecież bezpieczników :-) Maciek odłącza wcześniej uszkodzoną pompę z obwodu i wszystko gra. Możemy jechać dalej.

O dziwo przez Bobo przejeżdżamy całkiem szybko i bez trudu znajdujemy nasz hotel a nas równie szybko znajduje Chabrel, daje Erykowi na tylne siedzenie chłopaka z firmy i w normalnych ciuchach bez kasków ruszamy na zwiedzanie Bobo. Najpierw do muzeum ale to nas nie porywa. Pózniej największy i najstarszy meczet w Burkina i na koniec największa wg mnie atrakcja czyli najstarsza dzielnica Bobo-Dioulasso będąca zarazem jego kolebką. Chociaż nie jest to atrakcja w naszym tego słowa rozumieniu. Tutaj mieszkają ludzie w tragicznych wręcz warunkach. Brud, śmieci odpady wręcz niewyobrażalne. Nie lubię nadużywać tego zwrotu ale "tego naprawdę nie da się opisać". Być może zdjęcia choć trochę oddadzą charakter tego miejsca. Na mnie robi to porażające wrażenie. Fakt że w tym samym czasie na tym samym globie mogą jednocześnie istnieć np Nowy York i ta dzielnica nie mieści się w głowie. Ja daję się skusić na wypicie lokalnie wyrabianego piwa chociaż obserwując to w jakich warunkach jest wyrabiane, wymaga to niemałej odwagi. Oprócz tego kupuję sobie kolejną czapkę z wyprawy. To taki mój zwyczaj :-)

Wieczór jest bardzo przyjemny więc odstawiamy motocykle i idziemy naprzeciwko hotelu do restauracji. Próbujemy typowych afrykańskich dań i raczymy się piwem. Po drodze do hotelu kupujemy jeszcze dwie buteleczki wina. To już ostatnie podrygi. Wkrótce Mauretania i zero alkoholu. Ale i na tę okoliczność mamy "zamelinowaną" resztkę rotopaxa. W hotelu czeka na nas Chabrel ze swoją dziewczyną żeby wyciągnąć nas na miasto ale grzecznie mu dziękujemy. Jesteśmy już mocno zmęczeni. Cały dzień jazdy w 34-ro stopniowym upale oraz zwiedzanie dały się trochę we znaki a jutro planujemy kolejne 600 km. Dopijamy więc winko i idziemy spać.

Dzień dwudziesty. Bobo Dioulasso - Segou
Dystans 490 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Dobrze że wczoraj porozmawialiśmy jeszcze z Chabrelem o drodze do Bamako. Okazało się że ta którą planowaliśmy pojechać na Sikasso jest w bardzo kiepskim stanie. Dlatego razem z Erykiem i Tomkiem postanawiamy wybrać dłuższy wariant i pojechać na Koury. Nałożymy 60 km ale nadrobimy to prędkością. Ernest, Darek i Maciek wybierają krótszą drogę ale przy ich problemach sprzętowych to całkiem rozsądne rozwiązanie bo i tak szybciej nie pojadą. Dojeżdżamy na granicę i tu jak zwykle zaczynają się korowody. Wielokrotnie zadawane te same pytania. Zero komunikacji w języku angielskim i mnóstwo upierdliwych formalności.

Na szczęście dla nas trafiamy na wyjątek. Jeden z funkcjonariuszy jest bardzo sympatyczny i dobrze mówi po angielsku. Gdy tylko usłyszał że jedziemy przez Segou od razu powiedział że musimy tam zostać bo właśnie w ten weekend odbywa się tam jeden z największych festiwali muzyki etnicznej w Afryce. Ale fart. Nie wahamy się ani chwilę i zmieniamy plany. Postanawiamy zostać w Segou i obejrzeć festiwal. Co prawda Erni chciał nas jeszcze wyciągnąć na północ Mauretanii żeby obejrzeć jakiś kamień, ponoć całkiem duży, my jednak wybieramy imprezę.

Zobaczymy się pewnie dopiero w Dakhli. I to jest właśnie przygoda a planowanie to, jak mawiają mądrzy ludzie, czas stracony. Opuszczamy bez żalu Burkinę Faso i wjeżdżamy do Mali. Czeka nas monotonnych 300 km. Jak na Afrykę to spory dystans. O jakości dróg już pisałem. Ilośc i częstotliwość występowania dziur jest tak duża że nie można sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji. Nawet jak jest odcinek dobrej drogi to i tak trzeba zachować rozsądną prędkość bo krowy i kozy to dla nas równoprawni użytkownicy drogi tylko trochę mało przewidywalni. Do tego dochodzi upał. Co prawda na nas już te 35 stopni nie robi wrażenia ale po całym dniu jazdy, zmęczenie i trudność z utrzymaniem koncentracji dają się mocno we znaki. Na dodatek przez cały dzień nie możemy znaleźć miejsca w którym moglibyśmy coś zjeść. Wizyta w jednej z "restauracji" nawet mnie odrzuciła a przecież wszyscy którzy mnie znają, wiedzą że jestem w stanie zjeść prawie z każdego "pieca". Jedynym naszym pożywieniem są banany. Zapasy mamy zbyt głęboko schowane. Jutro je przypakujemy.

Dlatego z radością kończymy dzisiejszą jazdę w Segou. Hotel który przypadkowo wybrałem w nawigacji okazał się strzałem w dziesiątkę. Piękny i położony nad samym brzegiem Nigru. Parkujemy nasze motocykle w bezpieczne miejsce, przebieramy się i ruszamy natychmiast do wioski festiwalowej. Co prawda to 3 km " z buta" ale nie wahamy się nawet minuty. Spacer jest bardzo fajny bo możemy przy okazji obserwować lokalne życie z prędkością trochę mniejszą niż z motocykla. Festiwal to istna feeria barw, dźwięków i smaków. Po ścisłej kontroli przez antyterrorystów dostajemy się do środka. Pierwsze co robimy to "rzucamy się" na piwo. Cały dzień jazdy, upał i spacer zrobiły swoje. Zaspokoiwszy pragnienie możemy delektować się festiwalowym życiem. Fantastyczna muzyka, tańce i żywiołowa reakcja widzów robią na nas ogromne wrażenie. Niestety w pewnym momencie zdajemy że jest już noc i trzeba wracać. Przy wyjściu napotykamy stragan. Obiecaliśmy że nic już nie będziemy jeść ale widząc te długie bułeczki napełnione szaszłykiem warzywami z grilla i jakimiś przyprawami nie możemy się oprzeć. Akurat mamy szczęście że stoją tam trzy sympatyczne i nawet niebrzydkie dziewczyny które pomagają nawet skonfigurować taki zestaw smakowy. Bardzo im dziękujemy i rozkoszujemy się prawdziwym smakiem Afryki kierując się w stronę hotelu. W pokoju do północy wymieniamy się wrażeniami napoczynając resztki z rotopaxa przeznaczone na czarną godzinę. Jeszcze raz mogę stwierdzić. Planowanie - czas stracony.

Dzień dwudziesty pierwszy. Segou - Diema
Dystans 601 km

 

Afryka Zachodnia motocyklem

Zaraz po przebudzeniu wracają do nas echa wczorajszej wizyty we wiosce festiwalowej. Żal nam że nasi koledzy w pędzie do monstrualnego kamienia przepuścili taką możliwość zobaczenia Afryki w pełni okazałości jej kultury. Ale cóż, bywa i tak.

Wstajemy z przekonaniem że tutaj już nic lepszego nas nie spotka. I w pewnym sensie mamy rację. Śniadania w całej Afryce są marne. Ale nie ma znaczenia co się je jeżeli spożywa się ten posiłek na tarasie nad brzegiem Nigru. My tutaj sobie wcinamy małe co nieco a 100 m dalej rybak wybiera ze swojej łódki wczoraj zastawione sieci. A obok robotnicy uwijają się wyładowywując drewno dopiero co zaparkowanej barki. Afryka w całej, spokojnej i niespiesznej okazałości. Niestety my, Europejczycy śpieszymy się po nową przygodę. Ciągle nam mało. Droga do Bamako pyszna. Równiutka i w końcu 200 km bez "leżących policjantów". Jadę, o zgrozo, na tempomacie. Następny punkt programu przejazd przez Bamako. Chciałbym przy okazji zauważyć że tutaj w Afryce pojęcie takie jak obwodnica jest zupełnie nieznane. W związku z tym każdy kto na swojej drodze ma którąś z tych wielomilionowych, tętniących życiem aglomeracji musi się w nią zagłębić. Tym razem wyjątkowo sprawia mi to ogromną przyjemność. Jestem w dobrej dyspozycji i przeciskanie się między autami i wdzierającymi się z każdej strony "motopiździkami" sprawia mi wyjątkową przyjemność. Są chwile grozy, adrenalina buzuje ale w końcu po to się żyje :-)

Następne 200 km to niestety powrót do rzeczywistości. Nierówny asfalt, dziury, w końcu szuter z resztkami asfaltu. Na początku naszej eskapady jak tylko widzieliśmy kawałek szuterku to każdy z nas odkręcał gaz ile fabryka dała. Teraz jest inaczej. W rozmowach między sobą nie wstydzimy się że jesteśmy już mocno zmęczeni. 7 000 km po trudnych a czasami wręcz ekstremalnie trudnych drogach w upale i słońcu zrobiły swoje. Do zamknięcia naszej pętli mamy mniej niż 3 000 km. Chcemy dowieźć siebie i nasze motki w całości do Dakhli pamiętając o tym że najwięcej nieszczęść zdarza się na ostatniej prostej przed domem. Dlatego nie kozaczymy i spokojnie lawirujemy między dziurami.

W miejscowości Didjeni robimy krótką przerwę na małe co nieco. Tomek wypatrzył grilla z mięsem. Wygląda okropnie czyli tak jak lubię. Znalazłem w Tomku kompana do kuchennego ryzyka. Tomek pyta się czy to "muuu". Na szczęście to "beee" i od razu zamawiamy dwie porcje. Nic to że szef nakłada wszystko rękoma. Ważne że dodaje cebulę , przyprawy i wykałaczki i wszystko podaje na kawałkach worka po cemencie. Pyyyycha. Niestety trzeba szybko jeść bo nam białasom czas szybko ucieka. Mapa wskazuje jakąś drogę, moja nawigacja rownież ale to totalny piach. 150 km nie damy rady. Brakuje czasu. Na szczęście Tomek ma inną mapę i dzięki niemu znajdujemy tę właściwą drogę. Od razu przypomina mi się Frank Sinatra w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego i podążamy właściwą drogą. Na punkcie kontrolnym w Didjeni dowiadujemy się że nasi już tu byli w pędzie do wielkiego kamienia. My, w odróżnieniu od nich rozbijamy obozowisko przed granicą i postanawiamy przeczekać do jutra. Z sąsiedniego namiotu Tomek krzyczy żebym napisał o rozgwieżdżonym niebie więc piszę ale się specjalnie nie przyglądałem. Niebo jak niebo. Widziałem je na Atacamie i jak mawiają starożytni Rzymianie, "chwatit". Trzymajcie się ciepło bo my nic innego nie robimy. Dobranoc.

Dzień dwudziesty drugi. Diema - Kifa
Dystans 396 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Jak zawsze gdy śpimy na dziko szybko się zbieramy do drogi. Tak też jest i dziś. Jeszcze tylko dopompowanie koła. Jestem zdziwiony jak ten kilkuletni malec wszystko ogarnia. Nawet kompresor. I za chwilę jesteśmy na granicy z Mauretanią. Jest to najbardziej irytująca granica. Trzeba za każdym razem wykupić nową wizę. Co prawda jest ważna 30 dni ale uprawnia do jednokrotnego przekroczenia granicy. Cwani mauretańscy Arabowie szybko się zorientowali że praktycznie cały tranzyt z Europy do Afryki jedzie przez Gibraltar i musi, chciał czy nie chciał przejechać przez Mauretanię. Praktycznie nic tam nie ma tylko "piach, suchy piach" wciskający się w każdą szparę.

I za tę wątpliwą atrakcję każą sobie za każdym razem płacić 120 €. Horror !!! Na dodatek pogranicznicy nie potrafią znaleźć stempla potwierdzającego nasz wyjazd za pierwszym razem. A to już tutaj poważne wykroczenie. Wynika to z faktu że jechaliśmy offem przez taką wieś której nawet oni nie znali. W końcu dali się przekonać. Ale i tak wszystkie formalności trwają ponad dwie godziny w 34-o stopniowym upale i ani skrawka cienia. W końcu około południa udaje nam się wjechać do Mauretanii. Wszyscy, a szczególnie Eryk, jesteśmy przekonani że w pobliskim dużym mieście zatankujemy benzynę. Duże miasto to oczywiście duża ilość bud i lepianek ale zawsze to duże. Dojeżdżamy na pierwszą stację i dowiadujemy się że najbliższa stacja z benzyną jest całkiem niedaleko, 215 km stąd. Super.

W tym momencie podjeżdża jakiś arab rozklekotanym oczywiście mercedesem i prosi żebyśmy pojechali z nim. Nie mamy wyjścia mimo że czujemy się dosyć nieswojo. Szczególnie gdy zajeżdżamy na podwórko gdzie stoją cztery Land Cruisery a w środku lustruje nas niezbyt sympatyczny ochroniarz. Na szczęście gospodarz jest bardzo miły. Wykształcony w Anglii więc mówi doskonałą angielszczyzną i tłumaczy nam że w Mauretanii wszyscy jeżdżą dieslami więc rzadko gdzie bywa benzyna. Może nam jutro posłać kogoś do Mali a my czekając możemy skorzystać z jego pełnej gościny włącznie z wiktem i opierunkiem. My jednak dziękujemy za tę hojność i postanawiamy z naszym kierowcom szukać dalej. Ale nawet on ma z tym problemy. Ciągle gdzieś dzwoni jeździmy w różne miejsca i udaje nam się zebrać, po wielkich bólach, 30 L benzyny. Z pewnością jest to najdroższa benzyna jaką kiedykolwiek kupiłem.

Ale przynajmniej wiemy że wczorajsze alarmistyczne SMS-y Ernesta żebyśmy zabrali wachy na 500 km i jeszcze dolali na granicy z butelek były mocno przesadzone.

My, jak na prawdziwych łowców przygód przystało, wjechaliśmy do Mauretanii prawie z pustymi bakami. I co drogi Ernesto ? Twoja przepowiednia nie sprawdziła się. Bo w Mauretanii pogoda jest dla wszystkich a benzyna rownież jest ale tylko dla bogaczy.

Zatankowani za taką cenę czujemy jakby w przewodach przelewał się 100-oktanowy Shell. A licznik zasięgu zamiast maleć ciągle rósł. Przynajmniej tak mi się zdaje Po tych wszystkich perypetiach docieramy do Kify bardzo późno mimo że przejechaliśmy tylko 400 km. Dlatego zatrzymujemy się przed pierwszym hotelem i nie bacząc na towarzystwo karaluchów i ogólnie panujący bród postanawiamy zostać. Mamy swoje śpiwory a wodę do mycia zębów kupi się w sklepie naprzeciwko. Tylko jeszcze taka mała dygresja i kończę. Wielu czytających, widząc słowo hotel wyobraża sobie coś takiego jak u nas albo przynajmniej coś podobnego. Nic bardziej mylnego. Nie w Afryce. Tutaj hotel często oznacza tylko dach nad głową, byle jakie łóżko,brak pościeli, wodę nie zawsze ciepłą i na ogół klimatyzację. O jakiejkolwiek higienie nie ma nawet mowy. Ale my jesteśmy tak zmęczeni że jest nam wszystko jedno. Wsuwam się cały do śpiwora żeby odgrodzić się od wszystkich żyjątek które mogłyby mieć na mnie ochotę. Nie będę im ułatwiał życia. Zasypiając zdaję sobie sprawę że właśnie po przejechaniu prawie 8 000 km zamknęliśmy naszą Wielką Afrykańską Pętlę. To właśnie tutaj 18 dni temu skręciliśmy offem na Mali. Od jutra wracamy do Dakhli po swoim śladzie. Wielce usatysfakcjonowany zasypiam.

P.S.

Eryk pozbył się karaluchów pozbawiając je życia. Nie było innego wyjścia.

Dzień dwudziesty trzeci. Kifa - Nawakszut
Dystans 735 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Dzisiaj wyjątkowo nam się nie śpieszy. Mamy tylko do przejechania 610 km po całkiem dobrych drogach. Nie spodziewamy się żadnych niespodzianek. Zatankowani jesteśmy pod korek:-) Jednak hotel jest tak odpychający że opuszczamy go najszybciej jak to możliwe. Zaraz za Kifą mamy przedsmak tego co nas czeka. Wiatr wieje w sposób niewyobrażalny. Patrząc na jadącego przede mną Tomka aż mi się chce śmiać jak widzę jak próbuje utrzymać motocykl pod kątem 45 stopni. Pewnie z punktu jadącego za mną Eryka wyglądam równie śmiesznie

Na dodatek czuję że gdyby nie zapięcie to wiatr zerwałby mi kask z głowy. Ponieważ dookoła jest tylko piach mamy do czynienia z prawdziwą burzą piaskową. Efekt podobny jak u nas zimą tyle że zamiast zasp śnieżnych tutaj występują zaspy z piasku. Ponieważ ten wiatr jest strasznie męczący wykorzystujemy pierwszą wioskę, trochę osłoniętą przez góry, na postój. Tomek zatrzymuje się przed sprzedawcą pieczywa. Chlebki są jeszcze ciepłe. Dokupujemy w pobliskim sklepie po jogurcie i mamy przepyszne śniadanko.

Teraz brzuszki pełne i można ruszać w drogę. Benzyną na razie się nie przejmujemy ale po przejechaniu 200 km zaczynamy się za nią oglądać. Niestety w każdym miasteczku otrzymujemy tę samą odpowiedź "no essence". Czyli że nie ma benzyny. Pocieszające jest to że wszyscy mówią że z pewnością zatankujemy w Alak. Dojeżdżamy do Alak i tutaj miny nam zaczynają rzednąć. Na żadnej stacji nie ma benzyny. Jeszcze mamy nadzieję ale okazuje się ona płonna. Benzyny nie ma. Gościu dzwoni i z radością oznajmia nam że sprawdził i za 150 km z pewnością zatankujemy. Tylko że my nie mamy szans tam dojechać. Cyrk. Przejechaliśmy już po tym kraju 550 km i oficjalnie na stacji nie znaleźliśmy nawet kropli benzyny. Trzeba kombinować. Eryk zabiera lokalesa z dwudziestolitrowym baniakiem i ruszają w miasto w poszukiwaniu paliwa. Niestety wracają za pół godziny na pusto. Tragedia.

Nie wiem jak to się udało ale jakimś dziwnym trafem dowiadujemy się że jest jedna stacja 60 km stąd tyle że pod granicą z Senegalem. Prosimy tylko żeby zadzwonił i dowiedział się na 100%. Jest. Nie zastanawiamy się nawet chwili. Rozlewamy szóstkę rezerwy z kanistra jedziemy i tankujemy. Do Nawakszut mamy tylko 320 km. Zrobimy to na strzała mimo nawet silnie wiejącego wiatru. Docieramy do hotelu w którym byliśmy trzy tygodnie temu. Nasi tu już byli ale zabrali tylko rzeczy i pojechali dalej. Znaczy, zobaczymy się dopiero w Dakhli. Na szczęście Eryk znajduje tu pozostawioną buteleczkę którą natychmiast rozpijamy. Myślimy o nabyciu następnej ale cena 80€ za litr skutecznie nas odstrasza. Trudno musi nam wystarczyć na dwa dni bo postanawiamy zrobić małą przerwę na odpoczynek. W sumie po 23-ch dniach na motocyklu chyba nam się należy.

Dzień dwudziesty czwarty i dwudziesty piąty
Nawakszut - Barbas Dystans 535 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Delektujemy się słodkim lenistwem. Jakieś śniadanko i oczywiście internet. Praktycznie nigdzie nie chce nam się ruszać. Jest ciepło i sam fakt że nie musimy znów wszystkiego pakować na motocykle daje nam dużo radości. Tak nam upływa dzień. W końcu około 17-tej stwierdzamy że wypadałoby ruszyć dupska i coś zobaczyć. I to jest największy błąd w dniu dzisiejszym. Nasza oberża jest wybudowana w arabskim stylu czyli forteca. Dookoła mury a w środku patio. Po wyjściu natychmiast dostajemy się pod silne podmuchy wiatru które na dodatek niosą ogromne ilości piasku. To nie jest dla nas żadnym zaskoczeniem. Eryk uparł się na pizzę więc idziemy z buta jakieś dwa kilometry w tej kurzawie. Eryk zamawia pizzę a my frytki. Wszystko jest ohydne. Lepiej było się nie ruszać z oberży Awkar. Na ten brud i dziadostwo przez miesiąc wystarczajaco się napatrzyliśmy. Na dodatek nasz gospodarz przywiózł krewetki i chciał nam je przyrządzić a my nie mamy już na nie miejsca. Frytki zapieczone w serze wypełniły każdą wolną przestrzeń w żołądku. Muszę wypić litr coli żeby dojść do siebie.

Przypomniało mi się w tym momencie stare porzekadło że lepiej dobrze siedzieć niż głupio łazić. Zapada zmrok. Nasz gospodarz udaje się na drogę prowadzącą do miasta żeby polować na turystów. Ale spoko. Nie łupi ich tylko zaprasza do swojej oberży. Nas też tak złowił i wcale nie złupił. Przed snem mamy jeszcze niespodziewanego gościa który skrobie nam do drzwi a pózniej ucieka. Udaje nam się zrobić zdjęcie. Jeżeli ktoś rozpoznaje tego gościa to bardzo prosimy o informację kto to zacz. Będziemy bardzo wdzięczni.

Dzień wolnego owocuje dużą chęcią do dalszej jazdy. Mimo to jakoś nam się nie śpieszy. Żegnamy się z naszym gospodarzem i dostajemy kontakt na jego znajomego celnika na granicy, który już uprzedzony ma na nas czekać. Jazda do granicy to potworna nuda. Przez całą drogę walczymy z bardzo silnym wiatrem i piaskiem który wdziera się w każdą szczelinę a nam ciągle kołacze się w głowie myśl. "Jak ci ludzie tu żyją i po co?" Eryka bardzo rozbawia mój komentarz gdy na widok dzieci schodzących z wydmy, stwierdzam że dzieci wracają właśnie z piaskownicy. Jedyne ciekawe wydarzenie to doskonały interes jaki robi Tomek z żołnierzem na jednym z posterunków, wymieniając stare dziurawe buty na oryginalną wojskową chustę o której marzył. Niestety instrukcję wiązania dostał ustnie. Chyba nie zrozumiał. Będzie musiał poszukać w internecine.

Tuż przed granicą temperatura gwałtownie spada z 30 do 20stopni i dalej spada. Znajomy celnik po stronie mauretańskiej załatwia wszystkie formalności w kilkanaście minut. Rekord świata. Niestety po stronie marokańskiej zajmuje nam to 2,5 godziny. Totalna masakra. Biegamy od budki do budki po jakieś pieczątki na dodatek ciągle skutecznie dezorientowani przez tutejszych funkcjonariuszy wszystkich służb. W końcu ruszamy ale jest już 18-ta. Planujemy się gdzieś rozbić ale nie ma szans. Wokół tylko pustynia i piach i wiatr który urywa łeb. Na dodatek ja w buzerze i bluzie offroadowej marznę w sposób wręcz makabryczny. Już mam się zatrzymać i ubrać się gdy Tomek stwierdza że za 30 km jest jakieś miasteczko. Ok, tyle jeszcze wytrzymam. Po dziesięciu minutach stwierdzam że chyba przeliczyłem się z możliwościami ale nie daję za wygraną. Dojeżdżam w stanie przedagonalnym ale jakoś trzymam się na nogach. Biorę klucz do pokoju i od razu wchodzę pod gorący prysznic. Jest dobrze. Po kąpieli robimy sobie kolację czyli kabanosy Tarczyński i liofilizat. W trakcie kolacji otrzymujemy SMS-a od Maćka że jest już w Dakhli. Wynika z tego że po stronie mauretańskiej pozostał tylko Erni z Darkiem. Nie pamiętam dokładnie jak się określa takie osoby. Maruderzy czy tylna straż ? Chyba to drugie. Mniejsza z tym :-)

Po raz pierwszy od miesiąca kładę się do łóżka bez najmniejszego odruchu obrzydzenia. Jutro finisz na ostatniej prostej.

Dzień dwudziesty szósty - ostatni
Barbas - Dakhla. Dystans 287 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Nocleg w przydrożnym motelu bardzo nam się przydał bo dzisiejszy dzień to znowu walka z mocnymi porywami wiatru i zimnem. Ja, na szczęście założyłem dzisiaj kurtkę i membranę więc jest super. Gdzieś w połowie drogi docieramy do brzegu oceanu i robimy krótką przerwę na zdjęcia. Akurat trafiamy do ślicznej zatoczki gdzie Eryk trochę kopie się w piachu ale raczej tak dla przyjemności. Od tej pory już przez cały czas po lewej stronie mamy ocean i za jakiś czas rownież półwysep gdzie znajduje się Dakhla. Cel naszej podróży. Widoczność jest dobra w związku z tym widoki zapierają dech w piersiach.

Dakhla to centrum kitesurfingu. Przejeżdżamy obok niesamowicie pięknej plaży skąd startują kitesurferzy. Aż dziw że jadąc w tamtą stronę w ogóle nie zauważyłem tak pięknego miejsca. Widocznie w głowie miałem tylko czekającą na mnie afrykańską przygodę.

W końcu docieramy na parking z którego wystartowaliśmy. Na liczniku 9191 przejechanych kilometrów. Nie znam się na numerologii ale coś to przecież musi znaczyć.

Przerzucamy do Ernestowego busa zbędne rzeczy i ruszamy w miasto szukać hotelu. Znajdujemy super hotelik tuż przy promenadzie. Widok z okna na ocean bajeczny. I to tylko za 45€ za dzień na trzech ze śniadaniem.

 

I to koniec naszej Wielkiej Afrykańskiej Przygody. Miesiąc minął szcześliwie. Wracamy cali i zdrowi. To najważniejsze. Z pewnością było warto. Afryka dostarcza przeżyć jedynych w swoim rodzaju chociaż nie zawsze pozytywnych. Teraz oddajemy się totalnemu relaksowi czyli chillout. Trafiamy do babeczki która w małym pokoiku sprzedaje niesamowite potrawy kuchni arabskiej. Jakieś placuszki, zupki i słodkości. Palce lizać i prawie darmo :-) Tak poszwendamy się jeszcze po tym miasteczku całe dwa dni do odlotu. Wyczekiwane leniwe dwa dni. Jutro dotrą Erni z Darkiem to będzie raźniej. Będziemy mogli im służyć za przewodników. Pewnie znajdzie się jakaś chwilka na moment zadumy.

To już koniec mojej relacji. Dziękuję wszystkim, którzy dali się zabrać w tę naprawdę długą i nie zawsze bezpieczną podróż. Wasze polubienia i komentarze utwierdzały mnie w tym że to co robię ma sens nie tylko dla mnie ale rownież jeszcze dla kogoś. Świadomość że chociaż jedna osoba się zainteresuje jest bardzo budująca. Fakt że tych osób jest więcej sprawiał mi ogromną radość.

Dziękuję Erykowi za to że udostępniał mi swoje krzesełko do pisania relacji mimo że w tym samym czasie sam mógłby sobie wygodnie na nim posiedzieć. Pozwolicie że na podsumowanie tej wyprawy dam sobie trochę czasu żeby złapać dystans. Jeszcze raz z całego serca dziękuję.

Grzegorz Malicki

 

Dalszy ciąg wyprawy
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie