„Człowiek demolka” to film, który dobrze oddaje klimat, jaki panował w kinematografii przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. To nie do końca poważny film sensacyjny, w którym mamy klasyczny pojedynek „dobrego” ze „złym” – tym pierwszym jest oczywiście Stallone (a dokładniej grany przez niego policjant John Spartan), a drugim ufarbowany na blond psychopata Simon Phoenix o twarzy Wesleya Snipesa. Dziś to klasyka ery kaset VHS, o której pamiętają głównie fani kina tego okresu. Decyzja o sequelu nie dziwiłaby, gdyby została podjęta niedługo po premierze – film kosztował 57 milionów dolarów, a zapewnił przychód w wysokości 159 milionów.
Zapowiedź – choć na razie mocno nieoficjalna – kontynuacji „Człowieka demolki” to dobry powód, aby przyjrzeć się innym sequelom, które trafiały na ekrany kilkanaście lat po premierze swojego poprzednika. Takie filmy nigdy nie mają łatwo – najczęściej starają się kontynuować historie z obrazów dobrych lub bardzo dobrych, które na przestrzeni lat nierzadko zyskują status kultowych. W takich przypadkach dorównanie poprzednikowi jest wręcz niemożliwe, nawet jeśli sequel sam w sobie jest filmem przyzwoitym. W innych sytuacjach mamy do czynienia z dość oczywistym skokiem na kasę lub po prostu spektakularną klapą. Zacznijmy jednak od tych nieco pozytywniejszych akcentów.
Rocky i Rambo, czyli udane powroty
Stallone może być pełen optymizmu wobec kontynuacji „Człowieka demolki”, bo już dwukrotnie udowodnił, że potrafi z powodzeniem wrócić do grania postaci sprzed lat. Gdy w 1990 na ekrany kin trafił „Rocky 5” wydawało się, że mamy do czynienia z mało satysfakcjonującym, ale nieuchronnym zakończeniem historii boksera z Filadelfii. Pomysł, aby 16 lat później nakręcić szóstą część (pod tytułem „Rocky Balboa”) wydawała się mało sensowna. Stallone pokazał jednak, że pomimo sześćdziesiątki na karku potrafi dorównać kroku zawodowemu bokserowi (rola przeciwnika Rocky’ego, Masona Dixona, przypadła Antonio Tarverowi), a sam film trafił w gusta zarówno widzów, jak i krytyków. Rocky Balboa wrócił jeszcze na ekran w dwóch częściach dobrze przyjętego „Creeda”, ale już w innej roli – mentora młodego boksera Adonisa Creeda. Te filmy również zostały ciepło przyjęte.
Zaraz po „Rockym” Stallone postanowił pójść za ciosem i nakręcił „Johna Rambo” – film trafił do kin dwadzieścia lat po poprzedniej, trzeciej części. Został przyjęty dobrze, choć nie tak bardzo jak „Rocky Balboa”. Na tym jednak się nie skończyło – w 2019 dostaliśmy „Rambo: Ostatnią krew”, która wydaje się wieńczyć historię komandosa z Wietnamu. I dobrze, bo chyba więcej filmów z tej serii już nam nie potrzeba.
Nieudane starcie z własną legendą
Nakręcone po latach kontynuacje „Rocky’ego” i „Rambo” miały ułatwione zadanie odniesienia sukcesu z prostego powodu. Ich pierwowzory były co prawda kultowe, ale nawet ich najwięksi fani przyznają, że nie było to kino z najwyższej półki. Co innego taki „Ojciec chrzestny” – dla wielu najwybitniejszy film w historii z równie wybitną (jeśli nie lepszą) częścią drugą. I choć za ostatni fragment trylogii, który po szesnastu latach od „dwójki” zamykał historię Michaela Corleone wziął się sam Coppola, a w główną rolę znów wcielił się Al Pacino, to film nie sprostał niezwykle wysokim oczekiwaniom. Nawet nie dlatego, że był jakoś szczególnie zły – był po prostu… dobry. A „dobry” to za mało, aby móc godnie stać obok dwójki wybitnych poprzedników. Odbiór całości z pewnością popsuł występ Sofii Coppoli jako Mary Corleone – córka reżysera została za niego „doceniona” dwiema Złotymi Malinami. „Ojciec chrzestny 3” zdobył po siedem nominacji do Oscarów i Złotych Globów, ale ostatecznie nie zgarnął ani jednej statuetki.
O wiele większą porażkę w starciu z własną legendą poniósł nakręcony 23 lata po swoim poprzedniku „Wall Street: Pieniądz nie śpi”. W „Wall Street” z 1987 roku Michael Douglas stworzył jedną ze swoich najlepszych kreacji aktorskich – bezwzględnego, charyzmatycznego finansistę Gordona Gekko, a na ekranie świetnie partnerował mu młody wówczas Charlie Sheen. W kontynuacji z 2010 roku Douglas co prawda robi co może, ale nie pomaga mu w tym dość przeciętny scenariusz. Reżyser Oliver Stone za bardzo stara się moralizować swoich widzów (niestety nie pierwszy i nie ostatni raz), a w efekcie film ma zdecydowanie mniejszą siłę rażenia od dobrze wspominanej po ponad 30 latach „jedynki”.
Próba stworzenia udanej kontynuacji „Nagiego instynktu” skończyła się z kolei spektakularną klęską. Obraz powstał po 14 latach od debiutu pierwszej części – Sharon Stone miała wówczas 48 lat. Nie prezentowała się co prawda źle, ale daleko jej było do symbolu seksu, jaki stworzyła rolą Catherine Tramell w 1992 roku. Nie był to zresztą jedyny problem „Nagiego instynktu 2”. Reżyserem nie był już Paul Verhoeven, a Michael Caton-Jones, a w obsadzie zabrakło Michaela Douglasa. Obraz zgarnął aż cztery Złote Maliny i wygenerował stratę w wysokości 32 milionów dolarów dowodząc przy tym, że pewne tytuły lepiej zostawić w spokoju.
Totalnie bezsensownym projektem już na etapie samego pomysłu była kontynuacja „Blues Brothers”. John Goodman nie miał szans odpowiednio zastąpić zmarłego Johna Belushiego; nie żyło też kilku innych aktorów i muzyków, którzy wystąpili w pierwowzorze. Reżyser John Landis nie dokonał cudu i po latach film jest pamiętany głównie z faktu trafienia do Księgi Rekordów Guinnesa jako obraz, w którym pokazano najwięcej w historii wypadków samochodowych.
Michał Miernik
Wejdź na FORUM! ❯
Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie