Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Sequel, prequel, remake, reboot..., czyli recykling w Hollywood

Książka, film
|
11.12.2020

Ostatnie lata pokazują, że twórcy filmowi z Hollywood albo nie mają kompletnie nowych pomysłów, albo zauważyli, że niewielkim nakładem można zarobić duże pieniądze. Niezależnie od motywacji, cierpi na tym odbiorca, który liczy na wartościowe produkcje, które poszerzą jego horyzonty. Nie chodzi nawet, że to zawsze musi być kino ambitne. Ale niech chociaż nie będzie „odgrzewanym kotletem”...

Baner na wzgórzach Hollywood
Hollywood - legendarny baner

Zanim przejdziemy do analizy zjawiska, które w ostatnim czasie zawładnęło Hollywood, warto pokusić się o prosty słowniczek pojęć, ponieważ – to zupełnie naturalne – łatwo pomylić się w tych wszystkich nazwach. Poniżej podstawowe zagadnienia wraz z wyjaśnieniem:

  • sequel – mówiąc najprościej jest to kontynuacja, kolejna część znanej już serii filmów;
  • prequel – opowieść o tym, co wydarzyło się przed historią opowiedzianą w oryginalnym filmie;
  • remake – opowiedzenie tej samej historii na nowo;
  • reboot – rozpoczęcie nowej serii w znanym już filmowym uniwersum;
  • spin-off – skupia się na pobocznych wątkach znanych z oryginalnego filmu.

Już powyższa lista pokazuje, że sposobów na odtwórcze podejście do nagrywania filmów jest bardzo wiele. Producenci korzystają z tych możliwości nagminnie, co doprowadziło do wielu absurdów – powstają chociażby remake’i bardzo dobrych filmów, które są... wyraźnie słabsze. Gdy reżyser i scenarzysta sięgają po dobrze przygotowaną i nagraną historię, mało prawdopodobne jest, że uda im się ją opowiedzieć lepiej.

Wydaje się, że jedynym akceptowalnym wyjątkiem są stare filmy z gatunku science-fiction. Nie dlatego, że fabuła wymaga podrasowania, ale dlatego, że nowoczesne technologie pozwalają na stworzenie dużo lepszych efektów specjalnych. Z drugiej strony, czy ktoś wyobraża sobie, że powstanie odświeżona wersja oryginalnej trylogii „Gwiezdnych wojen”? Filmy mają na karku około 40 lat, a i tak mało prawdopodobne, że nowe ich wersje byłyby lepsze od oryginałów.

Plakat promocyjny „Gwiezdnych wojen”Grafika promująca oryginalną tryogię „Gwiezdnych wojen”

Recykling filmów – po co?

Nie jest tak, że powstawanie na przykład kontynuacji dobrze przyjętego oryginału to coś, co pojawiło się niedawno. Podobne zabiegi stosowane były z powodzeniem w poprzednich dziesięcioleciach. Wydaje się jednak, że obecnie jest to popularniejsze rozwiązanie. Co jednak znacznie bardziej irytujące kinomaniaków – twórcy coraz częściej wybierają remaki. Wydaje się, że ze wszystkich wymienionych wcześniej pojęć, to właśnie plaga nagrywanych na nowo klasycznych filmów jest największym problemem.

Wśród tytułów, które nasuwają się jako pierwsze są: „Coś” (remake z 2011 roku), „Omen” (odświeżona odsłona wyszła w 2006 roku), „Życzenie śmierci” (Eli Roth nagrał swoje wersję w 2018 roku) czy „Laleczka” z 2019 roku. Wszystkie te produkcje były wyraźnie słabsze od oryginałów. Po co zatem powstały? Odpowiedź wydaje się prosta – żeby bez większego wysiłku zarobić. Scenariusz jest właściwie gotowy, historia sprawdzona i ceniona, więc trzeba tylko zatrudnić nowych aktorów, wprowadzić kilka kosmetycznych zmian i można zapowiadać premierę.

Co najgorsze, często takie filmy generują niezłe zyski, a to z prostej przyczyny – żerują na naszych dobrych wspomnieniach. Jeśli jakiś film, który kilkanaście lat temu uwielbialiśmy i zostaje odświeżony, z sentymentu się na niego wybierzemy. Szczególnie, że został mądrze wypromowany, a reklamowały go świetne trailery. W kinie okazuje się, że dużo lepiej było kupić oryginalną wersję na DVD i obejrzeć we własnym domu...

Wspomniane już sequele są z nami od bardzo dawna. W wielu wypadkach się sprawdzają – na przykład trzy kolejne części „Szklanej pułapki” (ach, to tłumaczenie tytułu...). Gorzej jednak, kiedy po kilkunastu latach wytwórnia stwierdza, że warto wrócić do sprawdzonej formuły. Zatrudnia podstarzałych już aktorów i wypuszcza najpierw „Szklaną pułapkę 4.0”, a kilka lat później „Szklaną pułapkę 5”. Szczerze – czy te dwie dokręcone później odsłony dorównywały choć w niewielkim stopniu oryginalnej trylogii?

Granie na wspomnieniach sprzed lat, a także korzystanie z popularności danego uniwersum sprawia, że w pewnym momencie staje się ono karykaturą. Kolejnym dobrym przykładem jest seria „Szybcy i wściekli”, która już niedługo doczeka się dziewiątej odsłony. To oczywiście proste, dynamiczne produkcje idealne do odpoczynku, ale – gdy przypomnimy sobie jakie założenia miały pierwsze części – natychmiast okaże się, że seria stała się karykaturą samej siebie. Jednak kolejne odsłony będą powstawały, ponieważ są to produkcje niezwykle kasowe. I ponownie wracamy do pieniędzy...

„Szybcy i wściekli 8”. Grafika promocyjna
„Szybcy i wściekli 8” – grafika promująca film

Wycisnąć do cna!

To właśnie potrzeba wyciśnięcia potencjału, który drzemał w danej serii czy uniwersum, aż do samego końca sprawia, że nawet ciekawy świat zostaje – mówiąc kolokwialnie – zarżnięty. Warto wrócić jeszcze na moment do wspomnianych już „Gwiezdnych wojen”. Oryginalna trylogia to klasyka Sci-Fi, która w pełni zasłużenie cieszy się obecnie ogromnym kultem. Kolejna trylogia (będąca tak na marginesie prequelem) daleka była od ideału, ale miała potencjał, który nie został zmarnowany. Problem pojawił się jednak, gdy prawa do uniwersum nabył Disney i postanowił zrobić coś na szybko. Najnowsza trylogia zawodzi. Efekty specjalne są wyśmienite, jednak fabularnie to przeciętne filmy. Szczególnie, gdy – a wytwórnia miała na pewno tego świadomość – porówna się je do oryginalnej trylogii, którą nagrano kilka dekad temu!

Można odnieść wrażenie, że scenarzyści i wytwórnie nie mają pomysłów na stworzenie nowych, oryginalnych pomysłów na filmy, a może nawet całe uniwersa. Wybiera się rozwiązania na skróty i szuka łatwych pieniędzy. Wydaje się, że ten trend zaczyna jednak coraz większej ilości odbiorców przeszkadzać i kolejne próby zarobienia na nostalgii są torpedowane. A najlepszy sposób jest taki, żeby po prostu na dany film nie pójść do kina. Kolejne klapy finansowe powinny dać twórcom do myślenia. Wcale nie zmierzam do tego, że wszystkie nowości to powinno być ambitne kino. Filmy akcji, komedie... One powstają w celach rozrywkowych i powstawać powinny. Niech jednak będą czymś nowym, powiewem świeżości, efektem wytężonej pracy scenarzystów i reżyserów. Kino potrzebuje impulsu, obrania nowych dróg.

„Coś” z 2011 roku – grafika promująca
Grafika promująca film „Coś” z 2011 roku

Odświeżanie w pełni uzasadnione

Największą krytykę położyłem w powyższym tekście na powstawanie zupełnie zbędnych remake’ów, których celem jest nic innego jak żerowanie na dobrych wspomnieniach odbiorców. Historia jednak pokazuje, że w niektórych przypadkach odświeżenie starej formuły okazało się uzasadnione. Jednocześnie – jeszcze przed przedstawieniem tych filmów – zaznaczę, iż w każdym pojawiło się coś nowego, jakaś inwencja twórca reżysera czy scenarzysty. Próbowano opowiedzieć historię w nowych realiach, zmienionych okolicznościach. Nie była to kalka 1:1, co chyba jest największą bolączką nowych remake’ów.

Sztandarowym przykładem filmu, który jest bardzo udanym odświeżeniem znanej formuły jest (może niektórzy nie wiedzą?) „Człowiek z blizną” z 1983 roku. Oryginał powstał w 1932 roku. Brian De Palma skorzystał z uniwersalnej historii, ale zaadaptował ją do zupełnie innego świata i innych czasów. Wyciągnął esencję oryginału i przeniósł do szalonych lat 80. ubiegłego wieku. Nadał jej zupełnie innego wyrazu i dlatego jego remake uznawany jest za niezwykle udany i cieszy się uznaniem aż do dziś. Tutaj jednak widać twórcze podejście reżysera i próbę opowiedzenia znanej historii na nowo. Tak właśnie powinno się robić remaki! Warto w tym miejscu dodać, że „Zapach kobiety” z 1992 roku, „Coś” – kultowy horror z lat 80. – czy „Vanilla Sky” z początku XXI wieku to również produkcje z tej kategorii – ale jakże udane.

W każdej życiowej sytuacji liczyć powinien się umiar, którego ewidentnie filmowcom w obecnych czasach brakuje. Pozostaje mieć nadzieję, że obecny kryzys branży spowodowany pandemią COVID-19 zaowocuje tym, że – w celu przyciągnięcia widzów do kin – zaczną powstawać filmy naprawdę wartościowe i oryginalne. Że zapomnimy o erze „odgrzanego kotleta”. Czego sobie i wam życzę...

„Człowiek z blizną”. Al Pacino w akcji
Al Pacino w filmie „Człowiek z blizną” z 1983 roku

Michał Grzybowski

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie