Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Uszczęśliwiać pracownika? A po co!

Kariera
|
17.02.2020

Dziś pracodawcy walczą o względy pracowników z uporem godnym lepszej sprawy. Wystarczy jednak małe tąpnięcie w gospodarce, a wszystko wróci na dawne tory: te same firmy, które teraz próbują uchylić pracownikowi nieba, całkowicie stracą zainteresowanie wszystkim poza jego efektywnością.

Tagi: zarządzanie ludźmi

Motywacja pracowników
Jak pokazują badania, szczęśliwi pracownicy są mniej efektywni

Film „Glengarry Glen Ross” z 1992 r. pokazuje pracowników agencji nieruchomości, którym od dłuższego czasu źle idzie. W ponury, deszczowy wieczór centrala wysyła do nich bezwzględnego drapieżcę w dobrze skrojonym garniturze z misją ostatniej szansy. Czy uda się mu przestawić czterech zblazowanych facetów w średnim wieku na wyższy bieg?

Black, grany przez młodego Aleca Boldwina, najpierw podważa ich męskość, potem obrzuca przekleństwami, wreszcie straszy, przypominając o konkursie na najlepszego sprzedawcę. „Jak wiecie, pierwszą nagrodą jest Cadillac Eldorado. Chcecie zobaczyć drugą?” – pyta Black i podnosi zestaw noży do steków. Robi pauzę. „A kto zajmie trzecie miejsce, traci pracę. Czy to jasne?”.

Na koniec Black pokazuje palcem tablicę z pierwszymi literami alfabetu. A – always. B – be. C – closing. „Zawsze finalizuj transakcję. Zawsze finalizuj transakcję” – wyjaśnia.

Czy wyobrażacie sobie, że ktoś zaryzykowałby równie subtelną mowę motywacyjną dzisiaj, gdy z ust przedsiębiorców, menedżerów i HR-owców nie schodzi określenie „employer branding”, oznaczające tworzenie przyjaznego wizerunku pracodawcy?

Mamy rynek pracownika, więc każda firma staje na głowie, by pokazać, jaka jest wspaniała i szczodra. Kadrowa musi być jak matka, szef – do rany przyłóż. A niechby spróbowali pogrozić palcem milenialsowi, który notorycznie spóźnia się do biura, mimo to wychodzi do domu przed szesnastą i większość czasu, zamiast na pisaniu raportów, spędza w mediach społecznościowych. Młody powinien wylecieć z roboty. Tymczasem dostaje kolejną premię za rzekome kreatywne podejście do zadań. Żadnego kija, tylko soczyste marchewki. Jak zarządzać, wymagać i rozliczać w klimacie powszechnej miłości oraz nakręcającej się spirali podwyżek i benefitów?

A teraz kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy piewców polityki miłości w pracy. Nie we wszystkich branżach, zawodach i firmach mamy do czynienia z rynkiem pracownika. Są w polskiej gospodarce sektory, w których prym wiodą motywatorzy pokroju zamordysty Blacka.

Podwładni to nie dzieci

Nie czytaliście o poniżaniu, zastraszaniu i psychicznym znęcaniu się nad podwładnymi w kierowanym przez ks. Jacka Stryczka Stowarzyszeniu Wiosna? I nikt wam nie mówił, że podobne praktyki miał stosować Andrzej Kowalski, założyciel i prezes firmy Sante? Organizacje pozarządowe, uczelnie, wojsko, spółki państwowe i prywatny biznes – gdzie okiem sięgnąć, wszędzie widać szarą strefę przemocy. Są wyjątki, jak szczególnie cierpiąca na braki kadrowe branża IT. Tam raczej nie usłyszysz: „Jeśli ci się nie podoba, mam na twoje miejsce dziesięciu takich, tylko tańszych”. Ale np. w mediach argument ten pojawia się aż nadto często i skutecznie szachuje rzekomo roszczeniowego pracownika.

„Tygodnik Powszechny” tak opisał kiedyś zebranie zespołu redakcyjnego. „Niezły dowcip słyszałem” – mówi szef i zapala papierosa. Dym wypełnia salkę konferencyjną, choć poza bossem nikt nie pali. Żart jest wulgarny, ale wszyscy się śmieją. Skoro zaczął zebranie od kawału, znaczy, że jest w dobrym nastroju. Gdy ma zły humor, wszystko jest możliwe, włącznie z wyzwiskami i niespodziewanym wypowiedzeniem. Po kolegium słabsi psychicznie wymiotują.

Z drugiej strony wspomniana polityka miłości również bywa szkodliwa – czasami nawet bardziej niż zamordyzm. Jak to rozumieć?

Od lat psycholodzy biznesu, z Jackiem Santorskim i Wojciechem Eichelbergerem na czele, promują fałszywe przekonanie, że pracownik powinien być szczęśliwy, bo od tego zależy jego postawa, produktywność, a w rezultacie wyniki przedsiębiorstwa. Owszem, szczęście rozumiane jako satysfakcja z pracy sprawia, że jesteśmy mniej skłonni do odejścia z firmy, czujemy się bezpieczniejsi i wykazujemy się większym zaangażowaniem w sferze zachowań społecznych (razem wychodzimy na papierosa, umawiamy się wieczorem na piwo i odliczamy dni do kolejnego wyjazdu integracyjnego). Ale radość, spełnienie czy życie towarzyskie w biurze wcale nie musi się przekładać na nasz profesjonalizm i etyczne podejście do zadań.

W jednym z badań stwierdzono, że osoby w dobrym nastroju rzadziej wykrywają oszustwa niż te, które mają zły humor. Inne analizy wykazały, że zdenerwowani menedżerowie, sprzedawcy lub politycy osiągają lepsze wyniki w negocjacjach niż ich zadowoleni koledzy. Szczęśliwi pracownicy jak ognia unikają konfliktów i kontrowersji, przytakują sobie nawzajem, mają identyczne zdanie na każdy temat, a przecież wiadomo, że „gdzie wszyscy myślą tak samo, nikt nie myśli za wiele” (by zacytować amerykańskiego pisarza Waltera Lippmanna).

Bycie szczęśliwym dodaje nam pewności siebie, prawda? Cóż, na podstawie badań Susanne Ekman z Copenhagen Business School – niekoniecznie. Ci, którzy poszukują szczęścia w pracy, często odczuwają deficyt okazywanych im uczuć – odkryła Ekman, przyglądając się pewnej korporacji medialnej. Jej zdaniem utrapieniem przełożonych są podwładni, którzy oczekują od nich ciągłego chwalenia, dowodów uznania i emocjonalnego wsparcia. Gdy ci nadwrażliwcy nie są bezustannie głaskani po głowie, czują się zaniedbani i zaczynają reagować niewspółmiernie do sytuacji. Nawet drobna krytyka urasta w ich oczach do rangi odrzucenia i zdrady. Najgorzej, jeśli szef jest empatyczny i cacka się z tymi niedojrzałymi ludźmi jak z dziećmi w przedszkolu. Przez jego nadopiekuńczość stają się emocjonalnie bezbronni – stwierdziła badaczka z Danii.

Syndrom japońskiego emeryta

Podręczniki przywództwa, zarządzania czy motywacji stawiają na piedestale lojalność pracownika, która – tłumaczą – jest produktem ubocznym szczęścia. Wierna, oddana jednostka całkowicie utożsamia się z firmą i jest przekonana, że żyje w idyllicznej wspólnocie celów i misji. Nadto uważa swojego pracodawcę za kogoś, kto w dużym stopniu nadaje jej życiu sens. Dramat zaczyna się wtedy, gdy osoba ta zostaje zwolniona – uważa socjolog prof. Richard Sennett, badający profesjonalistów z różnych dziedzin.

Nie chodzi tylko o utratę zarobków. W chwili otrzymania wymówienia człowiek, który bezkrytycznie identyfikował się z firmą, traci grunt pod nogami. Nie wie, dokąd pójść – również w sensie dosłownym. Jeśli nawet ma rodzinę i przyjaciół, dawno się od nich oddalił. Przez dziesiątki lat wzmacniał swoje relacje służbowe i biznesowe kosztem prywatnych. Teraz nikt go nie potrzebuje, ani firma, ani bliscy. Jest jak japoński emeryt, którego nigdy nie było w domu, a teraz zawadza swojej żonie, burzy utrwalony przez dziesięciolecia porządek dnia, więc ona występuje o rozwód. O takich mężczyznach mówi się, że są poślubieni swojej pracy, a nie kobiecie, którą irytują samą swoją obecnością (następstwem są jej chroniczne bóle głowy, duszności, rozdrażnienie i bezsenność).

Zjawisko zostało dokładnie zbadane i opisane w literaturze fachowej pod nazwą Retired Husband Syndrome (RHS). W Kraju Kwitnącej Wiśni dotyczy ponad połowy pań po sześćdziesiątce. Jest tylko kwestią czasu, kiedy syndrom męża na emeryturze pojawi się także w innych kręgach kulturowych. Naiwnością byłoby myśleć, że RHS nigdy dotrze do Polski.

Powolne gotowanie umysłów

Dziś łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej zaprzedać swoją duszę korporacji. Powód? Współczesne społeczeństwo masowe jest zatomizowane, co oznacza, że więzi międzyludzkie są luźne i powierzchowne, a my stajemy się sobie coraz bardziej obcy. Setki przyjaciół z Facebooka w najmniejszym stopniu nie zmniejszą naszego poczucia izolacji. Postęp cywilizacyjny utrudnia komunikację między pokoleniami: 80-letni dziadek nie zrozumie swojego wnuka grającego w Warcrafta.

Samotną jak palec jednostkę najłatwiej zmanipulować, stosując metodę małych kroków. Przypomnijmy sobie bajkę o początkującym kucharzu chcącym ugotować zupę z żółwia. Za każdym razem, gdy wrzucił biedne stworzenie do wrzątku, ono natychmiast salwowało się ucieczką. Stary kucharz śmiał się z nieporadności młodszego kolegi. W końcu nie wytrzymał i pokazał mu, jak wyprowadzić żółwia w pole. Napełnił garnek zimną wodą, włożył do niego żółwia i położył pokrywkę. Następnie postawił gar na małym ogniu. „Gdy żółw poczuje ciepło, spokojnie zaśnie – powiedział – my zaś zjemy świetną zupę”.

A jak kontrolę nad swoim życiem traci człowiek? Dokładnie tak jak żółw – niepostrzeżenie, powoli. Najpierw mówi się pracownikowi: „Zostań po godzinach raz na tydzień”. Potem: „Oczywiście, to twój wybór, ale jeśli chcesz awansować, zostań dwa razy w tygodniu”. Urabianie rozciągnięte jest w czasie. Ofiara traci swoją prywatność kawałek po kawałku.

Korporacje jak sekty usypiają czujność pracowników. Pomagają w tym dobroduszni menedżerowie, coachowie i psycholodzy biznesu. Każdy ma usta pełne frazesów o empatycznym przywództwie czy zarządzaniu z ludzką twarzą, ale nie dajmy się zwieść: pod harcerskim mundurkiem kryje się gangster.

Andrzej Jeznach, doktor ekonomii, menedżer i przedsiębiorca, w swojej najnowszej książce „Szef, który myśli” przestrzega przed zakochiwaniem się w swojej firmie. „Nie chodzi o wspólnotę dusz, mistyczną miłość i wyrzeczenie się indywidualności” – uświadamia. „Traktowanie pracy jako jedynego sensu życia nie jest zbyt mądrym podejściem. Podobnie sparzyli się ci, którzy cały sens swojego życia widzą w oddaniu się partnerowi czy partnerce!”.

Na początku jest wielka miłość. Potem uczucie wygasa. Jaka na to rada? Jeśli lubimy szefa i kumpli z biura – świetnie, ale nie oczekujmy od nich za wiele. Swoje emocjonalne potrzeby próbujmy zaspokajać poza pracą.

Miro Konkel

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie