Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies
Akceptuję

Stoliczku, nakryj się!

Twój biznes
|
09.02.2012
Twój biznes Stoliczku, nakryj się!

„Zarabiaj pieniądze nic nie robiąc!” - na pewno nie raz spotykałeś się z taką kuszącą propozycją. Zawsze uważasz ją za oszustwo albo co najmniej "szemrany interes"? Właściwie słusznie, choć… nie do końca. Czasami jest bowiem tak, że pieniądze naprawdę można dostać za nic. No, dobrze - prawie za nic...

Twój biznes Stoliczku, nakryj się!

Niemożliwe? Doświadczenie uczy, że we współczesnym świecie biznesu i "biznesu" nie ma rzeczy niemożliwych.

Nalewanie z pustego

Do różnego rodzaju promocji, kart stałego klienta, rabatów, posezonowych wyprzedaży i ofert „dwa w cenie jednego” zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Nie wszyscy jednak wiemy o tym, że moda na rozpieszczanie klienta prezentami dotarła także do sektora bankowego. Coraz częściej prawdziwe pieniądze (a nie jakieś punkciki do wymiany na szczoteczkę do zębów, czy skrobaczkę do szyb samochodowych) dostać możemy za... korzystanie z kredytu. Oczywiście pod pewnymi warunkami.

Przede wszystkim, dotyczy to tylko kredytu wziętego za pomocą karty kredytowej. Po drugie – tylko tej karty, której regulamin mówi o takim właśnie bonusie dla klienta. Po trzecie – niektóre banki zwracają pieniądze tylko za zakupy w określonych sieciach, a inne ustalają górne limity zwrotów udzielanych klientom. Mimo tych ograniczeń, korzystanie z karty kredytowej może nam dać nawet kilkaset złotych rocznie. Domu za to nie zbudujesz, ale czy nie schyliłbyś się, gdybyś taką kwotę zobaczył na chodniku? Zapytaj więc i w swoim banku, czy przypadkiem nie czeka na ciebie "zarabiająca karta".

Rączka rączkę myje

W przypadku kart kredytowych klient i bank cieszą się z tego, że właściciel sklepu płaci bankowi (i klientowi) prowizję za korzystanie z kart kredytowych. Załóżmy jednak, że na fali globalnego oburzenia (lub zwykłego wkurzenia na bank, który nas kiwa na kursie franka) nie chcemy, żeby dzięki nam bankowi prezesi jeździli coraz lepszymi brykami. Wtedy, co prawda na niewielką skalę, możemy sami zająć miejsce bankierów. W polskim Internecie pojawiły się bowiem serwisy pośredniczące w udzielaniu pożyczek społecznościowych. Ja zainwestowałem na kokos.pl, ale spróbować szczęścia można także na finansowo.pl, pozycz.pl, sekrata.pl lub zakra.pl.

Na czym to polega? To proste. Nowak potrzebuje kilku tysięcy złotych na wymianę samochodu na nowszy albo na remont łazienki. Mógłby z tą wymianą albo remontem poczekać aż odłoży odpowiednią kwotę na koncie, ale nie pozwala mu na to żona oraz widok zaparkowanej pod blokiem nowej fury sąsiada. Idzie więc do banku i słyszy, że za każdą pożyczoną złotówkę oddać będzie musiał kilkanaście groszy. Plus prowizja za udzielenie kredytu. Plus ubezpieczenie kredytu. Plus opłata za posiadanie konta w banku. A poza tym kredytu i tak nie dostanie, bo coś nie tak jest z jego umową o pracę. Wkurzony wraca do domu (mijając nową furę sąsiada i żonę pytającą o remont łazienki), siada do komputera i odkrywa, że Kowalski, Wiśniewski i kilka tysięcy takich, jak oni, chwalą się, że mają do dyspozycji trochę pieniędzy, nie mają pomysłu na biznes i nie mają ochoty trzymać ich w banku na kilkuprocentowej lokacie.

„Machniom?” - pytają się więc nawzajem i ustalają, ile, na jaki procent i na jaki czas Kowalski pożyczy Nowakowi. Teoretycznie wszyscy są szczęśliwi – Nowak wyremontuje łazienkę taniej, niż korzystając z pomocy banku lub innych speców od lichwy, a Kowalski za zamrożenie swojego kapitału dostanie większą nagrodę niż w banku, czy skarpecie. A co, jeśli Nowak „zapomni” o spłacie? No właśnie. Serwisy pożyczek społecznościowych opierają się na założeniu o uczciwości ludzi. Wspierają się co prawda usługami firm windykacyjnych, ale to mała pociecha dla pożyczkodawcy. Przecież nie po to stał się inwestorem, by ostatecznie swój zysk oddawać windykatorom.

Jak zwykle, także i w tym przypadku okazuje się, że najlepszym leczeniem jest profilaktyka. Serwisy pożyczkowe umożliwiają – do pewnego stopnia – zweryfikowanie osoby, której zamierzamy udzielić pożyczki. Jeśli więc widzimy, że o pomoc prosi nas student, który nie pozwolił na sprawdzenie swojej wiarygodności w Krajowym Rejestrze Długów, ani u swojego pracodawcy (jeśli w ogóle go posiada), a ostatnią pożyczkę spłacał dłużej, niż obiecywał - to oczywiście nie powinniśmy mu pożyczać ani grosza, nawet na najlepszych warunkach. Podobnie nie powinniśmy pożyczać zbyt dużej sumy jednej osobie – jeśli już mamy trafić na oszusta lub bankruta, to lepiej, żebyśmy stracili tylko część swoich inwestycji. Wniosek: niestety, jeśli zależy nam na bezpieczeństwie naszych pieniędzy, to okazuje się, że zarabianie na serwisach pożyczkowych wymaga od nas nieco wysiłku.

Franek, nie daruję ci...

Łatwiej jest zarabiać za pomocą innego wytworu „społecznościowego Internetu” - serwisów pośredniczących w handlu walutą. Choć może powinniśmy tu mówić nie tyle o zarabianiu, co raczej o oszczędzaniu.

Jak zapewne wie każdy posiadacz kredytu we frankach lub euro, średni kurs tych walut, którego wysokością od czasu do czasu denerwują nas dziennikarze, niewiele wspólnego ma z kursem wymyślonym przez bank, w którym spłacamy kredyt. W moim i twoim banku (nie łudź się, że twój jest inny niż mój – pod tym względem niewiele z nich gra fair) za jednego franka płaci się o kilkanaście groszy więcej niż w NBP. Za jedną ratę – kilkadziesiąt złotych więcej. Do niedawna można było z tego powodu tylko siwieć, ewentualnie wyżalać się w rozmowie z dalszą rodziną lub kumplami. To się jednak zmieniło. Od kilku miesięcy możemy co miesiąc przychodzić z plikiem franków lub euro kupionych w kantorze i w taki sposób oszczędzać od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych miesięcznie. Fajnie, ale komu się chce biegać od kantoru do banku? Mnie się nie chce. Takich, jak ja jest jednak wielu, więc niewidzialna ręka rynku stworzyła dla nas serwisy, na których możemy „dewizy” kupić taniej niż w banku oraz łatwiej niż w kantorze.

Jedne z nich (np. walutomat.pl), to serwisy pośredniczące między osobami, które mają franki, euro i dolary i tymi, którzy chcą je kupić. Podobnie jak w przypadku pożyczek społecznościowych, kupujący i sprzedający znajdują tu odpowiadającą sobie kwotę w szerokim pasie pomiędzy bankowym kursem kupna i sprzedaży. Dzięki automatyzacji całego procesu nie ma zagrożenia, że w operacji „z ręki do ręki” jedna z rąk zapomni o swojej roli. Jedyny problem jest wtedy, kiedy akurat nie ogłasza się nikt, kto chciałby sprzedać potrzebną nam walutę.

Wtedy pomóc mogą serwisy, które pozwalają nam na kupowanie po cenach hurtowych (np. ratomat.pl, domwaluty.pl lub topFX.pl). Nasze kilkaset franków lub euro nie jest dla banku kwotą, dla której warto obniżać cenę. Jeśli jednak takich, jak my, zbiorą się tysiące, to już taka grupa może liczyć na stawki znacznie lepsze niż pojedynczy klient. Wystarczy więc raz na miesiąc odwiedzić stronę z tańszą walutą, a rata kredytu spadnie nam o kilkadziesiąt złotych.

Raz kozie śmierć!

Karty kredytowe, pożyczki, kredyty – to wszystko takie nudne. Nie ma może ciekawszego sposobu na…? A jakże, są! Ot, choćby taki poker. Mimo różnych ograniczeń nakładanych przez rządy (nie tylko Polski, ale też m.in. USA) w Internecie wciąż bez większego problemu można trafić na serwisy umożliwiające pokerową rywalizację. Większość z nich umożliwia granie za darmo, ale też zachęca do spróbowania sił w „prawdziwej” grze na centy, dolary, dziesiątki dolarów... Wystarczy kilka gier na próbę, by zobaczyć, jak łatwo 100 wirtualnych centów rozmnożyć do kilkunastu wirtualnych dolarów. Więc może to samo dałoby się zrobić ze stoma prawdziwymi złotymi? A może i z tysiącem? Kilka wieczorów przed komputerem i zamiast pensji mamy nowy dom... Teoretycznie - to możliwe. W praktyce... W praktyce bardziej prawdopodobna jest sytuacja odwrotna ;). Bo poker to bardzo fajna zabawa i możliwość wygrania wymiernych pieniędzy, ale pod warunkiem posiadania wiedzy i umysłu matematyka, talentu psychologa i... szczęścia. Choć i posiadającym te dary odradzałbym internetowe granie o najwyższe stawki. Ale już wygrać (a nawet przegrać) kilkanaście dolarów miesięcznie to na pewno przyjemniejsza rzecz niż ułożenie 100 pasjansów.

***

No i jak - można zarabiać na "nicnierobieniu"? Jeśli uznać, że "nicnierobieniem" jest robienie zakupów za pomocą karty, odwiedzanie odpowiednich stron internetowych, sprawdzanie pożyczkobiorców, zamrażanie własnych pieniędzy lub nauka rozpoznawania pokerowych blefów to można. A jeśli takie formy zarabiania pieniędzy są dla ciebie nieopłacalne, to kończ czytać ten tekst i wracaj do roboty.

Piotr Kławsiuć

 

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (1) / skomentuj / zobacz wszystkie

Krzysztof
11 lutego 2012 o 12:03
Odpowiedz

Większych bzdur nie czytałem , wynika z artykułu, że zakupoholicy powinni zostać milionerami ...
Monopol na zarobki za nicnierobienie mają .... Urzędnicy państwowi ....

~Krzysztof

11.02.2012 12:03
1