Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Kobiety i czekolada (Jacek Sikora)

Na luzie
|
26.12.2012
Na luzie Kobiety i czekolada (Jacek Sikora)

O cudach Bretanii, najmniejszej fabryce czekolady i tajemnicy, która budzi uwielbienie w oczach kobiety.
Tekst nadesłany przez użytkownika.

Na luzie Kobiety i czekolada (Jacek Sikora)

Z Vannes wyruszyliśmy po dziesiątej. Christophe pewnie prowadził swojego Peugeota 607 jadąc na północ mało uczęszczaną drogą D767. Duże auto, które jeździ na gaz… Serce się kraje, no ale przecież nie każdy jest motoryzacyjnym maniakiem i twierdzenie, że gaz nadaje się do kuchenki, a diesel do koparki dziś już chyba nie jest tak aktualne jak jeszcze kilka lat temu, ale to przecież zdarzyło się przed siedmioma laty. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia dla tej historii, bo nie chcę opowiadać o motoryzacji a o czekoladzie, najbardziej magicznym pokarmie świata i niech się schowają wszystkie ostrygi, perliczki, fois gras, szampany i kawy kopi luwak. Wszystkie one zasługują na osobny rozdział w historii kulinarnej świata, a nawet na osobny tom encyklopedii, gdyby taka istniała i zestawienie ich z czekoladą może wydawać się trywialne i nie na miejscu, no ale dziś nie mam zamiaru rozpływać się nad subtelnością smaku, dziś - zupełnie jak czekolada w ustach - rozpłynę się nad moim pierwszym czarodziejskim spotkaniem z prawdziwą czekoladą. Czy uda mi się obronić tezę, że czekolada zasługuje na miano najbardziej magicznego pokarmu świata?...

Zdążamy na północ mijając po drodze Colpo i Locminé niewielkie i urokliwe miejscowości tak typowe dla mojej ulubionej Bretanii. Christophe zapowiedział, że dziś pokaże mi coś niezwykłego, a że w ciągu ostatnich tygodni pokazał mi rzeczy niezwykłe, dziś mój apetyt kłuł w dołku w sposób bardziej dotkliwy niż zwykle. Widziałem cukiernie i piekarnie, restauracyjki pachnące ogniem z kominka (ciekawe, że w żadnej restauracji nie pachniało kuchnią…) i hoteliki jakby stworzone by spędzić tam miesiąc miodowy. Przez ostatnie tygodnie poznawałem bretońską kuchnię i coraz bardziej lubiłem ich solone masło, które każdemu produktowi nadawało niespotykany nigdzie indziej smak. I pomyśleć, że do tej pory solone masło kojarzyło mi się ze stanem wojennym i czymś niegodnym dobrej kuchni. Cóż za fatalna pomyłka! Tutaj nawet zwykłe kruche ciasteczka – galettes bretonne smakują hmm… są wyśmienite, i na zawsze już pozostaną w mojej pamięci jako najsubtelniejszy akcent słodkiego - tu kłaniam się nisko pani Gessler za jej „Słodki Słony”… Gallettes bretonne, po ich spróbowaniu wydaje się, że brak soli pozbawiłby je całej wyrazistości i charakteru, a tego ostatniego tu, w Bretanii naprawdę nie brakuje.

Wjeżdżamy do Pontivy. Miasteczko urokliwe jak żadne inne i jak każde tutaj. Dość wspomnieć wąskie uliczki Vannes, w którym mieszkam od kilu tygodni, czy Pont-Aven kuszące na zatracenie swym urokiem Paula Gaugaina i wielu innych artystów. Coś jak nasz Kazimierz nad Wisłą, tyle że chyba jednak mniej pretensjonalne. Jak w nich wszystkich i tu znajduję domy z pruskiego muru… Cholera, skąd ta krzywdząca nazwa, jakby Prusy w jakikolwiek sposób przyczyniły się do powstania tych pereł architektury? To, co Celtowie potrafią wyczarować z drewna nie ma odpowiednika, i myślę, że nazwa,

którą posługujemy się w kraju na określenie tego typu budownictwa jest krzywdząca. …znajduję tu wąskie uliczki, gdzie przestrzeni jest tak mało, iż wydaje się, że światło słoneczne tu nie zagląda. To znów wymóg średniowiecza, dopiero tu, a nie w Krakowie, Toruniu czy Kłodzku zaczynam rozumieć charakter średniowiecznej zabudowy miejskiej. Ze względów obronnych miasta otaczane były murami, a ponieważ szerokość ulic i wielkość parceli miała ogromne znaczenie dla długości muru, a co za tym idzie i dla kosztu jego budowy i obronności – im dłuższy, tym bardziej kosztowny i trudniejszy do utrzymania w czasie oblężenia, więc uliczki miały po 2-3 metry szerokości, parcele zlokalizowane przy nich wąskie, a domy wysokie z pierwszym piętrem wysuniętym tak bardzo, że kamieniczki umieszczone po dwóch stronach ulicy niemal się stykały na wysokości pierwszego piętra i wyżej. No, w każdym razie wydaje się, że ręce można było sobie podać przez otwarte okna. Moja wyobraźnia od razu buduje miłosne historie, gdzie kochankowie potajemnie prześlizgują się do swoich sypialni, mimo, że surowy ojciec zamknął na klucz ciężkie, nabite ćwiekami drzwi prowadzące na uliczkę. Właśnie w taką uliczkę prowadzi mnie Christophe zostawiając samochód kilkaset metrów dalej.

Christophe jest wysokim, szalenie eleganckim mężczyzną, w zawsze doskonale dobranych szarościach i nienagannie skrojonych marynarkach. Ja, cóż, powiedziałbym, że ubieram się z większą swobodą. Przy Christopherze wyglądam trochę jak kopciuszek, ale tłumaczę sobie, że to tyko przy nim, jestem też od niego dużo niższy, na szczęście nie mam kłopotów z sylwetką, więc mimo wszystko dobrze się czuję w swojej skórze, w sposobie ubierania i w ogóle… Nie, nie mogę powiedzieć, że jestem sexy, ale gdyby ktoś wtedy tak powiedział o mnie, to musiałby udawać zdziwienie. Nie wiem, czy Christophe wiedział, co stanie się za chwilę. Znając miejsce, w które mnie prowadził, powinien wiedzieć, ja nigdy go o to nie zapytałem, zresztą całą drogę powrotną do Vannes milczeliśmy obaj, a ja siedziałem w samochodzie wpatrując się w krajobraz, którego chyba już nawet nie dostrzegałem. To, co stało się za chwilę, miało zmienić całe moje życie.

- Alain to mój przyjaciel. – mówi Christophe tytułem wstępu. – Jest cukiernikiem, zresztą bardzo znanym w regionie, prowadził lodziarnię, cukiernię i czekoladziarnię przy głównej ulicy w Pontivy, ale teraz rzucił to wszystko. I zamiast rozwijać wielką firmę otworzył małą, taką osobistą czekoladziarnię, gdzie produkuje ręcznie czekoladki i sam je sprzedaje. Nic wielkiego.

Rzeczywiście nic wielkiego. Trudno to nazwać jakąś wymarzoną ścieżką kariery, mieć świetnie prosperujący biznes w najbardziej prestiżowym miejscu miasta, w którym od lat zarządza się z sukcesem zespołem ludzi i dzięki któremu doszło się do pozycji jednego z najbardziej cenionych ludzi w branży, by skończyć w bocznej, wąskiej uliczce jak szewc przybijający fleki i klejący zelówki w starych butach. Christophe miał rację, mówiąc, że to coś specjalnego.

Dochodzimy do sklepu, ładna witryna z wielką rzeźbą z czekolady typu assemblage, przeszklone drzwi zapraszają do wnętrza, a tu ciepłe, pastelowe kolory ścian, przyjemne światło i żadnej lady, żadnego wrażenia, że weszliśmy do sklepu i ten zapach, ech, można się od tego uzależnić! Zapach czekolady. Który z zapachów, jakimi przesiąkamy w pracy może się z nim równać?... Z głębi sklepu wychodzi do nas niski, niższy ode mnie mężczyzna, z wyraźnym brzuszkiem i w okularach, które wtedy wydały mi się grube jak denka od butelek, ubrany jest w dżinsy i kucharską dwurzędową bluzę w kolorze ciemnej czekolady. Bluza poplamiona jest trochę czekoladą. Christophe przedstawia mi tego jegomościa.

- Alan Provost.

- Jacek Sikora, enchanté.

Rozglądam się wokół, najpierw zaglądam w głąb pomieszczenia, tam, skąd wyszedł Alain. Wszystko dzieje się tu na jednej powierzchni, pracownia nie jest niczym oddzielona od sklepu, ot w jednym miejscu kończy się drewniana podłoga a zaczynają płytki, i meble zamiast w kolorze drewna, zrobione są ze stali nierdzewnej, jest czysto, jakby trochę pusto, zupełnie inaczej niż w typowej cukierni, gdzie pełno wszędzie akcesoriów, a wszystko przykryte jest delikatną warstwą mąki. Alain nie zaprasza nas tam, a ja jakoś sam się tam nie pcham.

Powoli zaczynam dostrzegać detale miejsca, w którym stoimy – ciepłe rozproszone światło pada na ściany, na których wisi kilka abstrakcji w „firmowych pastelach” ten sam wzór powtarza się na pudełkach, i pudełeczkach, które widzę ułożone na jednym z regałów. W kącie stare biurko, na którym ustawiono wagę, kasę fiskalną, kilka pudełek i białe bawełniane rękawiczki. Biurko ustawione jest po skosie, a za nim nie ma żadnego krzesła ani fotela. Pełni raczej funkcję podręcznego stołu niż tradycyjnej lady. Pod dwoma przeciwległymi ścianami ciągną się przeszklone i podświetlone gabloty, wygląda to jak sklep jubilera a nie kogoś, kto mieni się cukiernikiem, hmmm… chocolatier – czekoladziarzem.

Podchodzę bliżej i staję zauroczony, w gablotach na szklanych tackach jedna obok drugiej ułożone są czekoladki, wszystkie o pięknym połysku, dominuje ciemna czekolada, ale sporo jest też tych z mlecznej i trochę z białej. Są takie, które widać, że produkowane były w foremkach, inne wyglądają jakby były to niewielkie kostki, romby, trójkąty, kapsle i najróżniejsze jeszcze kształty, jeszcze inne składają się z warstw jak przekrojony tort Marczello, jak niewielkie kanapeczki koktajlowe, każda w innym kształcie i w innym przybraniu. Są takie, które zdobi orzech laskowy, inne ozdobione są pistacją, jeszcze inne suszonymi płatkami fijołków, lawendy lub herbaty.

Rozmawiamy o wszystkim i o niczym, ja oczywiście zadaję pytania o czekoladę, o ekspozycję, o produkty, o ew. pracowników, których zgodnie z tym co mówił Christophe tu nie ma i chyba nie będzie, o przeszłość i o przyszłość. Nie pamiętam już wszystkich odpowiedzi. Podobało mi się to miejsce, tak muszę przyznać, że byłem pozytywnie zaskoczony

i czułem, że jestem wdzięczny za tę wycieczkę. I kiedy tak błądziłem myślami po nieokreślonych obszarach mojej wyobraźni, a oczy wciąż nie mogły oderwać się od wielości czekoladek wystawionych tu na sprzedaż, zadzwonił mosiężny dzwonek powieszony na drzwiach i do sklepu weszła młoda kobieta. Była piękna i do Alaina zwracała się po imieniu, on też dobrze ją znał i z przyjemnością patrzyłem, jak przechadza się z nią od gabloty do gabloty pakując do niewielkiej torebki wybierane przez nią czekoladki. Patrzyłem na nią jak urzeczony, ech, Francuzki są jednak piękne, ta była piękna i elegancka, doskonale prezentowała się na tle podświetlonych jak u jubilera półek z czekoladkami. Patrzyłem i patrzyłem i nawet przez chwilę pomyślałem, że nie powinienem się jej tak przyglądać, bo przecież to niegrzeczne, tak przecież nie wypada, ale ona na szczęście tego nie zauważyła.

Na szczęście… Na nieszczęście ona w ogóle mnie nie zauważyła, nie zauważyła też Christophera, cała jej uwag skupiona była na Alainie, tak, nawet nie na czekoladkach, a na Alainie, patrzyła na niego z uwielbieniem, z którym patrzeć może tylko zakochana kobieta. Jakże mu wtedy zazdrościłem, jak bardzo musiałem zweryfikować swoje zadanie na temat jego wyglądu, na temat mojego wyglądu i wyglądu Christophera, mojego przewodnika. Nawet, kiedy omiatała całe pomieszczenie wzrokiem patrząc na nas wydawała się nas nie dostrzegać, jakbyśmy byli częścią wyposażenia sklepu i to tą, która nie jest godna uwagi, jakbyśmy byli ze szkła, przeźroczyści i anonimowi. Jej obojętne spojrzenie bolało, kiedy na nas patrzyła i zmieniało się wyraz uwielbienia, kiedy spoglądała na Alaina lub na czekoladki. Wyszła odwracając się jeszcze w drzwiach.

Zapadło milczenie. Spojrzałem na Christophera, miał dziwną, nieobecną twarz, jakby próbował zrozumieć co się stało, Alain podjął swoją opowieść w miejscu, w którym skończył przed paroma minutami, a mi przemknęło przez myśl, że to był przypadek, że pewnie łączy ich coś więcej niż tylko relacja sprzedawca – klientka. Dzwonek powieszony na drzwiach znów oznajmił wejście – młoda i bardzo piękna brunetka o krótkich włosach a la Mireille Mathieu, ubrana swobodniej niż poprzednia klientka, w dżinsy i ciemnozielony sweter zajrzała do sklepu kierując się od razu w stronę jednaj z gablot. Alain podszedł do niej, a ja znów obserwowałem ten sam spektakl, jej oczy zakochane w Alainie, z zachwytem oglądające czekoladki w gablocie, jakby wystawiono tam najcenniejsze brylanty Francji, i znów to samo bolesne uczucie bycia przezroczystym. Ten sam spektakl miałem oglądać tego dnia jeszcze dwukrotnie, ten sam, aż do znudzenia, zmieniały się tylko aktorki, reszta – aktorzy, rekwizyty, scenografia, nawet dialogi, pozostawała identyczna, jakbym oglądał 5842 odcinek „Mody na sukces”…

Wtedy podjąłem decyzję, że zostanę czekoladziarzem. Gdyby nie ta krótka wizyta w najmniejszej, jak mi się zdawało, czekoladziarni świata, nigdy nie było by w Polsce takich marek jak Chocoffee, Choice, nie było by też Słodkiego Drania, a ja, cóż, kto wie co bym robił…

Pewnie też nie miałbym żadnego powodu by coś takiego napisać.

Jacek Sikora

 

 

Redakcja serwisu Facetpo40.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść artykułów nadesłanych przez Użytkowników..

Napisałeś coś, czym chciałbyś się podzielić z innymi facetami po 40.? Przyślij do nas tekst! Szczegóły znajdziesz tutaj.

Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie