Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Podążając śladami Dakaru 2015 cz.1

Motocykle
|
19.03.2016
Motocykle Podążając śladami Dakaru 2015 cz.1

ARGENTYNA - BOLIWIA - CHILE - WYSPA WIELKANOCNA
Podróż do Chile 01,02,03.01.2015
Ostrava – Praga – Madryt – Santiago de Chile

Info:

Wyprawa motocyklowa dakar1

Tagi: konkurs

Motocykle Podążając śladami Dakaru 2015 cz.1

Nadszedł dzień wyjazdu. Mimo wszystkich perypetii jednak jadę. Z ciężkim sercem, ponieważ zostawiam żonę w szpitalu ale jednak. Mam nadzieję że po powrocie żona będzie w bardzo dobrym stanie a ja postaram się jej wszystko wynagrodzić i zająć się jej dalszym leczeniem.

Tymczasem nasza trójka startuje z Ostrawy i to miasto przyjmujemy jako początek naszej podróży. Pierwszy etap to jazda pociągiem do Pragi. Korzystamy ze słynnego już w Polsce pendolino i w trzy i pół godziny jesteśmy w Pradze. Cała podróż kosztuje nad po 50 zeta na „łebka”. Sami musicie przyznać że w porównaniu z Polskimi cenami to pikuś. Na dodatek córka mojego przyjaciela zarezerwowała nam super miejsca. Jedyne w wagonie ze stoliczkiem. Całą drogę „rżniemy” w tysiąca. Kuba musi przejść szybki kurs ale daje radę. Obie partie ja wygrywam. A przed wyjazdem żona mówiła że mnie kocha. I jak tu wierzyć kobiecie?

Do Pragi docieramy wieczorem. Piwko i szaszłyczki tudzież kiełbaska na Waclavaku

Później jeszcze piwko w bardzo fajnym pubie i można iść spać.

Hotel „Venezia” jaj nie urywa ale za 40 Euro w centrum Pragi cudów nie ma się co spodziewać. Rano pobudka o siódmej i taksówką za 27 Euro jedziemy na lotnisko. Jak dotąd wszystko idzie zgodnie z planem żeby nie powiedzieć jak z płatka. Jasne że tak dalej być nie może. Przy wejściu na pokład słyszę wywoływane swoje nazwisko. Okazuje się że muszę wrócić z powrotem do odprawy bo coś jest nie w porządku. Od razu domyślam się o co chodzi. Kazik ze względu na mały nadbagaż przeładował coś do mojej torby. Dziwnym trafem była to butla gazowa :-) Chcę wierzyć że nie zrobił tego celowo :-)

Po wyrzuceniu butli zasuwamy z moją torbą bezpośrednio do samolotu i pakujemy się na pokład. Na szczęście lot jest minimalnie opóźniony więc nikt nie patrzy na nas z wyrzutem :-)

W Madrycie lądujemy zgodnie z planem. Do odlotu do Santiago mamy 10 godzin więc jedziemy autobusem za 5€ do centrum.

Madryt to miasto z bardzo bogatą historią i wieloma muzeami. Wszystkiego z pewnością nie da się zobaczyć ale próbujemy szukać :-)

My jako wielcy miłośnicy sztuki postanawiamy zwiedzić świątynię sztuki futbolowej czyli słynny Estadio Santiago Bernabeu i zobaczyć miejsce gdzie grają wielkie gwiazdy Realu Madryt. Pod stadion zawozi nas oczywiście Cristiano Ronaldo :-)

Wstęp kosztuje 19 € ale nie żałujemy. Obiekt robi ogromne wrażenie. Nie wiadomo co większe, samo boisko z trybunami, muzeum czy szatnie. Przez całe trzy godziny zwiedzania nie mogę wyjsć z podziwu jak to jest fantastycznie zorganizowane. Po prostu maszynka do robienia pieniędzy. Teraz rozumiem dlaczego można za zawodnika zapłacić 100 mln € :-) Już sam stadion z zewnątrz robi wielkie wrażenie.

Wrażenie to jeszcze się potęguje wewnątrz. Stadion jest naprawdę piękny a nad stanem murawy cały czas czuwa sztuczne słońce sterowane komputerowo :-)

Przyjemnie jest popatrzeć na nią z loży VIP lub z ławki rezerwowych…

Równie wielkie wrażenie robi muzeum z wielką klubową galerią chwały klubu. Puchary, koszulki, zdjęcia i cała galeria multimedialna.

Mnie najbardziej spodobało się zdjęcie z 1959 roku. wiadomo dlaczego :-) Również szatnia gospodarzy zrobiła na mnie duże wrażenie

Ze stadionu wracamy metrem i robimy sobie spacer pięknie wystrojoną główną aleją miasta. Podziwiamy pięknie podświetlone budowle, rzekę Hiszpanów płynącą aleją i lokale pełne ludzi. Jakoś nie widać kryzysu ;-)

Oczywiście również wpadamy do jednego z nich na tapas i piwko. Ponieważ mamy ładnych parę kilometrów w nogach wracamy na lotnisko i pozostałe trzy godziny organizujemy sobie mały prywatny barek w miejscu do ładowania telefonów. Kazik zarządza zakup brendy Torres. Ja go realizuję aby uczcić zakup czytnika kart SD do iPada. Swój zostawiłem w domu i nie mógłbym wrzucić ani jednego zdjęcia. W sklepie na lotnisku mają ostatnia sztukę. Gdyby to była ekspedientka z pewnością bym ją wycałował z radości. Ponieważ jest to facet tylko dziękuję i stawiam chłopakom flaszkę :-)

Brendy Torres 15-tka okazuje się strzałem w dziesiątkę. Przekąszona pysznym serem tworzy wspaniały podkład do dalszego lotu. Wsiadamy na pokład Boeinga 787 i natychmiast zasypiam na całych 10 godzin. Chyba mój rekord. Przeżycia przed wyjazdem plus wypity alkohol zrobiły swoje. I tak po 48-iu godzinach podróży znajdujemy się prawie u celu. Santiago de Chile wita nas upalną pogodą. Aktualnie 25 a prognozy wskazują maksymalnie 33 stopnie. Będzie się trzeba przyzwyczaić. Odprawa niestety bardzo długa a co za tym idzie mecząca :-)

Na szczęście nam się nie śpieszy bo czekamy na Rafała. W międzyczasie organizujemy transport i zasiadamy w knajpce. Odzywa się Ola więc mamy już z nią kontakt i wiemy co dalej robić. Niestety oczekiwanie przedłuża się do trzech godzin ale w końcu chłopaki się pojawiają i możemy ruszać po nasze motocykle do Valparaiso. Niestety trafia się nam totalny gamoń-kierowca. Błądzimy godzinę po Valparaiso. Nie wiem dlaczego Kazik daje mu 10€ napiwku. To pozostanie jego słodką tajemnicą :-) W końcu jednak dojeżdżamy na miejsce gdzie czeka na nas Sambor.

Wszystkie beemki odpalają. Niestety jeden KTM stwarza nam problemy i nie chce zapalić. Na szczęście po godzinie pchania i ciągnięcia odpala i możemy jechać do hotelu. Najwyższy czas !!!Po rozpakowaniu krótkie spotkanie organizacyjne nad brzegiem basenu i możemy udać się na kolację. Nareszcie wiemy gdzie jesteśmy. Doskonale steki po mistrzowsku przyrządzone plus rewelacyjne wino dopełniają wieczoru. Przygoda rozpoczęta. Jutro ciąg dalszy :-))

Dakar 2015 Dzień 1 Valparaiso – Uspallata 382 km

To pierwszy dzień prawdziwej wyprawy motocyklowej. Niestety nie spałem najlepiej. Jednak zmiana czasu robi swoje. 6-ta rano to u nas 10-ta. Planowany czas wyjazdu 9.00. Do tego czasu trzeba się przepakować, załadować motocykle, zjeść śniadanie i uregulować należność za pokój. Cała ekipa jednak daje radę bez problemu i 9.07 ruszamy spod hotelu.

Zaskakuje nas trochę pogoda, jest 16 stopni. Później przekonamy się że w Ameryce Płd. trzeba być przygotowanym na wszystko. Temperatura rośnie gwałtownie z 16-tu do 32-u żeby za chwilę spaść do 20-tu i znowu wzrosnąć do 28-iu. Pogodowy rollercoaster.

Valparaiso jest bardzo mocno pofałdowane więc jazda wąskimi uliczkami sprawia nam dużo frajdy. Dzisiaj mamy w planie przejazd do Argentyny piękną drogą andyjską. To najstarszy trakt łączący Chile z Argentyną. Już starożytni Inkowie korzystali z niego. Widoki są rzeczywiście bajeczne.

Niestety przyjemność z jazdy psuje nam trochę awaria Rafałowego GSa. Coś z elektroniką. Co chwilę się dusi albo gaśnie. Tak dowlekamy się do granicy. Tutaj po krótkiej naradzie Rafał zostaje z wozem serwisowym a my jedziemy na granicę.

Wiemy że to nie Unia Europejska i formalności są dosyć uciążliwe ale trzy godziny czekania w słońcu naprawdę dają nam się mocno we znaki. Mamy już w pewnym momencie dość. Bogu dzięki że widoki podczas zjazdu z granicy rekompensują nam te trudy. Takich gór jeszcze w życiu nie widziałem. Muszę przyznać że nasz glob jest bardzo urozmaicony i warto ponosić trudy podróży żeby w każdym zakątku świata zobaczyć coś innego :-). Jednak szybko daje się zauważyć różnicę między Chile a Argentyną. Argentyna jest dużo biedniejsza, drogi gorsze ale ceny za to niższe. Już pierwsze tankowanie sprawia dużą przyjemność. Benzyna kosztuje ok dolara za litr. W świetnych nastrojach zjeżdżamy do Uspallata.

Tradycyjnie raczymy się mięsem z grilla i nie widząc nikogo z naszych postanawiamy jechać do hotelu zgodnie z trackiem przygotowanym przez Sambora. Początek drogi jest piękny, wykorzystujemy ostatnie promienie zachodzącego słońca żeby zrobić kilka fotek :-)

Niestety do tego tracku wkradł się drobny błąd i robimy ponadplanowe 50 km po szutrze. Robi się bardzo ciemno. W drodze powrotnej jadę pierwszy na pełnym oświetleniu czyli halogeny i długie. Dzięki temu udaje mi się w ostatniej chwili zauważyć machającą Olę. Wyjechała po nas wozem serwisowym i złapała gumę :-( Utytłani i zmęczeni o godz. 22-giej docieramy do hotelu. Odpuszczamy wieczorne piwo tudzież inne atrakcje i grzecznie kładziemy się spać. Na dzisiaj zdecydowanie wystarczy !!!

Mam nadzieję że jutrzejszy dzień będzie lepszy :-)

Dakar 2015 Dzień 2 Uspallata – San Juan 302 km

Wczorajsze wczesne pójście do łóżka było genialnym pomysłem. Wstaję wypoczęty, wyspany i we wspaniałym nastroju. Śniadanko jest skromne ale ok. Są nawet croissanty do kawy. Pycha :-)

Wyjazd jak wczoraj o 9-tej a ja jestem gotowy pół godziny wcześniej. Nadal nie wiadomo co z GS-em Rafała. Pojedziemy – zobaczymy…

Ruszamy spod hotelu i jedziemy przejechać się dawnym odcinkiem dakarowym i zobaczyć piękny punkt widokowy. Obowiązkowa sesja zdjęciowa i dostajemy 40 minut wolnego na zatankowanie i zrobienie drobnych zakupów. Jak się okazuje to ostatnie zdjęcie tak szczęśliwego Andrzeja. Na offowym odcinku doznaje złamania ale twardziel jedzie dalej…

Przy okazji tankowania motocykla podziwiam piękne widoki i tankuję również swój camelbag. 2 litry izotonika musi być.

Czeka nas ciężki dzień. 100 km szutrów z przerwą na zwiedzanie kopalni srebra,ołowiu i cynku. Nawet Kazikowi się podobał chociaż „niejedna gruba” już widział :-) Kopalnia pochodzi z XVIII wieku. Założona przez Jezuitów w celu nawracania Indian. Dość ciekawy i dochodowy sposób :-) Na miejsce dowozi nas pickup. większość jedzie na pace :-)

Duży plus dla kopalni za niską temperaturę. Można odpocząć trochę od upału.

Niestety z budynków biurowych pozostały tylko resztki :-)

Zapowiedziany odcinek szutrowy okazuje się dość wymagający. Są to szutrowe serpentynki w górę na przełęcz gdzie robimy małą przerwę na zdjęcia

i dalej w dół w kierunku Mendozy. Po drodze rzut oka na piękny kanion wyżłobiony w górach.

 

Czas oczekiwania na przyjazd Oli niektórzy, co bardziej zmęczeni :-) wykorzystują na zalegnięcie na poboczu

Po tym krótkim odpoczynku zaczynamy zjazd w dół widocznymi poniżej serpentynami

Po przejechaniu robimy sobie przerwę na stacji benzynowej. Z przykrością konstatuje że temperatura po zjechaniu z gór wzrosła do 38-iu i pół stopnia. Krótką przerwę wykorzystujemy na tankowanie, jedzenie i tankowanie camelbagów. Kolejne 2 litry izotonika lądują na plecach. Mój urolog będzie ze mnie dumny jak to przeczyta :-) Na stacji jest wi-fi więc wszyscy wykorzystujemy to żeby dać znać rodzinie że żyjemy.

Po tym postoju kierujemy się do San Juan słynną Ruta Nationale 40. To kultowa argentyńska trasa biegnąca przez całą Argentynę. Robi ogromne wrażenie. Prosta jak strzała droga i majaczące po lewej stronie Andy i bezkresna bezroślinna przestrzeń po prawej. Kosmos !!!

Jedyny mankament to temperatura. Było 38,5 ale cały czas rośnie aż osiąga 42 i stabilizuje się na tym poziomie :-) Na dodatek GS Rafała znowu szwankuje i toczymy się 80 na godzinę a słońce pali niemiłosiernie. Pierwszy raz jadę w takim upale. Powietrze wręcz parzy. Nie można otworzyć szyby. Jazda na stojąco nie daje żadnej ulgi, wręcz przeciwnie. Na dodatek jak się próbuje usiąść to siedzenie parzy w dupsko. W końcu dojeżdżamy do San Juan. To meta dzisiejszego Dakaru. Jesteśmy fetowani szpalerem kibiców którzy chyba biorą nas za zawodników. Jedynym w czym ich przypominamy to chyba tylko zmęczenie :-) Jeszcze nigdy nie zrobiono mi tyle zdjęć. Po dojechaniu na camp oglądamy nadjeżdżających zawodników i pozujemy do zdjęć z fankami :-) Na koniec jedziemy na camping gdzie pierwsze co robimy po rozbiciu namiotów to kąpiel. Tak to mi chyba jeszcze nigdy nie „smakowała” :-) Jest 23-cia. Pora spać. Chociaż temperatura nie spadła jeszcze poniżej 30-tu stopni mam nadzieję że zmęczenie weźmie górę.

P.S.

Jednak nie dotrzymuję słowa. Ola i Sambor przywożą jedzenie i picie. Przecież nie może się zmarnować ;-). Na dodatek Sambor dokonuje wymiany waluty. Trzeba zostać i opić to wszystko.

Wieczór jest wyjątkowo przyjemny jednak ja konstatuję nowe zjawisko. Pocę się pijąc wino o północy!!! Zastanawiające ???

Dakar 2015 Dzień 3 (06.01) San Juan – Los Baldecitos 447 km

Spanie w namiocie w temperaturze ponad 30-tu stopni trudno nazwać spaniem. Dlatego wszyscy zamiast przewracać się z boku na bok wstają wcześnie i dość sprawnie obozowisko znika.

Pędzimy żeby zdążyć na czołówkę na mecie OS-a. Całą drogę wyprzedzamy pojazdy z kolumny Dakaru co sprawia nam nie lada przyjemność. Docieramy na czas żeby zobaczyć całą zjeżdżającą czołówkę.

Muszę przyznać że rajd cieszy się w Argentynie wielką popularnością. Wszędzie masa kibiców, szpalery ludzi. Fajnie to wszystko wygląda. Zawodnicy też to doceniają i znajdują czas żeby pogadać i zrobić fotki z kibicami :-)

Po obejrzeniu Dakaru musimy wrócić do miasteczka i zatankować ponieważ jest to ostatnia stacja benzynowa na dzisiejszej trasie. Na stacji spotykamy Sambora wypijamy kawkę, wrzucamy coś słodkiego i postanawiamy że jest na tyle wcześnie że możemy jeszcze spokojnie zwiedzić największą atrakcję Argentyny słynną Dolinę Księżycową Val de La Luna. Szczególnie że pogoda dopisuje. „Rześkie” i przyjemne 34 stopnie. Chce się żyć :-) Do doliny wiedzie nowo wybudowana droga. Jest tak piękna że wprost nie do opisania.

Przy tym doskonale wyprofilowany nowy asfalt. Można w końcu poszaleć. Pomysł ze zwiedzaniem doliny bardzo mi się podoba. Będzie dobre światło :-) Na dodatek trafiamy na ekipę telewizji argentyńskiej która proponuje że przejedzie z nami i przewodnikiem całą dolinę. My oczywiście na motocyklach a oni skorzystają z okazji sfilmują nasz przejazd, porobią zdjęcia i przeprowadzą z nami wywiady. Czad, będziemy sławni w Argentynie. Obiecuję że jak tylko prześlą nam linki ze zrealizowanego materiału natychmiast umieszczę go na blogu.

Sama dolina jest po prostu bajeczna. Trudno to opisać. Mam nadzieję że zdjęcia chociaż w części oddadzą to piękno. Formy skalne mające początek 18 milionów lat temu powstały w wyniku ruchów tektonicznych płyt nakładających się na siebie. Stąd takie urozmaicenie zarówno co do formy i barw.

Na mnie największe wrażenie zrobiły czerwone skały. Przez moment wszystko dookoła było czerwone łącznie z szutrową drogą po której jechaliśmy. Jechaliśmy 12 km większość na stojąco z rozdziawionymi japami. Przynajmniej ja na pewno :-). Nic a nic nie było przesady w tym co czytałem o tym cudzie natury. A nawet wręcz przeciwnie. Rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia.

Przy tym ekipa Argentyńczyków była tak sympatyczna że aż trudno w to uwierzyć. W ogóle spotykamy się tutaj z ogromną serdecznością. Bardzo to sympatyczne. Przy tym Argentyńczycy mają świetny gust. Naszemu przewodnikowi od razu spodobał się mój motocykl :-)

Po takich przeżyciach pozostała jeszcze tylko dojechać do Los Baldecitos około 20 km. Nocleg na kolana nie rzuca ale jest ciepła woda i to wystarczy. Zamawiam sobie steka na wieczór. Popijamy to czerwonym winem i planujemy atrakcje na jutro. Okazuje się że większość grupy nie była w dolinie i jadą jutro. Zejdzie im do południa. Nie ma sensu w takim razie czekać. Postanawiamy jechać do Cafayate. To co prawda ok 600 km ale zrobimy to w jeden dzień. Poczekamy tam na resztę. Poprzebywamy trzy dni w cywilizacji bo to mocno turystyczny region i później śmigniemy razem w nieznane :-)

Dzień 4 Los Baldecitos – Cafayate 647 km

Sen przychodzi tutaj ciężko. Organizm nie przystosowany do takiej temperatury trochę się buntuje. Dopiero spadek temperatury ok trzeciej nad ranem przynosi ukojenie i sprowadza sen. Jednak o 6- tej muszę wstać. Pakowanie idzie bardzo sprawnie. Dziesiątki tysiące kilometrów w podróży na moto robią swoje. Sam jestem zaskoczony. Nowy motocykl. Kufry zastąpiłem torbami a praktycznie po pierwszym przepakowaniu po podróży niczego nie muszę zmieniać. Wszystko jest na swoim miejscu w odpowiedniej kolejności i praktycznie co potrzebuje mogę znaleźć nawet po ciemku. Wyprowadzamy po cichu motocykle żeby nie obudzić reszty grupy.

Odpalamy już poza budynkiem i w drogę. Temperatura 21 stopni. Dwójki z przodu to ja już dawno nie widziałem na wyświetlaczu :-) Poranne promienie słońca malują na górach cudowne widoki. Na stacji tankowanie i spotkanie z rozbitą dakarówką.

Zamawiam sobie podwójną kawę czarną oczywiście z tradycyjnymi croissantami. Wykorzystujemy wi-fi na kontakt z domem i ruszamy w kierunku Cafayate. Postanawiamy dzisiaj jechać totalnie turystycznie. Ponieważ mamy do przejechania ponad 500 km żadnych skrótów tylko główne drogi. Zwiedzanie po drodze jak będzie coś fajnego. Tankowanie i jedzenie. Argentyna nas nie zawodzi. Pokonujemy kolejne pasma gór jedno piękniejsze od drugiego.

W górach łapie nas deszcz. Jedno spojrzenie w niebo mówi mi „spoko za chwilę wyschniesz” :-). To się sprawdza. Zjeżdżamy do Aimogasty na tankowanie. Pani na stacji benzynowej kieruje nas do restauracji. Po raz pierwszy w Argentynie jemy typowo argentyńską kuchnię. Jest tak fantastyczna że brak słów. Zamawiamy empanadas i wołowinę. Już teraz wiemy że jesteśmy w Argentynie i że jest pysznie !!! Po obiadku wskakujemy na kultową Ruta 40 i pomykamy na północ. Ruta jest niesamowita. Okazuje się że bezkres i pustka też potrafią zadziwić. Komunikaty w nawigacji typu zakręt za 147 km nie należą do rzadkości. Przyroda się zmienia od pustynnej do bujnej roślinności. Tak samo zmienia się pogoda. Rano chłód później upał. Następnie burza która przemacza nas do suchej nitki. Nie chce się nam nawet zakładać membran bo zaraz wysuszy nas ciepłe powietrze. To już wiemy. Również nawierzchnia jest różna. Od bardzo dobrego asfaltu do szutru. Mamy więc wszystko. Szczęśliwi docieramy do Cafayate. Po napotykanych po drodze bodegach czyli winnicach widać że to winny region.

Po wjeździe na rynek również widać że to region turystyczny. Pani w recepcji w hotelu mówi mi że tutaj przy rynku nie mamy szans na pokój ale kieruje nas do innego 600 m od rynku. Hotel Cerro de la Cruz okazuje się lux. Jest nawet klima i to wszystko za 25 USD od lepka. Bierzemy pokój. Kuba jedzie bo umówiliśmy się z chłopakami że zostawimy im kartkę z adresem hotelu pod tablicą z nazwą miasta. Dla pewności naklejany naszą nalepkę.

Tak się szczęśliwie składa że Kuba nie zdążył jeszcze zsiąść z motocykla a chłopaki właśnie nadjechali i wszyscy razem znaleźliśmy się w jednym jak dotąd najlepszym hotelu :-)

Po krótkim oporządzeniu się idziemy na miasto. Jest 20.00, rynek zapełnia się ludźmi. W knajpkach trudno o wolne miejsce.

Wszędzie gra muzyka na żywo, są tańce ludowe i ogólnie gwar, śmiech i atmosfera wspaniałej zabawy. My znowu przy steku i winie wytrzymujemy do północy. Jednak za nami 650 km i zmęczenie daje o sobie znać. Argentyńczycy bawią się dalej w najlepsze.

Tuż przed hotelem widzimy dzieci grające w piłkę. Niesamowity kraj :-) oni rozgrywają mecz a my grzecznie do łóżek…

Dzień 5 Cafayate. – Salta 311 km.

Budzę się i ciągle jeszcze żyję wczorajszym wieczorem. Szkoda że dni a szczególnie noce są tak krótkie. Posiedzieć tu kilka dni byłoby bardzo miło. Ale cóż przygoda wzywa :-) Śniadanko w hotelu bardzo fajne ale ja ograniczam się tylko do kawy i croissantów. Tradycyjnie :-) Chcę wykorzystać wi-fi i wrzucić coś na fejsa. Chłopaki nie będą czekać więc muszę to zrobić kosztem śniadania. Ruszamy o dziewiątej. Dołącza do nas Darek i w czwórkę po tankowaniu ruszamy szutrową Ruta 40 do Salty przez Molinos. Przed nami 90 km po szutrach na stojaka. Zastanawiam się czy warto włączać kamerę. I tak się zakurzy :-). Jednak z przyzwyczajenia włączam kamerę i dobrze że to robię. Droga jest niewysławialnie piękna. W ogóle się tego nie spodziewaliśmy. Absolutnie jest to najpiękniejszy odcinek drogi podczas tej wyprawy. Cały czas szuter. Przełęcze, doliny, mosty ponad wyschniętymi korytami rzek, zagubione w tej przestrzeni osady. Mijamy nawet kościół. Sceny jak z westernów :-) Wszystko czego może zamarzyć dusza motocyklisty.

Bardzo zmęczeni ale jeszcze bardziej szczęśliwi i usatysfakcjonowani docieramy do Molinos. Idziemy do kościoła żeby podziękować za szczęśliwe zakończenie i zakotwiczamy na przeciwko w hotelu Hacjenda de Molinos na małą przekąskę.

Nasza grupa ma tutaj właśnie dotrzeć ale my ruszamy w kierunku Salty. Tam się mamy jutro spotkać. Myślimy że zaraz wjedziemy na asfalt ale okazuje się że to zaraz to kolejnych 50 km. szutrami. W końcu jest asfalt. Zaczynamy się wspinać na przełęcz. Jest coraz zimniej. Na przełęczy temperatura spada do 13-tu stopni. W porównaniu do 30-tu z których startowaliśmy to spora odmiana. Trzeba pozapinać wszystkie wentylacje żeby nie zmarznąć. Jest zdecydowanie ciemniej, pułap chmur bardzo nisko. Odpocząć lepiej pod dachem :-)

Zjazd to jeszcze kawałek dobrego asfaltu i potem znowu szutry. Dzisiaj zaliczamy ich ok 200-tu km.

W końcu docieramy do doliny w której leży Salta. Robi się bardzo zielono i oczywiście ciepło. Wokół same winnice.

Salta to stolica regionu i duże miasto. Docieramy do hotelu w którym czekają już Andrzej i Antoni. Dotarli wcześniej ponieważ pojechali asfaltem. Andrzej po wywrotce na offie w pierwszym dniu ma nogę tak spuchniętą że podziwiam go że w ogóle jedzie. Antoni mu towarzyszy bo ktoś musi czasami pomóc wsiąść i zsiąść z motocykla.

Na pobyt w Salcie wybraliśmy lepszy hotel bo to chyba ostatnia szansa na odrobinę luksusu :-)

Wieczór podobny jak w Cafayate tylko wszystko pomnożone kilka razy. Miasto większe, domy bardziej okazałe bardzo piękna, imponująca i urzekająca postkolonialna architektura.

Ludzi więcej ale atmosfera podobna. Ryneczek, skwery i restauracje pełne do późnej nocy. Po kolacji jeszcze buteleczka wina w pokoju. Po kolei zaczynamy się wykruszać żeby wpaść w objęcia Morfeusza. Jednak 200 km na stojąco po szutrach zrobiło swoje.

Dakar 2015 dzień 6 Salta 0 km

Dzisiaj spokojne przedpołudnie. Nigdzie się nie śpieszymy. Uwielbiam takie dni w podróży. Pozwalają się zregenerować i nabrać chęci na dalszą jazdę. Ponieważ tutaj wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie i musimy się przystosować do miejscowych warunków wykorzystujemy całe przedpołudnie na przegląd motocykli, drobne naprawy i kontakt z krajem.

Przede wszystkim jednak musimy dokładnie zaplanować trasę. Chcemy spotkać Dakar. Jak widać wszyscy podchodzą do tego bardzo poważnie :-) Nie ma żartów…

Podchodzimy do sprawy bardzo profesjonalnie nie szczędząc wysiłku i wykorzystując najnowsze osiągnięcia techniki :-)

Kilkugodzinne planowanie trasy okazało się bardzo wyczerpujące. Dlatego jeszcze przed końcem planowania zbieramy się coś zjeść. Oczywiście ze względu na upał wybieramy pobliską restaurację. Jest bardzo klimatyczna i co najważniejsze kelner mówi po angielsku. Dzięki temu mogę sobie wybrać z regionalnej kuchni coś innego jak stek nie ryzykując wtopy :-)

Piękny wystrój, dobra muzyka i ładne dziewczyny dopełniają klimatu :-) Oczywiście przez cały czas nie przestajemy planować :-)

Wybór jedzonka trafiony. Empanadas w wersji serowej i mięsnej dobrze leczy skołatane nerwy dyskusją o planowanej trasie.

Wracamy do hotelu i otrzymujemy info że grupa jest w trasie i będą ok 21-ej. Miło będzie się znowu zobaczyć.

Dzień 7 Salta – Potosi 743 km

Rano jak zawsze karnie wstajemy i już o siódmej zaliczywszy śniadanko ruszamy w drogę. W planie jest tylko asfalt więc chcielibyśmy dotrzeć do Potosi. Plan jest taki żeby jutro być na mecie Dakaru w Uyuni i obejrzeć motocykle i quady. To już nasze pożegnanie z Argentyną. Było pięknie ale dalej z pewnością będzie równie wspaniałe. Jazda sprawia nam po dniu przerwy znowu ogromną przyjemność. Pierwszy postój robimy w Tilcarze. Tankujemy. Oglądamy miasto. Udaje nam się kupić fajne nalepki z Ruta 40. Jesteśmy już na poziomie 2500 m n.p.m. ale samopoczucie super.

Następnie piękną doliną wyżłobioną w górach przez rzekę Rio Grande wspinamy się na granicę z Boliwią. Takie doliny nazywa się tu quebradami. Ta to słynna Quebrada Humahuaca. Widoki zaiste piękne.

W pewnym momencie na wysokości 3700 m n.p.m. łapie nas burza. Temperatura spada do 8-iu stopni. Szybko wpinam membranę i dojeżdżamy do granicy. Tutaj znowu tankowanie. Staramy się nie opuszczać żadnej stacji. Kazik zatankował dodatkowo 15 l. Włącznie z bakiem to ponad 40 l paliwa. Dobrze mieć ze sobą cysternę. Musimy tylko poćwiczyć tankowanie w czasie jazdy.

Przy stacji Kazik dostrzega barakowóz. Taki jak u nas kilkadziesiąt lat temu tylko w znacznie gorszym stanie.

Raczymy się mięsem z grilla przy akompaniamencie tutejszej muzyki. Mięso pasuje wszystkim, muzyka niekoniecznie :-) Na szczęście towarzystwo podobnie jak i konsumpcja – przepyszne :-)

Teraz granica. Przyzwyczailiśmy się już do tych formalności. Trwa to bardzo długo ale na szczęście wszyscy są bardzo uprzejmi. Zaczynamy odczuwać zmęczenie spotęgowane wysokością. Cały czas jesteśmy na 3500 m. Za granicą tylko szybka wymiana pieniędzy i zakup cukierków z liści koki na wzmocnienie :-)

Na granicy spotykamy Peruwiańczyka który właśnie wraca z Potosi i mówi że droga jest super więc nocleg w Potosi staje się realny. Jednak długa odprawa wcześniej obiad i w końcu to jest 743 km po górach powodują że podróż nam się mocno przedłuża.

Wjeżdżamy do Boliwii. Droga jest doskonała. Świetnie wyprofilowane łuki pozwalają na bardzo szybką jazdę. Widoki trochę inne niż w Argentynie ale równie piękne. Góry bardziej brunatne, doliny rzek inaczej wyprofilowane z głębszymi i pionowo wyżłobionymi brzegami.

Ludzie bardzo niscy. Na tej wysokości rozwój organizmu jest dość szybko zahamowany.

Mimo wszystko lubią grać w kosza sądząc po dużej ilości boisk do koszykówki :-)Niestety okazuje się Kubę łapie ochota na sen i musimy zrobić krótki postój na małą drzemkę :-)

Po drzemce pobudka i ruszamy. Niestety dość szybko zapada zmrok. Ostatnie 200 km jedziemy w totalnej ciemności. Specjalnie na jednym z postojów wyłączamy wszystkie światła. Nie widać dosłownie nic. Jazda w takich warunkach nie należy do przyjemności. Wszystkie zmysły napięte do granic wytrzymałości. Nie dosyć że trzeba uważać żeby nie przestrzelić żadnego zakrętu, to w każdej chwili może wybiec na drogę jakieś zwierzę lub pojawić się inna przeszkoda. Na dodatek w pewnym momencie temperatura spada do 5-ciu stopni. W końcu jesteśmy przecież na 4 tysiącach metrów. Pojawienie się gdzieś w oddali świateł miasta Potosi sprawiło mi ogromną ulgę. Przyspieszyłem nie bacząc na ryzyko i za chwilę byliśmy w mieście. Andrzej, Antoni i Darek dotarli wcześniej. Już uzgodnionym zwyczajem zostawili nam adres hotelu pod kamieniem przy tablicy z nazwą miasta. Co prawda trochę nas na początku gość na rogatkach źle pokierował i musieliśmy pokonać dupne schody ale GS-y dały radę. To jest to niebezpieczeństwo że motocykl wjedzie wszędzie a skąd mieliśmy wiedzieć że to tylko zejście dla pieszych i to na dodatek bardzo strome. Do hotelu docieramy o 22.30 i to tylko dlatego że czas cofnął się w Boliwii o godzinę. Miasto robi na mnie duże wrażenie. Jest zupełnie inne od wszystkiego co do tej pory widziałem. Bardzo chciałbym wyjść i poczuć atmosferę miasta ale nie mam już siły. Jutro w Uyuni będziemy dużo wcześniej to będzie czas na oglądanie Dakaru i poczucie Boliwii. Teraz jak najszybciej spać. Na szczęście jak na razie dobrze znoszę tę wysokość. Dzięki Bogu. W końcu to ponad 4000 m n.p.m.

Dzień 8 Potosi – Uyuni 237 km

Po wczorajszym dniu postanowiliśmy sobie dać trochę luzu i odpocząć. Śniadanie o 8-ej, wyjazd 9.30. Jeszcze tylko przejazd przez Potosi i tankowanie. Patrzę na dystrybutor – super litr za pół dolara :-) Niestety tylko dla Boliwijczyków :-( Na nas Morales postanowił zarobić trzy razy więcej. Ale lepsze to niż pusty bak. Przygotowani jesteśmy na szuter tymczasem droga z Potosi do Uyuni jest równie wspaniała jak droga do Potosi. Serpentynki i idealny asfalt.

Dzięki temu dość szybko pokonujemy dystans 200-u kilometrów dzielący nad od mety odcinka i meldujemy się w Uyuni. Na krótko przed końcem naszego dzisiejszego etapu po raz pierwszy gdzieś w oddali dostrzegamy majaczący Salar Uyuni. Wspinamy się na pobliskie wzgórze i rozkoszujemy się tym widokiem oczywiście robiąc fotki :-)

Na koniec docieramy do Uyuni. Dziura straszna. Patrzymy na żywo i widzimy w TV. Jednak telewizja kłamie :-). Straszny syf.

Jeden hotel znajdujemy szybko. Z drugim mamy problem ponieważ poruszanie się po mieścinie jest bardzo utrudnione ze względu na rajd. Na dodatek zaczyna bardzo mocno padać i wiać. Dobrze że nie dopadło nas to w górach podczas jazdy ale wolelibyśmy lepszą pogodę. W końcu Andrzej, Antoni i Darek idą na metę w mieście a my oglądamy zawodników wjeżdżających do miasta. Fajnie to wygląda.

W miasteczku istne szaleństwo. Masa kibiców z flagami Boliwii. Widać że kraj żyje tym wydarzeniem. Nam dzięki temu udaje się zatankować ponownie motocykle bo normalnie z benzyną bywają problemy. My mamy szczególne powody do zadowolenia bo etap w quadach wygrywa Rafał Sonik. Jest tutaj bardzo popularny i zna go każdy kibic. Dzisiejszy etap był bardzo męczący. Deszcz i jazda chwilami w błocie były wykańczające. Niektórzy zawodnicy dojeżdżali skrajnie wycieńczeni i tak ubłoceni że ciężko było ich rozpoznać. Ale nawet ostatni dojeżdżający już po ciemku byli witani brawami.

Kibice koczują po prostu wzdłuż trasy jedzą piją i gorąco witają każdego zawodnika. My również z tego skorzystaliśmy. Kuba złapał kapcia i szukaliśmy kompresora. Porządkowi wpuścili nas na trasę która dojeżdżali ostatni zawodnicy bo akurat tam był kompresor. Oczywiście zebraliśmy brawa. Niestety zatrzymaliśmy się na chwilę żeby napompować koło. Myślałem że nie odjedziemy. Nie mogliśmy się opędzić od wielbicielek. Każda chciała mieć z nami zdjęcie. Będzie mi tego brakować po powrocie do domu :-)

Najbardziej zaskoczył mnie jednak wieczór i noc. My już powoli idziemy spać bo o szóstej jedziemy na start następnego etapu który odbywa się na salarze. Tymczasem z miasteczka dobiega muzyka z dwóch estrad. Występują najlepsze boliwijskie zespoły.

Hotele są pełne a ci których nie stać na hotel śpią w samochodach lub namiotach rozbijanych nawet na ulicy.

Dzień 9 SALAR UYUNI 147 km

Dzisiaj budzik nastawiony na 5.45. Mamy w planie jechać na start dzisiejszego etapu. Jednak dwie przeciwności niweczą nasze plany. Po pierwsze leje całą noc, po drugie trzeba naprawić oponę Kuby. Wrzucamy w takiej sytuacji wsteczny, spokojnie idziemy na śniadanie i jedziemy naprawić koło. Wulkanizacja wygląda tak samo jak cała Boliwia więc nas już specjalnie to co widzimy nie dziwi…

Kuba z Kazikiem nadzorują naprawę koła a ja krążę między nimi a resztą naszej szóstki. Dzięki temu mam możliwość obejrzeć Uyuni w świetle dziennym bez dakarowej oprawy. Widoki nie są zachwycające.

W międzyczasie kontaktuję się z Olą i umawiamy się z resztą grupy przy wjeździe na salar. Dojazd koszmar, podobnie jak cała Boliwia. Piękny kraj, ale straszna bieda, nędza i bród. Podobnie wygląda bar przy którym umówiliśmy się z Olą i resztą grupy. Ale to już koniec narzekań.

Wjeżdżamy na salar i zaczyna się. Salar Uyuni to największy salar na świecie na dodatek na wysokości ponad 3700 m n.p.m. Przejeżdżamy przez wodę i suchym solniskiem dojeżdżamy do dakarowego pomniku. Oczywiście obowiązkowe fotki. Ja z flagą rodzinnej Lodzi a Darek z flagą Lowicza a Andrzej bez flagi :-)

Rano tą samą trasą ruszyli motocykliści i quadowcy. Szybko napotykamy jednego z nich. Kevina Echeveste z Argentyny biedzi się nad rozbabranym motocyklem. Nie może sobie bidula poradzić. Ale na co motocykliści z Polski. Ponieważ u nas co drugi jest mechanikiem więc Kazik, Daro i Kuba szybko stawiają moto na nogi i szczęśliwy Kevin mknie do mety a my mamy niesamowite przeżycie.

Będziemy dalej śledzić jego wyniki. Oby dojechał :-) Postawiliśmy chłopaka na nogi :-) i mkniemy na solną wyspę. Widoki na salarze Uyuni to coś niewyobrażalnego. Na początku jedziemy po suchym. Też robi wrażenie. Płaska przestrzeń aż po widnokrąg bez jakiejkolwiek perspektywy. Później już salar pokryty jest wodą i to dopiero jest czad. W życiu jeszcze nie widziałem tak gigantycznego lustrzanego odbicia.

Jedziemy rozciągnięcie na szerokości kilkudziesięciu metrów, małe punkciki odbite w tafli salara a w oddali szczyty gór również odbite w tafli. Widok tak bajeczny że, powiem banał, nie da się go opisać. Bawimy się jak dzieci :-). Mniej więcej w połowie drogi docieramy do słynnej kaktusowej wyspy. Wszyscy podróżujący przez salar robią sobie tam przerwę na odpoczynek i mały posiłek. Przy okazji mamy okazję zobaczyć co robi sól z naszymi motocyklami i kombinezonami.

Wcześniej dużo słyszałem, czytałem o salarze ale rzeczywistość przeszła wszelkie granice. Jesteśmy bardzo szczęśliwi że udało nam się zobaczyć go w mokrej postaci. Suchy jest również piękny ale mokry to jest dopiero to. Przy tym mimo wody salar jest bardzo przyczepny i spokojnie mogliśmy gnać ponad 100 km/h.

Jedynym nieprzyjemnym elementem była końcówka. To już była breja w której wszyscy strasznie grzęźliśmy. Do tej pory nie wiem jak udało mi się ominąć w tej breji Andrzeja który przede mną wyglebił. To chyba jakiś siódmy zmysł. Jeszcze parę kilometrów i docieramy po tarce do „hotelu”.

Jeszcze czegoś takiego nie widziałem ale w środku całkiem ok. Ważne że dach nad głową jest i podobno nawet ciepła woda.

Przed hotelem dokonujemy pierwszego płukania naszych motocykli. Prawdziwe mycie zostawiamy na później jak dotrzemy do cywilizacji.

Ponieważ sól ma taką wredną właściwość że dostaje się wszędzie musimy przepłukać również gardziołka :-)

Jutro Chile i powrót do cywilizacji. Okazuje się że z tą ciepłą i nawet jakąkolwiek wodą to lekka przesada ale w końcu nie codziennie trzeba się myć a lepsze to niż namiot. Barak zbudowany jest z bloczków solnych, podłoga to skrystalizowany sól. Łóżka wygodne więc można się wyspać.

Dzień 10 Salar Uyuni – Ollagua 133 km

Jest już wieczór. Siedzimy w hotelu w Chile popijając pyszne chilijskie wino a jeszcze kilka godzin temu nie uwierzyłbym że to w ogóle możliwe. Ale po kolei.

Wczoraj bardzo zmęczeni wszyscy wcześnie poszliśmy spać. Rano w świetnych nastrojach i przy pięknej pogodzie ruszyliśmy w drogę.

Udało nam się nawet umyć motocykle bo każdy z nich miał po kilka kilogramów soli na sobie po wczorajszych szaleństwach na salarze. Trzeba to było bardzo dokładnie spłukać. Szczególnie chłodnicę bo mogłyby być problemy. Śpieszę wyjaśnić że te buteleczki to nie jest pozostałość po nas :-)

Nasza szóstka wyruszyła oczywiście pierwsza. Tutaj muszę odszczekać pochwały jakimi obdarzałem tutejsze drogi. Rzeczywiście droga z Salty do Potosi i dalej do Uyuni jest fantastyczna ale chyba jedyna. Później już niczego co by nawet przypominało tę nazwę nie udało nam się spotkać. Są tylko bite trakty w postaci poprzecznej tarki nie przypominające nawet dróg szutrowych. Można tylko współczuć ludziom którzy muszą się na co dzień po nich poruszać. Dlatego nie można się dziwić że już po 20 kilometrach jazdy Andrzejowi wystrzelił podobno niezniszczalny amortyzator Touratecha za 12 tys komplet. To już był definitywny koniec jego jazdy. Może to i dobrze. Jak się później okaże Andrzej ma złamaną nogę w trzech miejscach z przemieszczeniami więc dobrze że awaria motocykla zmusza go do zaprzestania jazdy. Swoją drogę nie wiedziałem że amortyzatory Touratecha mają tak zmyślne oprogramowanie :-)

Darek z Kubą pojechali do najbliższej osady Colcha K żeby załatwić jakiś transport. W międzyczasie nadjechała nasza grupa i Ola stwierdziła że zabiorą GS-a na naszego pickupa a zrzucą moto Włodka który się zatruł czymś ale w tej sytuacji trzeba wybierać mniejsze zło.

W międzyczasie nadjechała załatwiona ciężarówka i wszyscy czekaliśmy na nasz wóz.

Oczekiwanie urozmaiciło nam spotkanie z parą Francuzów na GS-ie będących w podróży już cztery lata. Towarzyszyło im dwóch Kanadyjczyków którzy dołączyli do nich w La Paz. Tutaj można spotkać rzeczywiście niesamowicie zakręconych ludzi.

Po jakimś czasie okazało się że nasz wóz pojechał inną trasą, jak co dzień złapał gumę i nie wiadomo kiedy przyjedzie. Załadunek na wywrotkę okazał się niewykonalny. W tej sytuacji Darek postanowił spróbować przejechać dystans 7 km do Colcha na Andrzeja motocyklu i okazało się to jednak możliwe. W sumie stracone cztery godziny które wypełnialiśmy grą w kości i urządzeniem kuchni polowej :-)

Zostawiliśmy Andrzeja z Olą i Samborem i pojechaliśmy dalej. Dość szybko stwierdziliśmy że najlepszy sposób na te bezdroża to jazda 80-90 km/h. Wówczas tak bardzo nie odczuwa się tej tarki. Niestety wiąże się to z dużym ryzykiem. Jak w coś przywalisz to nie ma zmiłuj się. Udało się nam jednak w ten sposób pokonać prawie cały dystans do cywilizacji. Po drodze w San Juan zatankowaliśmy nawet nasze camelbagi.

Niestety jakieś 30 km przed granicą zauważyłem że nie mam w lusterku Antoniego. Chwilę poczekałem i pełen najgorszych przeczuć zawróciłem. Kilkaset metrów wcześniej był taki poprzeczny rów na którym nieźle mnie dobiło. Uratowało mnie to że szutry pokonuję na stojąco i udało mi się to w dużej mierze zamortyzować.

Niestety moje obawy się potwierdziły. Antoni był, Bogu dzięki cały, ale urwał mocowanie amortyzatora i o dalszej jeździe nie było mowy. Chwilę podeliberowaliśmy i doszliśmy do wniosku że znowu trzeba szukać transportu. Pojechałem w kierunku granicy. Za chwilę spotkałem wracającego już Darka który postanowił zostać z Antonim. Za kolejną chwilę natknąłem się na również wracających Kazika i Kubę ale ich już zawróciłem. Nie było sensu żeby trzech ludzi siedziało z Antonim. Po trzydziestu kilometrach dotarliśmy do granicy na której akurat stał Boliwijczyk pickupem. Kuba szybko obgadał z nim sprawę wsiadł i pojechali po Antoniego.

My z Kazikiem zostaliśmy nastawiając się na co najmniej dwugodzinne oczekiwanie. Piździło tak że Kieleckie wysiada. Schowaliśmy się za jakimś murem i nawet nie zdejmowaliśmy kasków żeby nam łbów nie pourywało.

Krajobraz iście kosmiczny, jakieś budki graniczne, tory z rozpadającymi się ze starości wagonami i wiatr goniący po tej pustce wszystko co się uda unieść w powietrze.

Oczywiście nie mogło się obejść bez kolejnego ciekawego spotkania. To był z kolei Argentyńczyk na 250-tce w drodze na Alaskę. Pogadaliśmy chwilę, powiedział nam że za 2 km po Chilijskiej stronie zaczyna się cywilizacja i odjechał w siną dal z naszymi życzeniami szczęścia które w Boliwii jest niezbędne. My siedząc za murkiem i troszkę filozofując bo co było robić w takiej sytuacji doszliśmy do wniosku że jest jakaś szansa. Antoni przed moim odjazdem powiedział że ta cześć która pękła jest stalowa. A obok pracował akurat gość ze spawarką więc może da się coś zrobić. Za chwilę nadjechał Darek a po jakimś czasie nadjechał pickup. Szybko skierowaliśmy go za nasz murek, bo to jedyne bezpieczne miejsce, rozładowaliśmy i zdemontowaliśmy uszkodzoną część.

Rzeczywiście udało się ją pospawać i KTM był gotowy do jazdy.

Boliwijczycy szybko nas odprawili i szczęśliwi opuszczaliśmy ten zapomniany przez Boga i ludzi kraj. Niestety to nie był koniec naszych przygód. Okazało się że po stronie Chilijskiej granica jest już zamknięta spóźniliśmy się pół godziny. Celnicy powiedzieli że mogą pójść nam na rękę pozwolą zostawić motocykle i paszporty i pójdziemy się przespać do pobliskiego hotelu a odprawimy się jutro. I tutaj znowu uśmiechnęło się do nas szczęście. Akurat nadjechał wóz serwisowy Dakaru. Oni mają specjalne dokumenty które się tylko skanuje i uprawniają do przekraczania granicy o każdej porze. Ponieważ policjanci musieli ruszyć dupska to wspaniałomyślnie odprawili również nas. Celnicy okazali się wspaniałymi ludźmi, wypełnili deklaracje celne na wwóz motocykli i po wszystkim zawieźli nas do najbliższego hotelu cały czas powtarzając z uśmiechem „to Chile, to nie jest pieprzona Boliwia”. Chyba się nie lubią ale mają sporo racji. Wyściskaliśmy się na pożegnanie i po rozpakowaniu bagaży postanowiliśmy uczcić to lampką chilijskiego wina. I tutaj kolejna przygoda. Przyjechała trojka Rosjan wypasionym 600-set konnym wozem szukająca spania. Oddaliśmy im swoją jedną trójkę zamieniając na dwójkę bez okna. Okazało się że jeden z nich, ten zdecydowanie najinteligentniejszy i na najwyższym poziomie, to szef mieszkający aktualnie w Miami biegle władający na dodatek hiszpańskim. Młody facet a objechał już świat dookoła na GS-ie i Afrykę wzdłuż na KTM-ie. Aktualnie jest w podróży a dwóch pozostałych towarzyszy mu w celu filmowania. Mają nawet drona. Bardzo fajnie się gadało ale po kilku szklaneczkach boss powiedział stop chłopaki poszli spać. My dokończyliśmy czwartą albo piątą dwulitrową butelkę wina i zrobiliśmy to samo. Na dzisiaj przygód mamy dosyć. Miejmy nadzieję że to ostatni taki porypany dzień. Ale mamy też ogromną satysfakcję że mimo przeciwnościom losu poradziliśmy sobie i jesteśmy tu gdzie jesteśmy a co jeszcze kilka godzin temu wydawało się niemożliwe.

Kończę pewien etap podróży i jednocześnie poznawania siebie. Cieszę się że przeżyłem te wysokości bez żadnych problemów ale bardziej cieszę się z tego że przekonałem się że można być utytłanym, upoconym, potwornie zmęczonym a mimo wszystko szczęśliwym :-)

Dzień 11 Ollagua – San Pedro de Atacama 297 km

Dzisiejszy dzień zapowiada się banalnie. Po wczorajszych ekstremalnych przejściach wydaje się że nic nas nie zaskoczy. Trochę jesteśmy jeszcze podmęczeni. Wysokość prawie 4000 m n.p.m. plus wypite wino robią swoje. Zbieramy się ciężko ale ruszamy. W końcu przed nami 300 km drogi już w cywilizacji. Początek zdaje się to potwierdzać. Mkniemy piękną asfaltową drogą między wulkanami.

Niestety trwa to krótko. Piękne widoki się kończą a zaczyna paskudna droga w budowie. Chwila nieuwagi i rozwalam felgę na metalowym przepuście. Niestety biegł on w skos drogi, za szybko najechałem, cały impet przejęła jedna strona koła i zero powietrza. Na szczęście wraca się Kazik. Na początek próbujemy sklepać ją kamieniem ale nie dajemy rady.

Na szczęście po jakimś czasie na horyzoncie pojawia się ciężarówka. Zatrzymuje się i ma na szczęście najważniejsze narzędzie czyli młotek i przy okazji kompresor :-)

Kazik pokazuje gdzie, kierowca wali młotkiem a ja trzymam koło. Wspólnymi siłami naprawiamy felgę pompujemy kompresorem z ciężarówki i można jechać. Ciśnienie trzyma bez zarzutu. Niestety to nie koniec nieprzyjemnych zdarzeń. Jedziemy teraz we dwójkę, ja i asekurujący mnie z tyłu Kazik. Na jednym z technicznych objazdów drogi w budowie wpadam w bardzo głęboki i sypki piach. Zaczyna mnie nosić. Staram się walczyć o utrzymanie się w pionie aż tu nagle tuż przede mną wyrasta taki dupny głaz. Jeden jedyny w okolicy. Szybko oceniam szansę ominięcia go na 50/50 %. Za mało. Przez głowę przelatuje mi myśl że to może być koniec mojej jazdy w Ameryce Płd. W tej sytuacji nie mam innego wyjścia jak położyć motocykl. Na szczęście piasek jest bardzo sypki więc oprócz lekkich rys na dziobie GS-a i lekkiego guza na goleniu od gmola nic się nie dzieje. Podnoszę motocykl i kontynuujemy podróż dalej. Bogu dzięki że tylko tak się tak zakończyło. Staram się jeszcze wzmóc koncentrację żeby szczęśliwie zakończyć ten dzień.

Dojeżdżamy do Calamy gdzie tankujemy motocykle, dokładnie jeszcze raz myjemy na myjni pod ciśnieniem i ruszamy do San Pedro de Atacama.

To tylko 100 km prostej drogi bez żadnych zakrętów.

Nic nie może się już stać. Jednak 15 km przed celem motocykl Darka odmawia posłuszeństwa. Silnik kręci ale po wrzuceniu biegu gaśnie. Darek przypuszcza że to czujnik stopki jednak wszelkie próby naprawy nie dają efektu. Robi się późno.

Chłopaki wysyłają mnie, jako najmniej przydatnego technicznie żebym znalazł hostel do którego jedziemy. Kazik natomiast bierze Darka na hol.

Hostelu, który dała nam Ola nie ma w nawigacji ale od czego wsparcie motocyklistów. Spotykam bikera z Niemiec który nawiguje mnie do hostelu. Jednak nikt o nas nic nie wie a wolnych miejsc nie ma. W międzyczasie docierają chłopaki z Darkiem na holu i ruszamy na poszukiwanie noclegu. Nie jest to łatwe. San Pedro de Atacama to jedna z największych atrakcji Chile. Piękne miasteczko leżące na środku pustyni w którym nigdy nie pada deszcz. Jest strasznie sucho. Usta wysychają momentalnie. Jeżdżąc w poszukiwaniu hotelu mamy okazję z kanapy motocykla przekonać się że fama o urodzie tego miasta nie była przesadzona.

W końcu Kazik i Kuba znajdują fajny pensjonat za przyzwoite pieniądze. Jest bardzo późno. Miasteczko na dzisiaj odpuszczamy. Skromna kolacyjki, jedno piwko i wszystko zostawiamy na jutro. Maniana :-)

Dzień 12 15.01.2015 San Pedro de Atacama 0 km

Po kilku ostatnich dniach ewidentne potrzebujemy odpoczynku. Darek podejmuje ostatnie próby uruchomienia motocykla ale niestety spalają na panewce.

Darek odpuszcza i kontaktuje się z Olą. Nasz wóz techniczny odwozi dzisiaj dwa uszkodzone GS-y do Antofagasty i później przyjedzie do nas i może zabrać moto Darka. Postanawiamy wykorzystać ten dzień na totalny relaks. Internet, pranie, jakieś winko. Będzie dobrze :-)

Ja zbieram kasę i ruszam w miasto na poszukiwanie dobrego kursu wymiany. Udaje się znaleźć nawet bardzo dobry i bardzo ukontentowany wracam do hotelu.

Jednak te pół godziny spaceru daje się odczuć. Niby temperatura nie jest jakoś ekstremalnie wysoka ale słońce pali niemiłosiernie. W końcu chmury są tu nieznanym zjawiskiem :-) Reszta dnia mija na obijaniu się, zwiedzaniu lokalnych knajpek i czekaniu na resztę grupy. Darek jest już zdecydowany na transport motocykla do serwisu w Antofagaście. Chciałby jak najszybciej ale trzeba to jeszcze wynegocjować z kierowcą. Trochę sobie dzisiaj pojeździł. Zawiózł już do serwisu dwa motocykle. Pewnie będzie chciał trochę odpocząć. Byle nie za długo :-) My jutro planujemy pojeździć trochę po okolicy. W końcu to centrum turystyczne Chile. Takie nasze Zakopane. Coś fajnego z pewnością się znajdzie.

Dzień 13 16.01.2015

San Pedro de Atacama – Gejzery El Tatio – Vale de La Luna 207 km

Mamy już dość leniuchowania. Oprócz tego ja mam dość słońca. Oprócz poparzeń mam jeszcze słońcowstręt. Akurat tutaj o to nie trudno. Słońce pali tak mocno że trudno sobie wyobrazić. Dlatego z ochotą przyjmuję propozycję Kazika i Kuby i rano o 4.30 jedziemy do jednej z największych atrakcji Pustyni Atacami a mianowicie oddalonych o 95 km od San Pedro gejzerów El Tatio. Te najwyżej na świecie położone gejzery (4300 m n.p.m.) ogląda się tuż przed wschodem słońca, kiedy temperatura powietrza jest ujemna. Wówczas gęste kłęby pary strzelają wysoko w górę, co wygląda bardzo malowniczo. Nareszcie słońce nie parzy i można spokojnie w temperaturze -2 stopnie C podziwiać te niesamowite zjawiska.

Po lekkim śniadanku jedziemy jeszcze odwiedzić lamy i flamingi.

Cały czas towarzyszą nam piękne widoki oglądane o świcie :-)

Niestety grupa nam się wykrusza. Andrzej już leci nieodwracalnie to kraju z potrójnym złamaniem z przemieszczeniami. Do dupy !!! Darek dzisiaj pojechał do serwisu w Antofagaście. Mam nadzieję że jutro się zobaczymy, wypijemy dobre chilijskie wino, którego Darek podobnie jak i ja jest wielkim miłośnikiem :-) i dalej pojedziemy razem. Na razie okres największego operowania promieni słonecznych więc robię małe pranie, porządki internetowe i trochę snu. O 17-tej jedziemy do Vale de La Luna Dolina Księżycowa stanowi nijako „przedmurze“ płaskowyżu Atacama. Położona 13 kilometrów na zachód od San Pedro de Atacama stanowi główną atrakcję okolicy. Dolina Księżycowa to fenomen pod względem krajobrazowym. Kamienne formacje wyrzeźbione przez buszujący wiatr i bezlitośnie erodującą wodę. Efekt jest piorunujący. Dolina Księżycowa słynie także z fantastycznych widoków na zachodzące słońce. Dlatego jedziemy tam wieczorem. Okolica bogata jest w liczne złoża mineralne. Znajdują się tu kopalnie ołowiu, żelaza, miedzi, saletry chilijskiej, złota, srebra, kobaltu i soli kamiennej. Jednak główną gałęzią jest tutaj turystyka. Stąd tak duża popularność różnych firm organizujących wycieczki i wypożyczalni rowerów.

Jednak chyba już za dużo widzieliśmy. Dolina nie powala nas na kolana. Robimy sobie przejażdżkę po niej i wracamy z powrotem. Wykorzystujemy wolny czas na tankowanie i poszukiwanie kawiarni z kawą z ekspresu i jakimś dobrym ciastkiem. Nie jest to łatwe ale w końcu się udaje. Właścicielka, nota bene Portugalka, jest bardzo miła i stara się nam dogodzić pod każdym względem :-) Nawet przesadza jedną dziewczynę do drugiego stolika żeby zwolnić dla nas miejsce. Dostajemy wiadomość od Darka że motocykl sam się naprawił po drodze. Tak mu posłużyła jazda na pace :-) Super, jutro spotykamy się w Antofagaście i ruszamy dalej razem. Na koniec spotkanie z resztą grupy w celu ustalenia dalszej marszruty. Jak zawsze bardzo miłe przy lampce wina i w towarzystwie chilijskiej muzyki. Fajnie jest pogadać i podzielić wrażeniami :-). Jest już późno. Dzisiaj mam jednak farta. Impreza za ścianą kończy się po 23-iej. Bogu dzięki. Szybko zasnę :-)

Dzień 14 San Pedro de Atacama – Antofagasta 311 km

Wstaję dzisiaj bardzo wcześnie. Jestem pierwszy gotowy i zapakowany.

Wygląda na to jakbym chciał jak najszybciej to miasteczko. Oczywiście tak nie jest ale jeżeli w przyszłości pokuszę się o ranking odwiedzonych przeze mnie miejsc to Atacama wraz ze swoim centrum turystycznym raczej nie będzie w czołówce. Mam trochę dosyć tego mocno palącego słońca. Właściwie żyć tu się da przed wschodem lub po zachodzie słońca. Przez cały dzień ulice są puste a miasto wygląda ja wymarłe. Przed wyjazdem jeszcze spotykamy Olę i Sambora. Okazuje się że wyjazd całej grupy trochę się opóźni. Dwóch naszych kolegów wybrało się wczoraj na eksplorację wulkanu. Jednak źle ocenili albo skalę trudności albo własne możliwości i spędzili tam całą noc. Wrócili nad ranem strasznie wyczerpani. Biorąc pod uwagę że nie mieli nawet czołówek a temperatura w nocy spada do kilku stopni poniżej zera to nic dziwnego. Nasza czwórka rusza zgodnie z harmonogramem. Początek trasy jest piękny bo to okolice księżycowej doliny. Później wspinamy się na przełęcz 3 400 m n.p.m. Temperatura spada do 12 stopni. Wiedzieliśmy o tym ale nie ubieraliśmy się ciepło bo to tylko chwila. Tutaj takie skoki temperatur to codzienność ale nam już udaje się nad tym panować. Dalsza droga do Antofagasty bez historii. Najpierw płaska pustynia później trochę górek. Temperatura rośnie do 30-tu stopni żeby spaść ok. 15-tu km przed miastem do 24-ch stopni. To kojący wpływ oceanu. Coś wspaniałego po suchym i palącym słońcu pustyni.

Oczywiście w hotelu czeka na nas Darek.

Ponieważ miasto zaczyna żyć dopiero po 21-ej a my jesteśmy głodni Darek przywozi nam z marketu kurczaki, piwo, sery i whiskaczyka. Wspaniała niespodzianka :-) Później obowiązkowa drzemka. Chłopaki o 18-tej planują wypad na nadmorską promenadę. Niestety o tej porze słońce jest jeszcze bardzo mocne i wysoko dlatego na razie odpuszczam. Połowę drogi dzisiaj przejechałem z zamkniętymi oczami. Chyba od tego słońca przyplątało się zapalenie spojówki. W ogóle mogłem jechać dopiero jak założyłem ciemne okulary pod blendę. Słońce strasznie drażni mi wzrok a twarz też dopiero dochodzi do siebie. Dlatego poczekam do wieczora i wyjdę później popstrykać dla Was trochę zdjęć znad oceanu :-)

Wychodzę o zachodzie słońca. Powietrze fantastyczne. Wzdłuż nabrzeża pojawiają się pierwsi biegacze korzystający z orzeźwiającej bryzy oraz rowerzystki. Uwielbiam widok kobiecych pośladków na siodełku rowerowym. Oczywiście pod warunkiem że nie są za duże :-)

Dalej idę w miasto. Uwielbiam tak szwendać się bez celu gdzieś w obcym mieście na drugim końcu świata. Obserwować ludzi, ich zachowania, zwyczaje. Podziwiać tańczących lub ulicznych grajków.

Według mnie to taka kwintesencja podróżowania. Nie jestem już głodny ale okoliczne stragany ciągle mają mi coś do zaoferowania. W końcu kuszę się na sok z papai. Jest wyborny. Później lody. Biorę wg naszej nomenklatury 3 kulki. Tutaj oznacza to trzy łopaty. Pyszne ale nie do przejedzenia :-)

Powoli wracam do hotelu oglądając nieśpiesznie to portowe miasto. Z jednej strony widać nabrzeże i urządzenia portowe… Natomiast z drugiej strony tuż za budynkami mieszkalnymi wznosi się okalające Antofagastę pasmo górskie. Na szczęście zauważam że do mojego hotelu przytuliła się mała winiarenka. Lampeczka pysznego chilijskiego Cabernet Sauvignon przegryziona dorodnymi oliwkami dopełnia rozkoszy tego wieczoru.

Dzień 15 Antofagasta – Pan de Azucar 365 km

Troszkę dłużej posłaliśmy ale trudno nie wykorzystać luksusów Holiday Inn do maksimum :-) szczególnie że dzisiaj mamy w planach nocleg pod namiotami więc bilans tak czy tak wyjdzie na zero. Wyprowadzamy motocykle z garażu i okazuje się że we wspaniałym chilijskim serwisie coś nie tak skręcili w Darkowym motocyklu i cieknie paliwo.

Darek spuszcza połowę baku, benzyna przestaje lecieć i postanawia że te trzy dni tak się przemęczy bez naprawienia. Szczególnie że GS Adv i tak ma duży bak, do końca trzy dni jazdy a z benzyną w Chile nie ma problemów. My jeszcze tankujemy i ruszamy promenadą wzdłuż oceanu kierując się na południe.

Pierwsze 150 km nie jest oszałamiające. Jedziemy szeroką na kilometr, dwa doliną otoczoną z obu stron górami. Jakżeż mogłoby być inaczej :-) Na dodatek droga jest prosta i dosyć monotonna. Na szczęście trwa to tylko 150 km i przebijając się z wysokości 2000 m n.p.m. zjeżdżamy błyskawicznie pięknymi serpentynami na poziom oceanu. Bajka :-)

Obserwuję ciekawe zjawisko. Odwrotnie niż na pustyni czym niżej tym zimniej. Później Sambor podczas krótkiej prelekcji wytłumaczy mi że to wpływ prądu Humboldta który płynąc z południa niesie zimne, arktyczne wody które tak ochładzają klimat. „Szczęścia” dopełniają opady których jest tutaj 3,5 mm na rok (to również z prelekcji ) Ciężko tu żyć.

Następne 50 km to piękna droga wijąca się między brzegiem oceanu a pasmem gór. To najpiękniejsze połączenie jakie można sobie wyobrazić. Pózniej znowu wjeżdżamy w kontynent i docieramy do celu naszej podróży. Jest nim Park Narodowy Pan De Azucar. Oczywiście nie spodziewamy się znaleźć tu jakiegokolwiek drzewa :-) Sporo już widzieliśmy podczas tego wyjazdu ale ten widok wzbudza ponownie nasz zachwyt.

Najpierw wjeżdżamy super bitą drogą w fantastycznie ukształtowane formy skalne które na samym końcu otwierają się bezpośrednio na ocean. Coś pięknego i nie drogo bo lądujemy na campingu. Darek bardzo chciał spędzić noc w namiocie nad brzegiem oceanu. Powinien być usatysfakcjonowany.

Jesteśmy pierwsi. Robię trochę zdjęć,

wsiadam na moto żeby zrobić ich jeszcze więcej. Później rozbijam namiot.

a grupa zjeżdża się powoli.

Wkrótce są wszyscy z wyjątkiem Lecha i Włodka którzy uwielbiają nocną jazdę i w dzień nigdy nie dojeżdżają. Sambor podejrzewa że mają pewnie sponsora, producenta noktowizorów i muszą je testować w nocy :-)

Dzisiaj w planie prawdziwy chilijski stek na grillu przyrządzony przez naszego kierowcę. Ola przyrządza pyszną sałatkę pomidorową.

My w oczekiwaniu na konsumpcję obserwujemy zachód słońca i nie możemy się nadziwić jak zmienia się wraz z zanikającymi promieniami słońca nasze otoczenie, Vicente okazuje się mistrzem w tej dziedzinie. Zjadamy niesamowitą ilość ale trudno było się oprzeć. Szczególnie że apetyt został wzmocniony najpierw Jimem Beamem a później utrwalany doskonałym czerwonym winem .Atmosfera wieczoru była fantastyczna. Jeżeli połączy się piękne miejsce z dobrym towarzystwem nie może być inaczej Ja odpadam jeszcze przed północą. Mam już dosyć i jedzenia i picia. Wystarczy chyba na cały tydzień.

Czytaj ciąg dalszy tutaj.

Ciąg dalszy wyprawy
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie