Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Pod niebem Patagonii

Motocykle
|
19.03.2016
Motocykle Pod niebem Patagonii

Po 40 mi „odbiło”. Poczekałem jeszcze trzy lata, kiedy mojej żonie „odbije” i na fali odbić namówiłem ją na wspólną wyprawę motocyklową… w sumie pierwszą motocyklową wyprawę w naszym życiu.

Info:

Wyprawa motocyklowa pod niebem

Tagi: konkurs

Motocykle Pod niebem Patagonii

Kiedy moja druga połowa usłyszała, że jedziemy na motocyklach w świat powiedziała:

- O nie, ja za plecak robić nie będę – i rozpoczęła poszukiwania kursów na prawo jazdy. Zaczęła chodzić do przystojnego instruktora, dobrze chociaż, że nie siedział obok i nie łapał jej za kolano (jak to na przykład można było robić w samochodzie, gdzie instruktor siedzi z boku). Nic jej nie było w stanie odwieść od pomysłu, że ona chce swój motocykl i decydować: czy i kiedy skręcamy w prawo, czy w lewo. Decydować jej się zachciało…

Kiedy patrzyłem jak kręci na placu manewrowym ósemki, nie przeczuwałem jeszcze co mnie czeka.

Po pierwsze wymyśliłem, że nasza podroż będzie długa. Nie chciałem jechać na dwa lub trzy tygodnie. Chciałem na dłużej, na kilka miesięcy.

Do tego jeszcze mój tak zwany kryzys po czterdziestce zaczął się rozwijać i postanowiłem, że pojedziemy do Ameryki Południowej. Argentyna – to jest to, niezmierzone przestrzenie Patagonii, droga po horyzont, fantastyczne trasy, drogi szutrowe i kilka fajnych miejsc. Nie ukrywajmy, Mendoza, jako stolica wina argentyńskiego, ciągnęła mnie jak mało co…

Zacząłem szukać, szperać, zbierać informacje. Spędziłem wiele godzin na czytaniu blogów, wiadomości, tekstów.

Kupiliśmy w końcu motocykle. Rok przed wyprawą, w listopadzie. Zadecydowałem, że kupimy dwa takie same BMW F650. Pełnoletnie, bez zbędnej elektroniki. Nie pytajcie mnie, czemu ta marka, czemu ten model. Na tamtą chwilę wydawał się to najlepszy wybór. I tyle. Czterdziestolatkowi nie dajcie za dużo możliwości. Jeszcze plan spali na panewce…

Na 8 miesięcy przed wyjazdem wymyśliłem, że popłyniemy z motocyklami statkiem. A jak, na bogato. Stwierdziłem, że ma to sens, że wezmę motocykl, na którym mogę polegać, bo sam go przygotuję, sprawdzę, wymienię co trzeba i zamontuję co trzeba (na przykład gniazdo zapalniczki, stelaże, gmole).

Moja żona, wcielenie żywotności, jak usłyszała, że ma spędzić miesiąc na statku na którym NIE MA ZUPEŁNIE CO ROBIĆ, to popukała się w głowę. Na szczęście roztoczyłem przed nią wizję włoskiej kuchni, bo linia, którą płynęliśmy to włoska Grimaldi i jakoś udało mi się ją przekabacić na swoją stronę.

I tak pewnego pięknego śnieżnego dnia zapakowaliśmy nasze motocykle na przyczepkę i razem z nimi pojechaliśmy do Hamburga, gdzie wsiedliśmy na statek Grande Amburgo i popłynęliśmy do Montevideo – stolicy Urugwaju. Rejs trochę się dłużył, trochę kołysało i trochę bujało.

Urozmaiceniem podczas tych ponad czterech tygodni było niewątpliwie przekraczanie równika i związany z tym ceremoniał chrztu. Nam się trochę upiekło i zostaliśmy tylko obficie zmoczeni, ale członkom załogi zafundowano solidne emocje, jak przystało na prawdziwych wilków morskich. Kiedy w upalny styczniowy poranek dopłynęliśmy wreszcie do brzegów Ameryki Południowej – wiedziałem, że moje marzenie spełnia się namacalnie jak nigdy.

Dopiero w Urugwaju, kiedy po wszystkich formalnościach celnych wyjechaliśmy na zatłoczone ulice Montevideo pomyślałem, że porwałem się z motyką na słońce. Przede mną jechała moja żona i wiedziałem, że drżą jej nogi, bo jednak jazda po długiej przerwie, z prawie żadnym doświadczeniem na motocyklu wypełnionym bagażami pod sufit, nie stanowiła dla niej przyjemności. Myślałem o tym, jak cholernie wielka ciąży na mnie odpowiedzialność, żeby nie zaliczyła gleby, nie podrapała się, potłukła, albo jeszcze coś gorszego. Nie chciałem mieć później do czynienia z moją teściową…

Montevideo, które zwiedzaliśmy kilka dni było dla nas fantastycznym miejscem, ale mnie przygoda wołała dalej. Naszym celem było Ushuaia. Najniżej położone miasto na świecie. Droga na sam dół mapy usłana była cierniami. Po tygodniu jazdy w upale moja żona zaczęła strajkować.

- Nigdzie nie jadę – mówiła i dodawała – nie możemy codziennie jeździć tak dużo. Po kilkaset kilometrów na dzień, to zdecydowanie przesada.

Nie będę wspominał o tym, że serce mi się rwało to całodziennych jazd, ale musiałem się dostosować. W tak zwanym międzyczasie zwiedziliśmy Buenos Aires, Mar de Plata, Punto Tombo i kilka innych pomniejszych miejscowości. To co mnie najbardziej zdziwiło, to ta przestrzeń Patagonii, która mniej więcej 1000 km od Buenos Aires dawała się odczuć wyraźnie. Jechaliśmy godzinami żeby dojechać z miasteczka do miasteczka. A po drodze nic. Czytałem o tym kilka artykułów, ale dopiero jak na własnej skórze poczułem, że jeśli nie będę miał zapasu paliwa, to utknę na dobre, zdałem sobie sprawę z wielkości Patagonii. Zresztą tankowanie też nie było przyjemne. W Argentynie trwały wakacje w najlepsze i kolejki na nielicznych stacjach benzynowych przyprawiały o zgrzytanie zębów.

Mniej więcej w połowie drogi do Ushuaia permanentnie zaatakował nas wiatr. Wyraźnie zrobiło się też chłodniej. Do tego stopnia, że nawet podpinki oraz termiczna bielizna nie pomagały i wspomagaliśmy się podgrzewanymi rękawicami. Wiedziałem że w Patagonii wieje, ale ten wiatr tam, naprawdę mnie zaskoczył. Do tego gdy jeszcze patrzałem, jak moja piękniejsza połowa ledwo się trzyma na motocyklu w tym wietrze, to przyznaję, czułem lekki niepokój.

Na domiar złego, zaczęły się pierwsze awarie motocykli. Wspominałem już, że nasze motocykle były pełnoletnie. Stwierdziłem, że nadmiar elektroniki może mi przeszkadzać w naprawach. Wybrałem więc w miarę prosty model. Wydawało mi się że z wszystkim mam szansę sobie jako tako poradzić. Najpierw, jakby na rozgrzewkę, zapchał się filtr paliwa, prozaiczna sprawa, która na jakiś czas lekko nas unieruchomiła. Paliwo nie jest jednak najczystsze w Argentynie….

Potem, w drodze na koniec świata zapchał się kolejny filtr, zaczął szwankować regulator napięcia i akumulator, nie było iskry na świecy. Na szczęście, jakoś dawałem sobie radę z tym usterkami. Gdy już dojechaliśmy na Ziemię Ognistą, poczułem że żyję. Przejechaliśmy już ponad 4 tysiące kilometrów, moja żona jakoś dawała radę , motocykle jechały w miarę przyzwoicie. Czułem dumę i radość, ze tak nam dobrze idzie. Tworzyliśmy zgrany duet. Czułem, że marzenia to fajna rzecz, którą właśnie spełniam. Odniosłem wrażenie, że wszystko jest możliwe.

Z Argentyny chcieliśmy pojechać do Chile. Dobra, pomyślałem, kraj może być ciekawszy, zwłaszcza w niektórych częściach. Nie zawiodłem się. Park narodowy Torres del Paine zachwycił nas. Byliśmy w fascynującym miejscu, gdzie podziwialiśmy cuda natury, góry, jeziora, przeskakujące stada guanaku z pagórka na pagórek. Chłonęliśmy te skarby, spoglądając po sobie i czuliśmy to samo. Warto tu być. Warto.

Nie minęło kilka dni i znowu wracaliśmy do Argentyny. A wszystko po to, by nasza motocyklowa podróż mogła zahaczyć o kolejne fantastyczne miejsce, o którym marzyliśmy, by je zobaczyć – lodowiec Perito Moreno. Najpiękniejszy lodowiec w Argentynie, wysoki na około 50 metrów i szeroki na ponad pięć kilometrów i to wszystko jak na dłoni, widoczne z punktu obserwacyjnego, na którym czułem się malutki jak ogryzek, wszyscy ludzie musieli tam klęknąć przed potęgą natury. Wrażenie piorunujące. Moja żona nie odzywała się przez kilkanaście minut, bo szczęka jej opadła. Nie była w stanie wydobyć słowa, tak piękny i wielki jest ten zakątek Świata. Dzięki temu ja również mogłem poczuć się szczęśliwy. Cisza – myślę że wielu panów mnie zrozumie….

Ledwo pozbieraliśmy się po ogromnych emocjach, przygoda wciągała nas dalej i dalej i dalej. Każdego dnia to samo. Wstajemy rano, zwijamy namiot, pakujemy się i wyruszamy. Jedziemy 100, 200, 300 kilometrów, lądujemy w małym miasteczku, szukamy sklepu, potem miejsca, żeby się rozbić, potem robimy kolację i spać. Rano powtórka. Od nowa.

Aż dojechaliśmy do Jaskini Rąk, gdzie Indianie, rdzenni mieszkańcy tych terenów zostawili swoje ślady w postaci naskalnych odbić swoich dłoni, rysunków guanaku i innych zwierząt. Przepiękne miejsce, piękny kanion, cisza i pustka dokoła. W promieniu 100 km żywego ducha. Moja żona na szutrze niestety, czasem się przewraca, na szczęście gmole które spawałem wcześniej, zabezpieczają silnik przez uszkodzeniem, szyba dostaje tylko trochę uszczerbku, ale nie martwię się tym za bardzo. Mam szarą taśmę… Zmartwiłem się za to nadgryzionym zwierzęciem guanaku, niedaleko miejsca gdzie rozbiliśmy namiot. Na wszelki wypadek wziąłem nóż i umieściłem przy sobie w śpiworze. Ot, tak dla bezpieczeństwa. Nie mówiłem wtedy o tym żonie…

Kolejny poranek to już tylko sklejenie szyby i mogliśmy ruszyć dalej. Przyznaję, było to też taki czas na przemyślenia, że jednak ten upadek mógł skończyć się źle. Ale na szczęście wszystko się udało.

Powoli, powoli, dzień za dniem przesuwaliśmy się na północ Argentyny, do pięknej Mendozy, gdzie dotarliśmy podekscytowani. I wierzcie mi to miejsce warte jest wszystkich tych trudów, żeby tam dojechać. Mnogość okolicznych bodeg, gdzie możesz przyjść, zobaczyć jak wino się produkuje, jak się je butelkuje, jak się je etykietuje. Jak dojrzewa w dębowych beczkach w wielkich, przepastnych piwnicach, w których zapach wina unosi się w powietrzu. Fascynujące miejsca.

Oczywiście w każdej bodedze, którą odwiedzisz degustujesz. To nieodłączny element wizyty w tym miejscu. Wszak trzeba spróbować rezultatów zbioru, białe, czerwone, wytrawne, półsłodkie, i inne, miesza się potem już w głowie. Ale frajda jest pełną gębą.

Z Mendozy pojechaliśmy ponownie do Chile. Przekroczyliśmy Andy, a wierzcie mi jest to jeden z najlepszych elementów tej wyprawy. Trasy w Andach przyprawiają o zawrót głowy. Piękne widoki, piękne zakręty, niepowtarzalne miejsca, które trzeba odwiedzić. Na przykład kamienne mostki, skały naciekowe, czy podnóże szczytu Aconcagua (ot, żeby po prostu tam być…), to tylko niektóre z atrakcji na tej trasie, która wspina się miejscami na około 4000 m.n.p.m.

Atrakcją jest też wątpliwa przyjemność obcowania z chilijskimi celnikami, ale wszystko jest dla ludzi. Kto jak nie my?!

W Chile zwiedzamy szybkim trawersem Valparaiso, Vina del Mar i Santiago. Przejeżdżamy do Antofagasty, przez pustynię Atacama. Słynną Panamericaną suniemy dostojnie naszymi motocyklami, zahaczając o kolejne ciekawe punkty wyprawy, do których na pewno należy zamknięte miasto San Pedro de Atacama. Miasto kwitło w latach 1935-1995, kiedy to funkcjonowała obok niego kopalnia saletry, dająca miejscowym utrzymanie. Niestety, kopalnie zamknięto, a ludzie, nie mając źródła dochodu, zaczęli emigrować z tego miasta, aż finalnie zostało ono zamknięte. Niesamowite wrażenie robi wizyta w tym miejscu. Pusto, domy stoją otworem, wszystko pokryte piachem, kurzem i białym saletrzanym pyłem. Wrażenie jak z horroru. Ciągle słyszałem tylko głos mojej żony w komunikatorze:

-Jedźmy już stąd, jedźmy, ja się boję.

Wytrzymaliśmy tam godzinę, ja bym tam jeszcze chętnie pomyszkował, ale przerażenie mojej połowicy nieznacznie skróciło czas pobytu w tym niezwykłym miejscu.

Na samej północy Chile, pod granicą z Boliwią, z powrotem przekroczyliśmy Andy. Wracaliśmy do Argentyny. Czekało nas jeszcze wiele kilometrów, bo będąc w Argentynie, wydawało mi się niedorzecznością, żeby nie odwiedzić jeszcze jednego ważnego punktu - wodospadów Iquazu. To niezwykłe i magiczne miejsce. To największe wodospady na Świecie. To skupisko wielu kaskad w jednym miejscu. Te hektolitry spadającej z łoskotem wody... Patrzyłem na ten cud natury i wiedziałem, że decyzja o wyjeździe na tą wyprawę była najlepszą decyzją jaką podjąłem po czterdziestce. A może nawet i przed nią… Cała wyprawa oprócz wielu trudów i męczarni, wielu przeciwności losu, marudzenia żony, jej fochów, które w początkowej fazie były nie do zniesienia, kiedy już przyzwyczailiśmy się do nowego trybu życia, wszystko to było warte by poczuć ten wiatr, ten smak argentyńskiej wołowiny, wina. Widoki nie do opisania, które mieliśmy okazję podziwiać, a co najważniejsze czas spędzony wspólnie, gdzie naprawdę mogliśmy się poznać. W trudzie i znoju, a równocześnie radości każdego dnia bycia w drodze. Wyraz zadowolenia na twarzy partnerki był równie bezcenny, jak widoki dookoła…

Wyjazd, podczas którego czułem wolność. Pierwszy raz w życiu nie musiałem nic robić. Pojechaliśmy bez biletu powrotnego, bez przymusu powrotu… planowałem, że wyjedziemy na trzy miesiące. Dzięki niskobudżetowej podróży, spaniem pod namiotem, gotowaniem, korzystaniem z gościnności ludzi, udało nam się wydłużyć podróż do 8 miesięcy, podczas których przejechaliśmy ponad 20 tysięcy kilometrów.

Najdroższy był bilet do Ameryki Południowej. Miesięczny rejs statkiem kosztował 20 tysięcy PLN w jedną stronę, na miejscu mieściliśmy się w budżecie 50 USD dziennie na nas dwoje.

Najsłabszym i najsilniejszym jednocześnie punktem tej wyprawy była moja żona. Ciągłe marudzenie doprowadzało mnie czasem do szału, ale jednocześnie to ona, jako ekstrawertyczka załatwiała tysiące spraw z innymi ludźmi (w końcu to ona nauczyła się hiszpańskiego specjalnie na tą wyprawę). Z perspektywy czasu wydaje mi się, że bez jej wsparcia wyjazd mógłby się nie udać. Ja za to naprawiałem motory, które często się psuły. Poza tym czułem się za nią odpowiedzialny. Cały czas. Może to trochę trzymało mnie w cuglach. Dlatego „nie popłynąłem”…

Warto jest spełniać swoje marzenia, a wierzcie mi, ta wyprawa, to jedno z niewielu marzeń, które udało mi się w życiu spełnić. Jako facet po czterdziestce pokusiłem się o jeszcze jedno, nasza wyprawa została opisana dzień po dniu i wydana w formie książki „ Pod niebem Patagonii”. Nie jestem może nieśmiertelny dzięki temu, ale jakże dumny.

Krzysztof Rudź

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (2) / skomentuj / zobacz wszystkie

motocyklista
25 lutego 2017 o 17:27
Odpowiedz

Fajna wyprawa :)
Pozytywnie zazdroszczę :)

~motocyklista

25.02.2017 17:27
40+ :)
11 czerwca 2016 o 17:37
Odpowiedz

Super przygoda, dla prawdziwych mężczyzn :), a widać, że również i dla KOBIET ;)

~40+ :)

11.06.2016 17:37
1