Strona używa cookies. Jeśli nie wyrażasz zgody na używanie cookies, zawsze możesz wyłączyć ich obsługę w swojej przeglądarce internetowej. Polityka Cookies Akceptuję

Bhutan 2014

Motocykle
|
20.03.2016
Motocykle Bhutan 2014

"Jest coś tajemniczego we wszystkim, co jest związane z podróżą, tym symbolem życia, gdyż nawet ci, którzy siedzą na miejscu, wciąż przecież dokądś dążą i szukają czegoś, i nigdy nie są pewni jutra." - bardzo trafne ale nie moje. To słowa prekursora polskiego reportażu podróżniczego, Wacława Sieroszewskiego. Również jechał na Daleki Wschód. Rownież w doborowym towarzystwie, którym był znany podróżnik Bronisław Piłsudski brat naszego Marszałka. Zasadnicza różnica między naszymi wyprawami to fakt że ja jadę dobrowolnie a Sieroszewski był mocno "namawiany" przez carską ochranę. Raczej nie miał możliwości odmówić.

Info:

Wyprawa motocyklowa Bhutan

Tagi: konkurs

Motocykle Bhutan 2014

Wstęp

Za tydzień nadejdzie ten od kilku miesięcy oczekiwany dzień. Ruszamy do Bhutanu. Muszę powiedzieć że od razu pomysł tej wyprawy bardzo mi się spodobał. Chciałem osobiście sprawdzić które z wyobrażeń o Bhutanie funkcjonujących w świecie jest prawdziwe. Czy jest to raj na ziemi czy kraina całkowicie odizolowana od świata? A może jedno i drugie albo żadne z nich? Zobaczymy :-)

A tak prawdę mówiąc to najbardziej intryguje mnie odpowiedź na pytanie: „ jak udało się przeprowadzić ten kraj i jego społeczeństwo w tak krótkim czasie z epoki feudalizmu do czasów współczesnych z zachowaniem niezwykłego piękna przyrody, nieskażonego środowiska, wspaniałej architektury i żywej kultury duchowej?” Przecież dopiero w 1956 roku zniesiono niewolnictwo!! Jak mądry musiał być władca któremu udało się w prawie bezkonfliktowy sposób przygotować swój naród na spotkanie, żeby nie powiedzieć zderzenie, z konsumpcyjnym światem?

Jaki wpływ na to miała wymyślona przez owego władcę filozofia rządzenia mierząca postęp kraju poziomem szczęścia narodowego brutto. Może to jest odpowiedź na ewidentnie bankrutująca filozofię mierzenia rozwoju i postępu za pomocą produktu krajowego brutto.

Mam nadzieję że dwutygodniowy pobyt przybliży mnie a przy okazji wszystkich śledzących moje relacje do odpowiedzi na postawione powyżej pytania.

Jednocześnie cieszę się że będę miał możliwość połączenia dwóch swoich pasji czyli jazdy na motocyklu i podróżowania. Bhutan był przez setki lat niedostępnym odciętym od świata krajem nie z przyczyn politycznych lecz tylko i wyłącznie z przyczyn geograficznych. Do dzisiaj sieć drogowa praktycznie nie istnieje. Dlatego najlepszym wręcz wymarzonym środkiem przemieszczania się po Bhutanie jest motocykl. Na szczęście jedyne 10 sztuk KTM-ów LC4 Adventure dostępnych w tej części Azji jest do naszej dyspozycji :-).

Zapraszam wszystkich na wspólne zgłębianie Tajemnic Królestwa Grzmiącego Smoka.

Druga różnica to czas podróży. Oni podróżowali podczas mrozów nas jak widać czeka piękna pogoda.

Przelot

Jestem już po odprawie. Dojazd do Warszawy zajął mi nieco ponad trzy godziny i to bez szaleństw po drodze. Ostatnio złapali mnie na A4 i wlepili 10 pkt więc muszę uważać :-).

Co prawda tylko do połowy maja bo zapisałem się na kurs anulujący 6 pkt. ale na razie trzeba zbastować.

Teraz dwa dni w drodze :-(. Głownie samolotami więc trzymajcie za nas kciuki. Jak już wylądujemy na ziemi pod granicą z Bhutanem będzie lepiej.

Niestety dopadła mnie gorączka podróży i prawie nie spałem. Nie pozostaje nic jak kupić coś na lekkie "znieczulenie" i udać się w objęcia Morfeusza. Do Dohy osiem godzin lotu więc jest trochę czasu na relaks.

A oto moja trasa na najbliższe dwa dni.

Dzień 1

Dzisiejszy dzień nie zaczął się najlepiej. Po dwóch dniach spędzonych w podróży pięć godzin snu to zdecydowanie za mało. Obudziłem się nieprzytomny i nawet nie wiedziałem gdzie jestem. Ale jakoś zwlokłem się na śniadanie. Po śniadaniu motocykle już czekały przed hotelem. Wsiedliśmy na nie i od razu zaczęła się wspinaczka.

Teraz dopiero zrozumiałem co to znaczy geograficznie niedostępny kraj. Droga od Indii do Bhutanu przez 80 km wiedzie serpentynami. Maksymalna prosta to 50 m. Szerokość taka że dwa auta mają problem żeby się wyminąć. Na szczęście my na naszych KTM-ach możemy korzystać z pobocza :-). No i najważniejsze czyli widoki. Po drodze oczywiście obowiązkowy lunch. Pyszny oczywiście :-). Po lunchu wychodzimy przed restauracje a nasze sprzęty ustawione jak pod sznurek. Dziwimy się po raz pierwszy i ostatni. Pózniej stwierdzimy że taki jest standard naszej obsługi :-)

W sumie przejechanie 160 km zajmuje nam siedem godzin. Nikt z nas wcześniej nawet nie przypuszczał że może to tyle trwać. Po siedmiu godzinach dojeżdżamy do Paro. Najpierw wizyta w jednym z trzech muzeów narodowych Bhutanu. Jak to my, starzy globtrotterzy zwykliśmy mowić "jaj nie urywa ale zwiedzić trzeba".

Po drodze jeszcze znajdujemy czas żeby odwiedzić Dzong w Paro. Zdecydowanie ciekawsze doznania.

Przed kolacją mamy zafundowany kurs strzelania z łuku. Ostatecznie to narodowy sport hutańczyków :-). Wyników nie mamy super ale trup ściele gęsto i ogólnie jest bardzo wesoło.

Na koniec ładujemy w najstarszym hotelu w Paro. Warunki super. Dwuosobowe bungalowy i bardzo dobra kuchnia. Gorzej z internetem ale to nadrobię jutro.

Dzień 2

To już drugi dzień naszego pobytu w Bhutanie. Wstaje się już zdecydowanie lepiej. Jednak śniadanie o 6.30 to zdecydowanie dla mnie za wcześnie dlatego rezygnuję z niego żeby trochę dłużej pospać i spokojnie spakować rzeczy. Przed hotelem wita mnie rząd pięknie ustawionych KTM-ów. Powoli przestaje mnie to dziwić :-)

Wsiadamy na moto i ruszamy przed siebie. Rano zawsze najważniejsze jest żeby wjechać na lewą stronę jezdni. Pózniej już jakoś się pamięta. Myślałem że ruch lewostronny sprawi mi większy kłopot :-)

Dzisiejszy główny punkt programu to Tygrysie Gniazdo. Chyba najbardziej znany i obfotografowany zabytek w Bhutanie. Jedyny minus tego przedsięwzięcia to sześciokilometrowe podejście o przewyższeniu 500 m. Wjeżdżamy na wysokość 2700 m.n.p.m. a wejść musimy na 3200. Trzeba przyznać że jest to niemały wysiłek ale warto.

W połowie drogi robimy przerwę na kawę i fotki. Nie wiadomo co bardziej podziwiać. Pojawiający się w oddali klasztor czy pięknie kwitnące rododendrony. Wykorzystujemy ten krótki moment przerwy żeby się spotkać wić razem kawę i zrobić fotkę grupową przed atakiem na szczyt. Kto wie czy się jeszcze spotkamy w tym gronie :-)

Oczywiście i tutaj znajdziemy mięczaków korzystających z pomocy biednych zwierzątek. My oczywiście wspinamy się o własnych siłach. W końcu ostatnia platforma widokowa z której robię zdjęcia klasztoru takie jak we wszystkich wydawnictwach reklamowych. Jednak różnica jest zasadnicza te są MOJE!!!

Po zwiedzeniu Tygrysiego Gniazda zaczynamy powrót. Po jakimś czasie wszyscy meldują się na dole i jedziemy do stolicy Bhutanu - Thimphu.

Musimy zaliczyć oczywiście największy pomnik jakiegoś tam bożka. Bożka nie pamiętam a najwiekszych pomników jest kilka na świecie. Pózniej zajeżdżamy w odwiedziny do zwierzątka nazywanego Takinem. Podobno bardzo ważny ale moim zdaniem Magda w towarzystwie pieska i kózki stanowiła ciekawszy widok niż Takin który odwrócił się do nas tyłkiem.

W tym momencie bardzo usatysfakcjonowani udaliśmy się na zakupy i piwo. I to by było na tyle w dniu dzisiejszym.

Dzień 3
Timphu - Punakha 100 km

Dzisiejszy dzień zapowiadał się bardzo interesująco. Najpierw bardzo sprawne pakowanie przed hotelem. Nie muszę dodawać że KTM-y czekają w rządku. Ola z Samborem zaplanowali super atrakcje. Można powiedzieć że aż za dużo jak na jeden dzień :-). Jednak nie byłbym sobą gdybym nie dołożył czegoś od siebie. Ale po kolei.

Pierwszy punkt programu przełęcz Chodula. Droga do niej wiodła bajecznymi serpentynami które odprowadzały nas do motocyklowej euforii. Niektórzy mieli nawet problem z okiełznaniem tej euforii, ale o tym pózniej. Teraz jesteśmy na przełęczy która słynie ze słynnego bhutańskiego monumentu zwycięstwa w formie 108-iu czakarów. Zwycięstwo to miało miejsce nad partyzantką indyjską, a bardziej indyjskimi rzezimieszkami którzy zrobili sobie z Bhutanu bazę wypadową do swoich ekscesów na terenie Indii. Sam Król stanął na czele "armii" i pożegnał łobuzów. Ponieważ armia bhutańska okupiła to zwycięstwo wielką daniną krwi w postaci czterech zabitych żołnierzy, na pamiątkę tego wydarzenia postawiono ten monument. Na dodatek z przełęczy rozpościera się wspaniały widok na najwyższe góry Bhutanu które stara się pokazać nam nasz cicerone. Proszę nie regulować ostrości, nam też nie udało się dostrzec tych gór. Ale kierunek jak najbardziej właściwy :-).

Następny punkt programu to kawa, herbata w restauracji na przełęczy. Poczęstowano nas herbatą przyrządzaną na sposób bhutański. Świństwo nieprawdopodobne. Na dodatek chyba właśnie ta herbata, jak stwierdził Sambor, stała się przyczyną dodatkowych atrakcji jakie zafundowałem grupie. Mając ciągle jeszcze w ustach smak tego świństwa nie mogłem skoncentrować się wystarczająco na jeździe. W jeden z zakrętów wszedłem trochę za szybko i trochę za szeroko. W sam raz na czołówkę z "Tatą". To takie duże indyjskie ciężarówki. Nie muszę dodawać że oczywiście nie miała ona prawa znaleźć się w tym miejscu akurat o tej porze. Niestety na dyskusje było już za późno. Jedyne co mi pozostało to puścić bike'a i próbować samemu nie wtoczyć się pod ciężarówkę. Uff, udało się. Motocykl został przez "Tatę" przemielony, mnie oszczędził :-). Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to to że będę resztę wyprawy odbyć w towarzyszącym nam Hiluxie. Horror. Na szczęście Ola była tak wspaniałomyślna że oddała mi swój motocykl a sama wsiadła z Samborem jako plecak. DZIĘKI !!!

Załadowanie KTM-a zabrało nam chwilkę. Tu wyszła na jaw moja przezorność. Dzięki temu że wybrałem na przeciwnika dużą ciężarówkę nie było problemu z transportem. Wystarczyło wrzucić moto na kipę i w drogę. Niestety straciliśmy dwie godziny ponieważ spóźniliśmy się 13 minut na przejazd. Drogi są tutaj w ogromnej większości w budowie i przejazd odbywa się w trybie wahadłowym.

Tak na marginesie to całe to wydarzenie nagrała Agata która jechała tuż za mną i oczywiście spisała się na medal. Niestety film ten został przez szefostwo ocenzurowany jako zawierający drastyczne sceny i nie można go udostępniać do czasu powrotu do kraju ze względu na zdrowie psychiczne rodzin uczestników :-) Jak tylko puszczono ruch pojechaliśmy w kierunku Punakhi, dawnej stolicy Bhutanu. Droga była w przebudowie i dostarczała nam masę przyjemności jazdy w piachu i błocie.

W Punakha oczywiście musieliśmy w pierwszej kolejności obejrzeć Dzong Punakha. Niesamowita budowla. Tak jak "Tygrysie Gniazdo" robiło wrażenie ze względu na swoją niedostępność tak Dzong Punakha powala architekturą, ornamentami i wspaniałą historią.

Tutaj właśnie odbywają się wszelkie uroczystości państwowe typu koronacja itp. Świadomość tego że Bhutańczycy już w XVII wieku wznosili tak piękne budowle zmusza nas do innego spojrzenia na to społeczeństwo.

Po postoju na kilka fotek pojechaliśmy obejrzeć klasztor w którym kształcą się mniszki. My tu podniecamy się jakimś "grnderem" a ojciec królowej matki już kilkadziesiąt lat temu wprowadził go tutaj fundując klasztor dla dziewcząt. Prosto z klasztoru udaliśmy się do hotelu gdzie jak zawsze powitano nas gorącą herbatą.

Bagaże oczywiście zaniesione do pokojów. Później kolacja a aktualnie buteleczka lokalnej whisky w intencji za moje ponowne narodziny:-).

Dzień 4
Punakha - Trongsa 168 km

Dzisiejsza relacja będzie trochę inna od poprzednich. Głównymi bohaterami będą przyroda i ludzie. Darujemy sobie przygody typu wczorajszej.

Ekipa jak zawsze super punktualna. Nie ma mowy nawet o minutowym spóźnieniu. To naprawdę wyjątkowe zjawisko. Wyjeżdżamy z gościnnego hotelu i udajemy się na wschód, bynajmniej nie w poszukiwaniu cywilizacji a raczej wręcz przeciwnie. Z każdym kilometrem na wschód przyroda staje się bardziej bujna, zieleń soczysta a zapach wprowadza nas w atmosferę dżungli. Dokładnie tak sobie wyobrażałem Bhutan. Rzeczywistość zaczyna pokrywać się z wyobrażeniem. Właściwie cały dzień to wielka frajda z jazdy. Sporo kawałków dróg bez nawierzchni. Można powiedzieć prawie offroad. A wszystko to w bajecznej scenerii niesamowicie zuelonych lasów, serpentyn wijących się wsród skał i wodospadów. Na poboczu albo na środku drogi pasące się Jaki. Czy może być piękniej? Pewnie będzie w następne dni :-). I jeszcze jedna uwaga. Nie ma lepszego środka lokomocji na zwiedzanie Bhutanu jak motocykl. Przy złej jakości a często wręcz braku dróg, korzystając z auta terenowego można w tym samym czasie zobaczyć połowę tego co na moto.

A teraz trochę chronologii. Po pierwszym odcinku tym najbardziej offroadowym zatrzymaliśmy się na herbatkę w klimatycznej restauracji. Herbatka jak herbatka ale ja najbardziej byłem zadowolony z fotki dwojga rowerzystów i z nowego penisa :-)

Po przerwie ruszyliśmy do doliny Phobjikha. Przed rozjazdem zrobiliśmy zbiórkę którą wykorzystałem na zrobienie kilku fotek. Najlepsza jest oczywiście Agaty. A tych dwóch mnichów z kolei zbiera siły na podejście do klasztoru. My rownież zwiedziliśmy klasztor który jest klasztorem innego odłamu buddyzmu. Muszę powiedzieć że jestem pod wrażeniem głębi wiary i jej żarliwości u Bhutańczyków. Wydaje mi się że wiara i oparcie w mądrym władcy dają im duże poczucie bezpieczeństwa i odrębności. Wpływa rownież na ich sposób bycia pełen godności ale przyjazny żeby nie powiedzieć przyjacielski. Niestety w żadnym z klasztorów czy dzongów nie wolno robić zdjeć. Dlatego tych wnętrz i modlących się ludzi nie zobaczycie. Chyba że przyjedziecie z ADVfactory do Bhutanu. Polecam :-)) Jak widzicie trzeba się nawet rozebrać od góry i od dołu, więc co tu mowić o fotografowaniu.

Ponieważ w środku nie można robić zdjeć zrobiłem kilka fotek na zewnątrz. Następny punkt programu to przełęcz Pelela na wysokości 3300 m n.p.m. Ponieważ z przełęczy wiodła dróżką jakieś kilkadziesiąt metrów w górę nie omieszkaliśmy z niej skorzystać. Sambor zfrunał na dół a my spokojnie zajechaliśmy.

Po drodze jeszcze jakaś stupa czyli mówiąc normalnie rodzaj budowli sakralnej. Mnie bardziej podobały się towarzyszące temu "okoliczności przyrody" oraz nowy patent Magdy na wysięgnik do GoPro. Myślę że jak wrócą do siebie Jacek zajmie się wnioskiem patentowym:-).

Pozostało nam do celu podróży już niewiele kilometrów. Ze względu na padający deszcz opuściliśmy sobie punkt widokowy na Dzong Trongsa i pojechaliśmy prosto do hotelu. Oczywiście jak zawsze powitała nas herbatka, wniesienie bagażów i nowość w postaci ciepłych wilgotnych ręczników. Ponieważ deszczowi towarzyszyło lekkie ochłodzenie, ciepłe rzeczniczki były jak najbardziej na miejscu. Na koniec pyszna kolacja, tradycyjnie whiskaczyk i pogawędki.

Dzień 5
Trongsa - Jakar 90 km

Prognoza pogody jaką nam zaserwował wieczorem nasz bhutański opiekun Dorji na szczęście się nie sprawdziła. Zamiast zimna i deszczu było ciepło i słonecznie. Nie mogliśmy nie skorzystać z takiej okazji i nie wypić kawy na tarasie z przepięknym widokiem na góry.

Tak na marginesie, to wybierając się do Bhutanu nie warto patrzeć na prognozy pogody. Sprawdziliśmy wiele prognoz i żadna nawet nie była zbliżona do rzeczywistości. Na dodatek potrafi się ona zmienić diametralnie z minuty na minutę. Pierwsza cześć dnia to zwiedzanie. Na pierwszy plan poszedł Dzong Trongsa. Największy i najbardziej niedostępny ze wszystkich dzongów. Umożliwiał w dawnych czasach kontrlę nad całym krajem. Ponieważdzongi od zawsze pełniły rolę zarówno administracyjną i religijną ich położenie miało bardzo istotne znaczenie. Co prawda pierwszy napotkany mnich nie wydawał się być uszczęśliwieni naszą wizytą ale dalej było zdecydowanie przyjemniej. Pózniej zwiedziliśmy jeszcze Muzeum Narodowe gdzie obok eksponatów mogliśmy obejrzeć film o Bhutanie.

Po części turystycznej nastąpiło to co zawsze jest przez nas najbardziej oczekiwane czyli jazda czyli jazda. Do Bumthangu mieliśmy tylko jakieś 80-90 km. ale w Bhutanie to nie jest mało. Szczególnie że musielismy wspiąć się na przełęcz Yutongla na wysokość 3400 m n.p.m. I zjechać do miasteczka Jakar na wysokości 2680 m n.p.m. gdzie mieści się nasz hotel. Całą drogę wykorzystaliśmy na rozkoszowanie się jazdą, robienie zdjeć i kręcenie filmów. Po drodze był jak zwykle lunch. Może niezbyt obfity ale nie taki zły żeby aż się modlić. Zjedliśmy go u Szwajcara u którego w hotelu będziemy dzisiaj i jutro nocowaći i który jest jednocześnie członkiem klubu motocyklowego BHUTAN DRAGONS MC. Widoki podczas lunchu przepiękne chociaż Sambor wydaje się być trochę znudzony :-). Po lunchu już w asyście Bhutan Dragons pojechaliśmy do Jakaru. Najpierw zawieźli nas do sklepu z wyrobami z wełny Jaka za niesamowicie małe pieniądze. Moja czapka o której zawsze marzyłem kosztowała 25 zł. Ze sklepu przeciągnęli nas piękną trasą do samego Jakaru. To chyba był najpiękniejszy dzisiejszy kawałek trasy. Na koniec dnia zaczęło padać czyli znowu mieliśmy szczęście:-)

Wieczór dostarczył nam również niesamowitych wrażeń. Zostaliśmy zaproszeni na kolację do Bhutan Dragon. Jeden z członków jechał na to spotkanie 14 godzin bez przerwy żeby dotrzeć na czas. Ja próbowałem się zabarykadować ale zostałem wywleczony siłą. Po lunchu wiedziałem już że chcąc niechcąc ze względu na swój wypadek będę "gwiazdą wieczoru" a jakoś nie marzyłem o takiej popularności w Bhutanie. Oczywiście film Agaty wzbudzał ogromne zainteresowanie a reakcje były dość burzliwe:-). Po części oficjalnej był wspaniały obiad i tort urodzinowy. W sumie cały wieczór był przesympatyczny ze wspaniałym jedzeniem. Mieliśmy rownież okazję skosztować z baniaczka bhutańskiego alkoholu. A na początek żeby nas odpowiednio uhonorować dostaliśmy po kieliszeczku polskiej żubrówki. Po imprezie razem "wyskoczyliśmy na miasto" żeby zobaczyć jak bawią się lokalesi.

Wylądowaliśmy w bhutańskim klubie karaoke. Było na co popatrzeć. Ponieważ kręciłem filmy i robiłem zdjęcia zostałem oddelegowany do pierwszego rzędu. Było miło :-). Niestety ze względu na to że jutro mamy kawałek offroadu około dwunastej wróciliśmy do hotelu i tak do końca życia nocnego i zwyczajów Bhutańczyków nie udało mi się zgłębić :-).

Przed snem zrobiliśmy jeszcze buteleczkę K5 i to by było na dzisiaj wszystko.

Dzień 6
Przejażdżka po okolicy

Dzisiaj pierwszy raz podczas całej wyprawy nie musimy się pakować ponieważ w planach mamy zwiedzenie dzongu dwóch świątyń i przejażdżkę po okolicznej dolinie. Zaczynamy od Dzongu Jakar pózniej najstarszej świątyni w Bhutanie i na koniec dla wielu Bhutańczyków najważniejszej świątyni gdzie Guru Rimpoche w wyniku długotrwałych medytacji zostawił odcisk swojego ciała a właściwie cielska biorąc pod uwagę jego rozmiar. Reasumując tę część dnia można powiedzieć że pobiliśmy rekord w zakładaniu i zdejmowaniu butów. Jak wiadomo jest to warunek żeby móc wejść do jakiegokolwiek miejsca w świątyni które jest związane z obrzędami religijnymi. Sambor, zdesperowany, oferował już naprawdę niezłe stawki za zdjęcie i założenie butów ale wszyscy byli tak zmęczeni że nie znalazł się chętny:-)

Po części oficjalnej jak zawsze przejażdżka. Na dzisiaj Ola z Samborem zaplanowali wypad na koniec doliny gdzie ze względu na fakt że droga jest szutrowa a na samym końcu wręcz offroadowa mało kto dociera. Było to widać po reakcjach zarówno ludzi jak i zwierząt które nie przyzwyczajone do ryku silników bardzo łatwo się płoszyły. Na koniec zwiedziliśmy święte miejsce Bhutańczyków Płonące Jezioro. Małe ale niesamowicie piękne.

To był taki trochę lajtowy dzień. Wróciliśmy do hotelu już ok. 16-tej. Czyli można ponadrabiać zaległości w kontaktach ze światem. Kącik wifi jak zawsze mocno oblegany. Jutro przed nami długa i podobno niebezpieczna droga więc trzeba się zrelaksować.

Dzień 7
Bumthang - Mongar, dystans 198 km

Dzisiaj w planach mieliśmy tylko jazdę. Co prawda to tylko 198 km ale w bhutańskich warunkach to cały dzień jazdy. Oznacza to że nie będzie świątyń i wielokrotnego wietrzenia skarpetek czyli wieczorem czeka nas pranie :-). Ale to wieczorem a najpierw trzeba było dojechać. Pogoda jak zawsze nam dopisała. Ranek co prawda bardzo rześki ale przecież to 2680 m n.p.m. więc nie ma się czemu dziwić. Szybkie tankowanie bo na wschodzie są problemy ze stacjami i ruszamy. Tak jak szybko ruszyliśmy tak samo szybko musieliśmy się zatrzymać ponieważ okazało się że z trzech KTM-ów cieknie paliwo. Nasz mechanik dość szybko sobie z tym poradził i zaczęła się wspinaczka. 93 km pod górę na wysokość 3750 m n.p.m. Krajobrazy nieprawdopodobne. Każdy jechał swoim rytmem co chwila zatrzymując się żeby popatrzeć i popstrykać zdjęcia. Droga oczywiście bardzo wąska i kręta. Obok drogi na ogół strome urwiska i jak zawsze sporo offroadu. Bhutańczycy mają ogromne problemy z utrzymaniem dróg w całości. Technologia budowy jest bardzo prosta, podbudowa mineralna i nawierzchnia bitumiczna. Podczas monsunowych osunięć nie ma szans wytrzymać. Dlatego dość często kończy się asfalt i zaczyna zabawa :-)

A jeżeli chodzi o przełęcz Thrumshingla na którą się wspinamy to w ogóle wielokilometrowy odcinek przed i za przełęczą jest to droga szutrowo-skalista. Jest podzielona na kilka odcinków przydzielonych różnym ekipom drogowym które na bieżąco usuwają uszkodzenia i starają się utrzymać przejezdność przez przełęcz. Było nie było to jedyna droga łącząca wschód z zachodem kraju. Zjeżdżając mieliśmy okazję zobaczyć taką ekipę w akcji. Koparka usuwała skał z drogi słuchając je w przepaść. Na szczęście trwało to tylko niecałą godzinę a nasz mechanik naprawiał pracujący na tym odcinku drogi kompresor :-)

Ale wróćmy do chronologii zdarzeń. Nasza radość po osiągnięciu przełęczy nie miała granic. Na ogół jest ona spowita mgłą tymczasem na nas czekał piękny widok na pasmo Himalajów i najwyższe ośnieżone szczyty Bhutanu. Jak na razie szczęście nam sprzyja pod każdym względem. Kilka kilometrów za przełęczą zjedliśmy lunch. Standard już zupełnie inny. Jednak wschód i zachód dzieli duża różnica w rozwoju. Najlepszym przykładem jest to że na zachodzie praktycznie każdy mówi biegle po angielsku a tutaj trudno kogoś takiego spotkać. Ale niedługo się to zmieni. Obowiązkowa nauka angielskiego od 5-go roku życia zrobi swoje. Tak,tak od piątego roku. Tak zaczynają naukę dzieci w Bhutanie i nie mają z tym problemu.

Po lunchu zaczął się zjazd. Od kilku dni byliśmy przestrzegani przez wszystkich przed tym ponoć najbardziej niebezpiecznym odcinkiem drogi w Bhutanie. Mówili o tym zarówno nasi znajomi z BHUTAN DRAGON, a nie wyglądali na strachliwych:-) jak i nasz przewodnik i mechanik. Wzięliśmy sobie te ostrzeżenia do serca i ruszyliśmy w drogę. Rzeczywiscie były one uzasadnione. Droga jak zawsze bardzo kręta. Wzdłuż drogi urwiska i na dodatek bardzo wąsko. Dwa auta jadące z naprzeciw nie mają szans się wyminąć. Muszą oba zjechać na pobocze o ile takie jest. Jeżeli nie muszą poszukać :-)). Po raz pierwszy zobaczyłem znak "nakaz trąbienia" przed każdym zakrętem i lepiej to robić bo może nam uratować życie. Oczywiście nie muszę pisać że znowu zatrzymywaliśmy się co chwilę ponieważ roślinność robiła się coraz bardziej bujna wręcz tropikalna. Odczuwało się zwiększoną wilgotność w powietrzu. Tak zjechaliśmy do małego miasteczka na wysokości 600 m n.p.m.

Oznacza to że zjechaliśmy 3150 km w dół. Mój najdłuższy zjazd w życiu. Pózniej pozostało nam tylko wspiąć się 900 m górę do celu dzisiejszego dnia - miasteczka Mongar. Kolejne 30 km pięknej drogi i jesteśmy w hotelu. Widać że to dużo biedniejszy region ale hotel jak zawsze bardzo dobry. Jak zawsze powitała herbatka i bagaże w pokoju. Można się zrelaksować i przeżyć jeszcze raz cały dzień.

Dzień 8
Mongar - Trashigang, dystans 92 km

Jezu ale się wyspałem. Pełne osiem godzin, coś pięknego. Wyjazd o 10-tej więc spokojnie jest czas na wszystko. Pakowanie super sprawne jak zawsze, motocykle ustawione pod linijkę, jak zawsze :-). Pora ruszać. Byliśmy nastawieni na dzień , po wczorajszym dniu, bez wrażeń a tu wręcz przeciwnie. Droga z Mongaru do Trashigang nie jest ani mniej piękna ani mniej niebezpieczna. Ale dlaczego miałoby być inaczej. W Bhutanie żeby dojechać z punktu A do punktu B zawsze trzeba zjechać na dół żeby pózniej wspiąć się w górę. Innej opcji nie ma. A każda droga u szczytu gór wiedzie wzdłuż przepaści i urwisk. I prawdopodobnie jeszcze długo tak będzie. Oczywiście w dzisiejszym świecie wielkich ponadnarodowych korporacji i banków bez problemu pieniądze na budowę infrastruktury drogowej by się znalazły. Jednak Bhutan świadomy zagrożeń jakie niesie za sobą globalizacja próbuje się przed nią bronić pewną formą izolacjonizmu. Oby im się udało. Dla nas motocyklistów to istny raj i oby pozostał nim jak najdłużej.

Oczywiście nie muszę dodawać że widoki były nieprawdopodobne. O zapachu tropiku nie wspomnę bo nie mam go jak nagrać :-).

Wszędzie oczywiście spotykamy wspaniałych ludzi. W Bhutanie to norma. Tak zjeżdżając w dół docieramy na dno doliny wzdłuż której płynie piękna rzeka. Sambor znajduje dojazd kawałkiem offu i za chwilę chodzimy zmęczone ciała w nurcie rzeki. Za chwilę Dorji i Gogo dojeżdżają z lunchem i jest niesamowicie bajecznie oraz bardzo wesoło.

Po lunchu znów zaczynamy na zmianę wspinać się i zjeżdżać aż do samego Trashigangu. Tuż przed miastem znów trafiamy na osuwisko skalne i czekamy aż koparka je uprzątnie.

Po pokonaniu przeszkody Piotrek łapie gumę. Ponieważ jego KTM ma z przodu dawie tarcze a na aucie serwisowymsą tylko zapasy z jedną tarczą nasz mechanik Gogo wpada na genialny pomysł. Dojedzie na tym flaku kilka kilometrów do wulkanizatora. Pomysł sam w sobie może nie najgorszy tylko Gogo jak to ma w zwyczaju odkręcił manetkę na full i wyglebił. Nie zraził się tym jednak i mimo prób Sambora odpalił jeszcze raz maszynę i na pełnym gazie dojechał do serwisu. Niezły kozak, może niezbyt rozsądny ale odważny. My Polacy lubimy takich :-) Po tym incydencie podążyliśmy do jedynej w dniu dzisiejszym świątyni. Ze względu na bliskość Tybetu dają się zauważyć ornamentyki o charakterze tybetańskie. Jest bardzo czysto, schludnie i kolorowo.

Ze świątyni jedziemy prosto do hotelu. Podjazd to prawdziwy offroad. Mnie dwa razy gaśnie silnik. Mam z nim problemy cały dzień. Melduję o tym Gogo który jest naszym mechanikiem. Gogo odpala maszynę, jedzie na kole przed hotelem i wyglebia drugi raz. Na dzisiaj wystarczy. Hotel super, nowowybudowany. Pięknie położony. Jednak mnie nie przestaje nurtować myśl że to nowe za bardzo odbiega od starego. Obym się mylił. Chciałbym żeby zostało na tym świecie jak najwięcej takich miejsc.

Dzień 9
Trashigang - Yangtsi - Trashigang; dystans 104 km

Dzisiejszy ranek zapowiadał piękną i gorącą pogodę. Dlatego zostawiliśmy podpinki, czy inne ciuchy i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście jak zawsze serpentyny nad przepaścią, oczywiście jak zawsze roboty drogowe z offroadem. Dzień jak co dzień. Dzisiaj Ola nam nie darowała i w planie były dwa klasztory. W każdym Guru Rimpoche obiwiązkowo i jeszcze ten drugi ale zapomniałem jak się nazywa. W pierwszym klasztorze Dorji wdrapał się na śliską od deszczu skałę ponieważ zaczęło padać. Muszę przyznać że wspinaczka nie była łatwa ale warta zachodu. W tym momencie Dorji znalazł się o jeden poziom bliżej nieba razem z Guru Rimpoche, oczywiście:-). Jacek z Samborem zajęli się bardziej przyziemną rozrywką czyli dźwiganiem kamienia. Udało się i liczne potomstwo zapewnione.

W drugim klasztorze rownież złożyliśmy hołd Guru Rimpoche i na dodatek zjedliśmy lunch ponieważ zaczęło mocno padać i plener podobny do wczorajszego nie wchodził w grę. Po dojechaniu do Yangtsi stwierdziliśmy z "Wujem" że zaczyna padać, robi się zimno i czas wracać do hotelu. Niestety musieliśmy jechać bardzo wolno. Śliska nawierzchnia i głazy leżące na drodze zmuszały do wyjątkowej ostrożności. Swoją drogą jeżeli takie małe opady doprowadziły do pojawienia się takiej ilości skał i kamieni na drodze to co musi się dziać w porze monsunowej ? Trudno sobie wyobrazić. Niestety spóźniliśmy się i trafiliśmy na blokadę drogi spowodowaną oczywiście robotami drogowymi. Niestety Guru Rimpoche nie wysłuchał naszych modłów i musielismy czekać prawie dwie godziny.

Zmarznięci i mokrzy dotarliśmy do hotelu. Końcówka podobnie jak wczoraj off:-) Gorący prysznic postawił mnie na nogi i bardzo dobrze ponieważ czekał nas jeszcze najważniejszy punkt programu czyli kolacja urodzinowa Oli. Było bardzo miło, tort pyszny. Dostałem nawet jeden kawałek na jutro. Mam nadzieję że nasz prezent spodobał się Oli.

Kolacja jednak nie trwała zbyt długo ponieważ jutro przed nami ładny kawałek jazdy.

Dzień 10
Trashigang - Samdrup Jonkhar; dystans 178 km

To już ostatni dzień naszej wyprawy, niestety. Musimy dojechać do granicznego miasta Samdrup Jonkhar gdzie zostawiamy motocykle. Pózniej Gogo i Dorji załadują je na ciężarówkę i zawiozą je do Puentsoling skąd zaczynaliśmy wyprawę. Trzy dni jazdy. Niestety był to jedyny, dla mnie kiepski dzień jazdy. Już wczoraj czułem się nie najlepiej. W nocy pociłem się jak mysz a tutaj droga, która przez jakieś 100 km jest albo w budowie albo są to resztki asfaltu. Teraz nie dziwię się że nie mogłem jej znaleźć na żadnej mapie.

Na początku mieliśmy trochę szczęścia, ponieważ zaczęło strasznie lać ale w czasie lunchu. Ja akurat w tym momencie miałem kryzys,poczułem się paskudnie i nawet zastanawiałem się czy nie przesiąść się do auta, a to już byłaby totalna porażka. Na szczęście po lunchu przestało padać i postanowiłem kontynuować jazdę. Dopiero jakieś 40 km przed celem zaczęła się szeroka asfaltowa szosa. Pierwsza taka w Bhutanie. Jeszcze nie zdążyliśmy pomyśleć jak szybko i z jaką przyjemnością śmigniemy a tu z nieba luneło. Drogę spowiła mgła i musieliśmy wrócić do typowej dla Bhutanu prędkości 30 km/h. Całe szczęście że moja Rukka, co wiem od dawna, jest w stu procentach nieprzemakalna. Rękawice Helda też, co w przypadku rękawic nie jest często spotykaną cechą. O buty Daytona nie martwiłem się wcale bo nie jeden raz zdarzało mi się już brodzić w jakimś strumyku.

W ten sposób zmęczony ale suchy dotarłem na ostatni w Bhutanie punkt kontrolny. Ostatnia odprawa i wreszcie można rozprostować kości w hotelu. Ponieważ jest to miasteczko graniczne a nie turystyczne to standard hotelu niezbyt wysoki ale dla mnie jak jest ciepła woda i łóżko to jest super.

Z całej dzisiejszej drogi jedyne przyjemne doznanie to wizyta u mnicha, znajomego Oli. Ola podczas swojego pierwszego pobytu w Bhutanie została przez niego przyjęta i przenocowana w klasztorze. Okazało się że dzisiaj mnich jest przełożonym tego klasztoru. Po raz pierwszy mieliśmy okazję przebywać w klasztorze jako goście nie jako turyści i tę różnicę dało się odczuć. Przyjazność i uprzejmość w tym przypadku była już przesunięta do granic naszych europejskich wyobrażeń. Oczywiście na koniec okazało się że nasz mechanik Gogo rownież zna bardzo dobrze wielebnego. Ale dlaczego miało by nas to dziwić skoro Gogo jest mechanikiem samego Króla i naprawia jego wszystkie cztery motocykle:-)

Po wypakowaniu bagaży ostatnie spotkanie na tarasie i później ostatnia wieczerza w iście królewskim towarzystwie lokalnej whisky K5. Nazywam ją królewskim towarzystwem ponieważ jej nazwa to skrót od King 5. W Bhutanie do określenia króla głównie używa się ich numeru w kolejności. Obecny król jest piątym królem, stąd King 5 czyli K5. Towarzystwo skąd inąd, wyśmienite:-)

Podczas ostatniej wieczerzy która z natury ma wymiar smutny a nawet wręcz filozoficzny dotarła do nas bardzo przykra wiadomość. Musimy opuścić hotel o szóstej rano mimo że lot z Guwahati mamy dopiero o 16.15 a droga to maksymalnie trzy godziny jazdy. Przyczyną są jakieś rozruchy w sąsiadującym z Bhutanem stanie Assam. Tym od herbaty oczywiście. Jeżeli wyjedziemy o szóstej to jest szansa że "rozruchowcy" po ciężkim dniu pracy i nocnym chędożeniu nie zdążą się obudzić i uda nam się przemknąć po cichu przez nieprzyjazny nam tym razem Assam. W tym celu musimy iść wcześnie spać:-( Dobranoc

Powrót

Zgodnie z wczorajszą umową wszyscy podobnie jak przez całe dwa tygodnie punktualnie 5.45 byli przygotowani do drogi. Po kawie podrzucono nas lokalnym transportem na granicę gdzie przesiedliśmy się w podstawione trzy samochody. Całe szczęście że były trzy. Poprzednio z lotniska podstawione dwie Toyoty zabrały nas bez problemu ale bagaż jechał na dachu. Dzisiaj przy ciągle mocno podającym deszczu mogłoby być kiepsko z naszym bagażem. Na granicy pożegnaliśmy się z naszymi bhutańskimi opiekunami. Mieliśmy szczęście. Obaj byli bardzo sympatyczni i bardzo starali się żebyśmy wywieźli jak najlepsze wspomnienia. Gogo, który naprawdę świetnie jeździ, zaliczył dwa szlify żeby nam się nie nudziło. Tak prawdę mówiąc w dzisiejszym świecie Facebooka żadne znajomości nie umierają na zawsze. Dzięki temu będziemy mogli śledzić co się u nich dzieje ciekawego :-).

Podróż na lotnisko przebiegła bez ekscesów. Dotarliśmy około 9.30. Po śniadaniu,w które zostaliśmy wyposażeni w hotelu i po whisky K5 oczywiście, w którą wyposażyliśmy się sami, już po niecałych siedmiu godzinach czekania odlecieliśmy do Delhi. Nie muszę mowić że znów jako jedyny musiałem zapłacić nadbagaż. Widocznie moje rzeczy motocyklowe są cięższe niż innych bo nie widzę innego wytłumaczenia:-).

W Delhi przed nami było długie oczekiwanie na lot do Dohy. Na szczęście Ola z Samborem wpadli na świetny pomysł na i zarezerwowali dla naszej resztki pozostającej dłużej w Delhi nocleg w hotelu. Z przejazdem z i na lotnisko wyniosło to 40 USD. Dzięki temu mogliśmy przespacerować po zaułkach Delhi skosztować tutejszych momosów, wypić doskonały sok ze straganu i jeszcze przespać cztery godziny i wziąć prysznic.

O 3.00 w pełnej gotowości czekaliśmy na taksówkę. Podczas odprawy okazało się że zabrakło miejsc w samolocie i zaoferowano Oli, Samborowi i mnie podróż w klasie biznesowej. Po krótkim wahaniu zgodziliśmy się i wylądowaliśmy w kapsule business Dreamlinera :-)). Komfort nieprawdopodobny. Na początek gorący ręczniczek-poczułem się jak w Bhutanie. Później pyszne śniadanko, doskonała kawa z ekspresu i można było wykorzystać w pełni jedno z dziesięciu zaprogramowanych ustawień fotela. Po przebudzeniu napoje, drinki i szczoteczki do zębów do dyspozycji w toalecie. sześć godzin lotu minęło bardzo miło :-). Na szczęście w Doha mielismy bardzo krótki transfer i już po dwóch godzinach siedzieliśmy w samolocie do Warszawy gdzie znaleźliśmy się po kolejnych sześciu godzinach bezproblemowego lotu.

I to już koniec fantastycznej wyprawy zorganizowanej wspólnie przez Bhutanadventura (Ola) i ADVfactory(Sambor)

Grzegorz Malicki

Wejdź na FORUM!
Linki artykułu
Kopiuj link:
Skopiowano do schowka

Wklej link na stronę:
Skopiowano do schowka

 

Komentarze (0) / skomentuj / zobacz wszystkie