Afryka Zachodnia 2016 cz.2

Tysiące kilometrów po czarnym, ale jakże kolorowym lądzie.

Dzień dwudziesty drugi. Diema - Kifa
Dystans 396 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Jak zawsze gdy śpimy na dziko szybko się zbieramy do drogi. Tak też jest i dziś. Jeszcze tylko dopompowanie koła. Jestem zdziwiony jak ten kilkuletni malec wszystko ogarnia. Nawet kompresor. I za chwilę jesteśmy na granicy z Mauretanią. Jest to najbardziej irytująca granica. Trzeba za każdym razem wykupić nową wizę. Co prawda jest ważna 30 dni ale uprawnia do jednokrotnego przekroczenia granicy. Cwani mauretańscy Arabowie szybko się zorientowali że praktycznie cały tranzyt z Europy do Afryki jedzie przez Gibraltar i musi, chciał czy nie chciał przejechać przez Mauretanię. Praktycznie nic tam nie ma tylko "piach, suchy piach" wciskający się w każdą szparę.

[rekmob1]

I za tę wątpliwą atrakcję każą sobie za każdym razem płacić 120 €. Horror !!! Na dodatek pogranicznicy nie potrafią znaleźć stempla potwierdzającego nasz wyjazd za pierwszym razem. A to już tutaj poważne wykroczenie. Wynika to z faktu że jechaliśmy offem przez taką wieś której nawet oni nie znali. W końcu dali się przekonać. Ale i tak wszystkie formalności trwają ponad dwie godziny w 34-o stopniowym upale i ani skrawka cienia. W końcu około południa udaje nam się wjechać do Mauretanii. Wszyscy, a szczególnie Eryk, jesteśmy przekonani że w pobliskim dużym mieście zatankujemy benzynę. Duże miasto to oczywiście duża ilość bud i lepianek ale zawsze to duże. Dojeżdżamy na pierwszą stację i dowiadujemy się że najbliższa stacja z benzyną jest całkiem niedaleko, 215 km stąd. Super.

W tym momencie podjeżdża jakiś arab rozklekotanym oczywiście mercedesem i prosi żebyśmy pojechali z nim. Nie mamy wyjścia mimo że czujemy się dosyć nieswojo. Szczególnie gdy zajeżdżamy na podwórko gdzie stoją cztery Land Cruisery a w środku lustruje nas niezbyt sympatyczny ochroniarz. Na szczęście gospodarz jest bardzo miły. Wykształcony w Anglii więc mówi doskonałą angielszczyzną i tłumaczy nam że w Mauretanii wszyscy jeżdżą dieslami więc rzadko gdzie bywa benzyna. Może nam jutro posłać kogoś do Mali a my czekając możemy skorzystać z jego pełnej gościny włącznie z wiktem i opierunkiem. My jednak dziękujemy za tę hojność i postanawiamy z naszym kierowcom szukać dalej. Ale nawet on ma z tym problemy. Ciągle gdzieś dzwoni jeździmy w różne miejsca i udaje nam się zebrać, po wielkich bólach, 30 L benzyny. Z pewnością jest to najdroższa benzyna jaką kiedykolwiek kupiłem.

Ale przynajmniej wiemy że wczorajsze alarmistyczne SMS-y Ernesta żebyśmy zabrali wachy na 500 km i jeszcze dolali na granicy z butelek były mocno przesadzone.

My, jak na prawdziwych łowców przygód przystało, wjechaliśmy do Mauretanii prawie z pustymi bakami. I co drogi Ernesto ? Twoja przepowiednia nie sprawdziła się. Bo w Mauretanii pogoda jest dla wszystkich a benzyna rownież jest ale tylko dla bogaczy.

Zatankowani za taką cenę czujemy jakby w przewodach przelewał się 100-oktanowy Shell. A licznik zasięgu zamiast maleć ciągle rósł. Przynajmniej tak mi się zdaje Po tych wszystkich perypetiach docieramy do Kify bardzo późno mimo że przejechaliśmy tylko 400 km. Dlatego zatrzymujemy się przed pierwszym hotelem i nie bacząc na towarzystwo karaluchów i ogólnie panujący bród postanawiamy zostać. Mamy swoje śpiwory a wodę do mycia zębów kupi się w sklepie naprzeciwko. Tylko jeszcze taka mała dygresja i kończę. Wielu czytających, widząc słowo hotel wyobraża sobie coś takiego jak u nas albo przynajmniej coś podobnego. Nic bardziej mylnego. Nie w Afryce. Tutaj hotel często oznacza tylko dach nad głową, byle jakie łóżko,brak pościeli, wodę nie zawsze ciepłą i na ogół klimatyzację. O jakiejkolwiek higienie nie ma nawet mowy. Ale my jesteśmy tak zmęczeni że jest nam wszystko jedno. Wsuwam się cały do śpiwora żeby odgrodzić się od wszystkich żyjątek które mogłyby mieć na mnie ochotę. Nie będę im ułatwiał życia. Zasypiając zdaję sobie sprawę że właśnie po przejechaniu prawie 8 000 km zamknęliśmy naszą Wielką Afrykańską Pętlę. To właśnie tutaj 18 dni temu skręciliśmy offem na Mali. Od jutra wracamy do Dakhli po swoim śladzie. Wielce usatysfakcjonowany zasypiam.

P.S.

Eryk pozbył się karaluchów pozbawiając je życia. Nie było innego wyjścia.

Dzień dwudziesty trzeci. Kifa - Nawakszut
Dystans 735 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Dzisiaj wyjątkowo nam się nie śpieszy. Mamy tylko do przejechania 610 km po całkiem dobrych drogach. Nie spodziewamy się żadnych niespodzianek. Zatankowani jesteśmy pod korek:-) Jednak hotel jest tak odpychający że opuszczamy go najszybciej jak to możliwe. Zaraz za Kifą mamy przedsmak tego co nas czeka. Wiatr wieje w sposób niewyobrażalny. Patrząc na jadącego przede mną Tomka aż mi się chce śmiać jak widzę jak próbuje utrzymać motocykl pod kątem 45 stopni. Pewnie z punktu jadącego za mną Eryka wyglądam równie śmiesznie

Na dodatek czuję że gdyby nie zapięcie to wiatr zerwałby mi kask z głowy. Ponieważ dookoła jest tylko piach mamy do czynienia z prawdziwą burzą piaskową. Efekt podobny jak u nas zimą tyle że zamiast zasp śnieżnych tutaj występują zaspy z piasku. Ponieważ ten wiatr jest strasznie męczący wykorzystujemy pierwszą wioskę, trochę osłoniętą przez góry, na postój. Tomek zatrzymuje się przed sprzedawcą pieczywa. Chlebki są jeszcze ciepłe. Dokupujemy w pobliskim sklepie po jogurcie i mamy przepyszne śniadanko.

Teraz brzuszki pełne i można ruszać w drogę. Benzyną na razie się nie przejmujemy ale po przejechaniu 200 km zaczynamy się za nią oglądać. Niestety w każdym miasteczku otrzymujemy tę samą odpowiedź "no essence". Czyli że nie ma benzyny. Pocieszające jest to że wszyscy mówią że z pewnością zatankujemy w Alak. Dojeżdżamy do Alak i tutaj miny nam zaczynają rzednąć. Na żadnej stacji nie ma benzyny. Jeszcze mamy nadzieję ale okazuje się ona płonna. Benzyny nie ma. Gościu dzwoni i z radością oznajmia nam że sprawdził i za 150 km z pewnością zatankujemy. Tylko że my nie mamy szans tam dojechać. Cyrk. Przejechaliśmy już po tym kraju 550 km i oficjalnie na stacji nie znaleźliśmy nawet kropli benzyny. Trzeba kombinować. Eryk zabiera lokalesa z dwudziestolitrowym baniakiem i ruszają w miasto w poszukiwaniu paliwa. Niestety wracają za pół godziny na pusto. Tragedia.

Nie wiem jak to się udało ale jakimś dziwnym trafem dowiadujemy się że jest jedna stacja 60 km stąd tyle że pod granicą z Senegalem. Prosimy tylko żeby zadzwonił i dowiedział się na 100%. Jest. Nie zastanawiamy się nawet chwili. Rozlewamy szóstkę rezerwy z kanistra jedziemy i tankujemy. Do Nawakszut mamy tylko 320 km. Zrobimy to na strzała mimo nawet silnie wiejącego wiatru. Docieramy do hotelu w którym byliśmy trzy tygodnie temu. Nasi tu już byli ale zabrali tylko rzeczy i pojechali dalej. Znaczy, zobaczymy się dopiero w Dakhli. Na szczęście Eryk znajduje tu pozostawioną buteleczkę którą natychmiast rozpijamy. Myślimy o nabyciu następnej ale cena 80€ za litr skutecznie nas odstrasza. Trudno musi nam wystarczyć na dwa dni bo postanawiamy zrobić małą przerwę na odpoczynek. W sumie po 23-ch dniach na motocyklu chyba nam się należy.

Dzień dwudziesty czwarty i dwudziesty piąty
Nawakszut - Barbas Dystans 535 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Delektujemy się słodkim lenistwem. Jakieś śniadanko i oczywiście internet. Praktycznie nigdzie nie chce nam się ruszać. Jest ciepło i sam fakt że nie musimy znów wszystkiego pakować na motocykle daje nam dużo radości. Tak nam upływa dzień. W końcu około 17-tej stwierdzamy że wypadałoby ruszyć dupska i coś zobaczyć. I to jest największy błąd w dniu dzisiejszym. Nasza oberża jest wybudowana w arabskim stylu czyli forteca. Dookoła mury a w środku patio. Po wyjściu natychmiast dostajemy się pod silne podmuchy wiatru które na dodatek niosą ogromne ilości piasku. To nie jest dla nas żadnym zaskoczeniem. Eryk uparł się na pizzę więc idziemy z buta jakieś dwa kilometry w tej kurzawie. Eryk zamawia pizzę a my frytki. Wszystko jest ohydne. Lepiej było się nie ruszać z oberży Awkar. Na ten brud i dziadostwo przez miesiąc wystarczajaco się napatrzyliśmy. Na dodatek nasz gospodarz przywiózł krewetki i chciał nam je przyrządzić a my nie mamy już na nie miejsca. Frytki zapieczone w serze wypełniły każdą wolną przestrzeń w żołądku. Muszę wypić litr coli żeby dojść do siebie.

[rek]

Przypomniało mi się w tym momencie stare porzekadło że lepiej dobrze siedzieć niż głupio łazić. Zapada zmrok. Nasz gospodarz udaje się na drogę prowadzącą do miasta żeby polować na turystów. Ale spoko. Nie łupi ich tylko zaprasza do swojej oberży. Nas też tak złowił i wcale nie złupił. Przed snem mamy jeszcze niespodziewanego gościa który skrobie nam do drzwi a pózniej ucieka. Udaje nam się zrobić zdjęcie. Jeżeli ktoś rozpoznaje tego gościa to bardzo prosimy o informację kto to zacz. Będziemy bardzo wdzięczni.

Dzień wolnego owocuje dużą chęcią do dalszej jazdy. Mimo to jakoś nam się nie śpieszy. Żegnamy się z naszym gospodarzem i dostajemy kontakt na jego znajomego celnika na granicy, który już uprzedzony ma na nas czekać. Jazda do granicy to potworna nuda. Przez całą drogę walczymy z bardzo silnym wiatrem i piaskiem który wdziera się w każdą szczelinę a nam ciągle kołacze się w głowie myśl. "Jak ci ludzie tu żyją i po co?" Eryka bardzo rozbawia mój komentarz gdy na widok dzieci schodzących z wydmy, stwierdzam że dzieci wracają właśnie z piaskownicy. Jedyne ciekawe wydarzenie to doskonały interes jaki robi Tomek z żołnierzem na jednym z posterunków, wymieniając stare dziurawe buty na oryginalną wojskową chustę o której marzył. Niestety instrukcję wiązania dostał ustnie. Chyba nie zrozumiał. Będzie musiał poszukać w internecine.

Tuż przed granicą temperatura gwałtownie spada z 30 do 20stopni i dalej spada. Znajomy celnik po stronie mauretańskiej załatwia wszystkie formalności w kilkanaście minut. Rekord świata. Niestety po stronie marokańskiej zajmuje nam to 2,5 godziny. Totalna masakra. Biegamy od budki do budki po jakieś pieczątki na dodatek ciągle skutecznie dezorientowani przez tutejszych funkcjonariuszy wszystkich służb. W końcu ruszamy ale jest już 18-ta. Planujemy się gdzieś rozbić ale nie ma szans. Wokół tylko pustynia i piach i wiatr który urywa łeb. Na dodatek ja w buzerze i bluzie offroadowej marznę w sposób wręcz makabryczny. Już mam się zatrzymać i ubrać się gdy Tomek stwierdza że za 30 km jest jakieś miasteczko. Ok, tyle jeszcze wytrzymam. Po dziesięciu minutach stwierdzam że chyba przeliczyłem się z możliwościami ale nie daję za wygraną. Dojeżdżam w stanie przedagonalnym ale jakoś trzymam się na nogach. Biorę klucz do pokoju i od razu wchodzę pod gorący prysznic. Jest dobrze. Po kąpieli robimy sobie kolację czyli kabanosy Tarczyński i liofilizat. W trakcie kolacji otrzymujemy SMS-a od Maćka że jest już w Dakhli. Wynika z tego że po stronie mauretańskiej pozostał tylko Erni z Darkiem. Nie pamiętam dokładnie jak się określa takie osoby. Maruderzy czy tylna straż ? Chyba to drugie. Mniejsza z tym :-)

Po raz pierwszy od miesiąca kładę się do łóżka bez najmniejszego odruchu obrzydzenia. Jutro finisz na ostatniej prostej.

Dzień dwudziesty szósty - ostatni
Barbas - Dakhla. Dystans 287 km

 

motocyklem przez Afrykę Zachodnią

Nocleg w przydrożnym motelu bardzo nam się przydał bo dzisiejszy dzień to znowu walka z mocnymi porywami wiatru i zimnem. Ja, na szczęście założyłem dzisiaj kurtkę i membranę więc jest super. Gdzieś w połowie drogi docieramy do brzegu oceanu i robimy krótką przerwę na zdjęcia. Akurat trafiamy do ślicznej zatoczki gdzie Eryk trochę kopie się w piachu ale raczej tak dla przyjemności. Od tej pory już przez cały czas po lewej stronie mamy ocean i za jakiś czas rownież półwysep gdzie znajduje się Dakhla. Cel naszej podróży. Widoczność jest dobra w związku z tym widoki zapierają dech w piersiach.

Dakhla to centrum kitesurfingu. Przejeżdżamy obok niesamowicie pięknej plaży skąd startują kitesurferzy. Aż dziw że jadąc w tamtą stronę w ogóle nie zauważyłem tak pięknego miejsca. Widocznie w głowie miałem tylko czekającą na mnie afrykańską przygodę.

W końcu docieramy na parking z którego wystartowaliśmy. Na liczniku 9191 przejechanych kilometrów. Nie znam się na numerologii ale coś to przecież musi znaczyć.

Przerzucamy do Ernestowego busa zbędne rzeczy i ruszamy w miasto szukać hotelu. Znajdujemy super hotelik tuż przy promenadzie. Widok z okna na ocean bajeczny. I to tylko za 45€ za dzień na trzech ze śniadaniem.

[rekmob2]

 

I to koniec naszej Wielkiej Afrykańskiej Przygody. Miesiąc minął szcześliwie. Wracamy cali i zdrowi. To najważniejsze. Z pewnością było warto. Afryka dostarcza przeżyć jedynych w swoim rodzaju chociaż nie zawsze pozytywnych. Teraz oddajemy się totalnemu relaksowi czyli chillout. Trafiamy do babeczki która w małym pokoiku sprzedaje niesamowite potrawy kuchni arabskiej. Jakieś placuszki, zupki i słodkości. Palce lizać i prawie darmo :-) Tak poszwendamy się jeszcze po tym miasteczku całe dwa dni do odlotu. Wyczekiwane leniwe dwa dni. Jutro dotrą Erni z Darkiem to będzie raźniej. Będziemy mogli im służyć za przewodników. Pewnie znajdzie się jakaś chwilka na moment zadumy.

To już koniec mojej relacji. Dziękuję wszystkim, którzy dali się zabrać w tę naprawdę długą i nie zawsze bezpieczną podróż. Wasze polubienia i komentarze utwierdzały mnie w tym że to co robię ma sens nie tylko dla mnie ale rownież jeszcze dla kogoś. Świadomość że chociaż jedna osoba się zainteresuje jest bardzo budująca. Fakt że tych osób jest więcej sprawiał mi ogromną radość.

Dziękuję Erykowi za to że udostępniał mi swoje krzesełko do pisania relacji mimo że w tym samym czasie sam mógłby sobie wygodnie na nim posiedzieć. Pozwolicie że na podsumowanie tej wyprawy dam sobie trochę czasu żeby złapać dystans. Jeszcze raz z całego serca dziękuję.

Grzegorz Malicki