Podążając śladami Dakaru 2015 cz.2

ARGENTYNA - BOLIWIA - CHILE - WYSPA WIELKANOCNA Podróż do Chile 01,02,03.01.2015 Ostrava – Praga – Madryt – Santiago de Chile

Dzień 16 Pan de Azucar – Huasco 372 km

[ext_img=s]2087[/ext_img]

Wstaję pierwszy. Wyspałem się jak nigdy.

Widok przepiękny. Fajnie byłoby się tak budzić codziennie. Idę umyć zęby i troszkę się odświeżyć. Ze wstydem muszę się przyznać że wczoraj tego nie zrobiłem.

Na początku towarzyszą mi tylko lisy z których obecności słynie to miejsce :-)

[ext_img=s]2088[/ext_img]

Wracając widzę już powoli budzącą się resztę ekipy, na stole pojawia się zupka, kawa, kanapki i arbuz na deser. Ja zostaję przy kawie. Po wczorajszym wieczorze nawet nie myślę o jedzeniu i pewnie długo jeszcze nie pomyślę. Trudno opuścić tak urokliwe miejsce w związku z tym nie śpieszymy się.

[ext_img=s]2089[/ext_img]

Powolutku jednak jeden za drugim nikną z placu namioty i w końcu przychodzi czas na nas. Powtórna przejażdżka przez Pan de Azucar to czysta przyjemność. Tankujemy w Chañaral i dalej krajową 5-tką jedziemy aż do Caldery. Widoki oczywiście podobnie jak wczoraj przepiękne. Jakoś tak się składa że większość bajkerów lubi jeździć wybrzeżami więc i ja nie jestem tutaj chyba wyjątkiem :-)

Początkowo planujemy odwiedzić słynny kurort Bahia Inglesa. Jednak jakimś dziwnym trafem Kazik skręca do Caldery. Caldera to typowo portowe miasteczko. Zaraz dopada nas jakiś naganiacz i kieruje do pobliskiej restauracji. Okazuje się że znajduje się ona w porcie w tym samym budynku co targ rybny.

[ext_img=s]2090[/ext_img]

Zamawiamy zupę z owoców morza i również zapiekankę z owoców morza. Oba dania są nieprawdopodobnie pyszne i całkiem niedrogie :-)

[article_adv]

Dawno nie jadłem tak dobrych owoców morza. Chyba od czasu wyprawy na Maderę. Niestety dalsza droga jest bardzo monotonna i w połączeniu z lekkim nasyceniem posiłkiem powoduje senność. Próbujemy znaleźć jakieś miejsce żeby wypić kawę, ale bez szans. 200 km nie ma nic. To są chilijskie realia. Ponieważ warunki są surowe to ogromne połacie kraju są bezludne i nie opłaca się niczego stawiać. Chilijczycy są przyzwyczajeni że stacje benzynowe często dzieli od siebie dystans 200-tu km i więcej i trzeba być na to przygotowanym. Ja już na oparach ale docieram do stacji w Vallenar. Oprócz benzyny kawa i pyszne lody. Dojazd do Huasco to już pikuś chociaż zachodzące słońce mocno pali w oczy. Nawigacja perfekcyjnie doprowadza mnie do hotelu. Szybkie rozpakowanie motocykla i oczywiście internet żeby nadrobić zaległości z campu. Sambor już zbiera kasę na grilla. Oj będzie się działo :-)

Tymczasem Kazik spotyka w hotelu Polaka który tutaj pracuje przy budowie instalacji odsiarczania spalin w tutejszej elektrowni. Idziemy z nim na piwo na pobliską promenadę i przy okazji staramy się dowiedzieć jak najwięcej o Chile żeby lepiej zrozumieć ten kraj i różne sytuacje które się zdarzają. Janusz opowiada bardzo ciekawie i tak czas schodzi nam przy piwku do 22-giej. Później jeszcze oczywiście wpadam na grilla ale dzisiaj atmosfera już zdecydowanie mniej bojowa jak wczoraj. Jednak grillowanie dwa dni z rzędu mało kto wytrzymuje. Na dzisiaj to zdecydowanie wystarczy. O północy grzecznie idę spać.

Dzień 17 Huasco – Combarbala 437 km

[ext_img=s]2091[/ext_img]

Wstaję rano bardzo wcześnie żeby trochę pogrzebać w internecie. Okazuje się że nie jestem jedyny. Chyba zaczyna już działać syndrom powrotu do domu bo większa część grupy bardziej jest już chyba myślami w domu i zdecydowanie mniej nastawiona na zabawę. A może to już zmęczenie daje się we znaki ? W końcu przejechaliśmy już prawie 5 000 km w często trudnych warunkach. W każdym bądź razie jedno jest pewne, wyjeżdżamy nawet wcześniej niż zaplanowaliśmy. Mamy przed sobą ok 400-tu km po autostradach więc powinniśmy wcześnie być na miejscu. Po drodze mijamy ciągłe roboty drogowe. Widać że Chile mocno inwestuje w infrastrukturę

[ext_img=s]2092[/ext_img]

Jazda jest dosyć monotonna i nie wymagająca wielkiego skupienia dlatego pozwalam sobie na wspominanie i analizowanie tego co nam wczoraj opowiadał o Chile, kraju, ludziach i panujących tu zwyczajach. Chile to kraj ludzi o bardzo patriotycznym nastawieniu. Flagi państwowe powiewają tu nad wieloma domami i właściwie można się na nie natknąć co krok. Chilijczycy są bardzo dumnym żeby nie powiedzieć hardym narodem. Oczywiście potrafią być mili i uprzejmi ale nie przepadają za cudzoziemcami. Żeby otrzymać tu pozwolenie na pracę trzeba przejść bardzo długą i ciernistą drogę i otrzymać je tylko wówczas kiedy nie ma Chilijczyka spełniającego wymagania pracodawcy. Sami Chilijczycy nie są zbyt chętni do pracy. Bardzo często strajkują o byle co. Ostatnio w zakładzie jakiejś zachodniej firmy strajkowali o to żeby pracować tylko dwa tygodnie w miesiącu a brać pieniądze oczywiście za cały miesiąc. Wychodzą z założenia że „gringo” są po to żeby płacić. Ceny są tutaj chyba najwyższe w całej Ameryce Płd. Zarobki w związku z tym też są stosunkowo wysokie. Jeżdżą tutaj całkiem dobre auta i ludzie wyglądają raczej na zadowolonych. Co prawda ich domy i mieszkania wyglądają na ogół bardzo nędznie ale to jest specyfika tego kontynentu. Kraj czerpie bogactwo z kopalin których ma mnóstwo. Bogactwo to widać po stanie dróg. Z tych krajów które zwiedziliśmy są one zdecydowanie najlepsze i nadal mnóstwo nowych tras powstaje. Czasami aż dziw bierze że na zupełnej pustyni przez niezamieszkałe tereny biegnie piękna droga po której mało kto jeździ.

Autostrady są co prawda płatne ale opłaty nie są wygórowane a biorąc poziom cen chilijskich to są wręcz niskie. Moje rozmyślania przerywa pierwszy postój na tankowanie. W kolejce spotykam Chilijczyka który ma żonę Polkę z Leżajska. Miło sobie gadamy. Okazuje się że jednym z największych zagranicznych inwestorów w Chile jest nasz KGHM a on zajmuje się obsługą paneli biznesowych polsko-chilijskich. Po wzajemnych pozdrowieniach rozstajemy się ale przy wyjściu spotykam grupę motocyklistów z Brazylii. Mała wymiana poglądów. Motocykliści z Europy są tu raczej rzadkością więc siłą rzeczy wzbudzają zainteresowanie.

Po tych wymianach poglądów stwierdzam że moi koledzy zalegli pod drzewem i drzemią :(

[ext_img=s]2093[/ext_img]

Trzeba będzie trochę poczekać :-( Takich przerw i postojów będzie jeszcze dzisiaj kilka. Na koniec nawigacja trochę kiepsko nas prowadzi i zaliczamy 30 km po szutrach. W sumie przejechanie 437-iu km zajmuje nam prawie 9 godzin. Mój rekord. Nie przepadam jednak za takim tempem podróżowania. W końcu docieramy do Combarbali i nawet udaje nań się znaleźć nasz hotel. Biorę sobie jedynaczkę bo to ostatnia noc i trzeba zacząć przepakowanie. Wieczorem jedziemy jeszcze zwiedzić obserwatorium astronomiczne. Z tego również słynie Chile. Dzięki bardzo czystemu i suchemu powietrzu oraz wysokości Chile oferuje doskonałe warunki do obserwacji nieba. Aktualnie 50 % istniejących teleskopów jest usytuowanych w Chile. Do 2020 roku planowane jest wybudowanie tylu teleskopów że będą stanowić 75 % „populacji” teleskopów na świecie. Poza tym konstruowany jest największy teleskop na świecie o średnicy 40 m. Oczywiście również oglądamy niebo a właściwie tę część której z naszej półkuli nie widać. Warunki do obserwacji nieba zarówno gołym okiem jak i przez teleskop są zaiste doskonałe.

[ext_img=s]2094[/ext_img]

Po wizycie w obserwatorium jedziemy do hotelu przejeżdżając przez miasteczko. Jest bardzo ładne i pełne ludzi. Jeszcze raz żałuję że nasza podróż była tak długa i że zmarnowaliśmy tyle czasu bez sensu mogąc spędzić go zdecydowanie przyjemniej.

Po powrocie do hotelu natychmiast ląduję w łóżku. Pakowanie zostawiam na jutro.


Dzień 18 ostatni Comparbala – Valparaiso 329km

[ext_img=s]2095[/ext_img]

Dzisiaj wstaję po szóstej bo postanowiliśmy wcześniej wyjechać. Zgodnie z planem udaje nam się wyjechać o ósmej. Ostatnie tankowanie i dalej w drogę.

[ext_img=s]2096[/ext_img]

W międzyczasie jeszcze szybkie śniadanko i booking hotelu przy lotnisku w Santiago. Jest dość chłodno. Okazuje się że w całej strefie przybrzeżnej temperatura jest raczej niska i nie ma upałów. To oczywiście wpływ zimnego Pacyfiku. Ciepłe powietrze pojawia się za pasmem gór które oddziela ocean od lądu i bardziej w głąb zamienia się w gorące. Po pierwszym, tym razem króciutkim postoju na kawę który wykorzystujemy na ubranie się, pojawia się deszcz. Przez jakiś czas nam towarzyszy ale jeszcze daleko przed Valparaiso znika. Dzięki temu ciuchy wysychają i nie będziemy musieli mokrych pakować do toreb.

[article_adv]

W końcu jest nasz cel czyli Valparaiso. Ten sam hotel w którym zaczynałem swoją wielką przygodę. Trochę smutno jak sobie człowiek przypomni w jakim nastroju, pełnym euforii, był tutaj trzy tygodnie temu. No cóż, wszystko ma swój początek i swój kres. Wszyscy to wiemy, ale mimo to, zawsze odczuwamy jakiś smutek że coś tak pięknego się skończyło. Teraz jeszcze musimy poczekać na samochód który zawiezie nas do magazynów gdzie zostawimy motocykle, przebierzemy się w „normalne” ciuchy i ruszymy dalej w drogę. Przede mną jeszcze Wyspa Wielkanocna i Buenos Aires ale to już nie to. Wyprawa motocyklowa ewidentne dobiega końca. Bogu dzięki że szczęśliwie. Samochód przyjeżdża o godzinie 15-tej i jedziemy do magazynów. W tym momencie najmocniej czuję że wyprawa się kończy. Tutaj wsiadałem na motocykl pełen nadziei i ciekawości przed tym co mnie spotka. Nie zawiodłem się. Jeszcze nie wszystko do mnie dociera. Na prawdziwe podsumowanie przyjdzie czas po powrocie do kraju. Na razie jeszcze jest pośpiech, niepewność czy wszystko prawidłowo przepakowane ale na szczęście nie ma czasu na rozmyślanie bo taksówka już czeka. Pakujemy nasze bagaże i ruszamy w drogę do Santiago. Ponieważ podróż trwa 1,5 godziny rozpijamy symbolicznie pół butelki Torresa zakupionego jeszcze w Madrycie. Smakuje wybornie. Taksówka zawozi nad do hostelu w którym nocleg mamy Kazik, Kuba i ja.

Daro i Antonio mają hotel w centrum ale postanawiamy spędzić wspólnie ostatni wieczór i idziemy na przechadzkę. Santiago to imponujące miasto. Piękne stare budowle przemieszane są z równie ciekawymi architektonicznie nowymi budynkami oraz rozpadającymi się starymi ruderami bez szyb a czasem bez okien.

Dzielnica w której się znajdujemy to dzielnica akademicka. Po krótkich poszukiwaniach w których pomaga nam sympatyczna Chilijka ;-)…

[ext_img=s]2097[/ext_img]

…trafiamy do super klimatycznego pubu gdzie wypijamy dwa dzbanki piwa.

[ext_img=s]2098[/ext_img]

Ponieważ głód nas strasznie męczy wciągamy po hot-dogu od ulicznego sprzedawcy. Dobry ale prawdziwa uczta czeka nas w skromnym, typowo lokalnym barze obok hostelu. Wariacje na temat wołowiny są niesamowicie dobre i tanie. Lubię takie klimaty i zawsze ich szukam podczas swoich podróży.

[ext_img=s]2099[/ext_img]

Robi się już późno ale ostatni wieczór nie może się obyć bez symbolicznej butelki chilijskiego wina. Daro prosi mnie żebym nie kierował się swoim gustem i tym razem nie kupował jakiegoś drogiego kwasa w stylu Cabernet Sauvignon Robię zadość jego prośbie i kupuję lekkie wino stołowe. Jego ogromną zaletą jest pojemność 1,5 L. Z tą butelczyną lądujemy w hostelu.

[ext_img=s]2100[/ext_img]

Muszę przyznać się ze wstydem że pierwszy raz śpię w typowym hostelu. Strasznie podoba mi się ten klimat. Sporo młodych ludzi, coś sobie pichcą lub siedzą w internecie. Wszyscy uśmiechnięci, życzliwi i bardzo pozytywnie nastawieni do świata.

My również z bardzo pozytywnym nastawieniem do świata opróżniamy butelczynę w ekspresowym tempie. Żegnamy się z Darkiem i Antonim i obiecujemy sobie że spotkamy się w kraju. Dzisiaj trzeba szybko spać bo taksówka na lotnisko zamówiona jest na 5-tą rano.

Wyspa Wielkanocna 22,23.01.2015

Pobudka o 4.30. Kazik zamówił Taxi na 5.00. Przyjeżdża punktualnie, wypasiony Hyundai i po pół godziny jazdy jesteśmy na lotnisku. Myśleliśmy że odprawa będzie dłuższa. Tymczasem wszystko odbywa się w błyskawicznym tempie. W końcu to lot krajowy więc formalności dużo mniej. Siadamy w Dunkin Donuts na kawie i pączkach. O tej porze wszystko smakuje wybornie. Organizm pragnie kofeiny jak kania dżdżu :-) Teraz możemy zająć się swoimi sprawami i czekać dwie godziny na odlot. Ja wykorzystuje ten czas na zrobienie porządku z różnymi papierami które uzbierałem przez te trzy tygodnie. Większość skrupulatnie zniszczona w ręcznej niszczarce ląduje w koszu. Wschodzi słońce i powoli zaczynam się odnajdywać w nowej sytuacji. Nie ma już motocykla ale podróż trwa dalej. Tylko środki lokomocji trochę się zmieniają:-) Podczas spaceru mój wzrok przyciągają pamiątki związane z Wyspą Wielkanocną. Są bardzo ładne ale z zakupem poczekam na przylot na wyspę.

Chilijskie linie lotnicze LAN dysponują na szczęście bardzo dobrymi i nowymi samolotami. My lecimy szerokokadłubowym Airbusem 340-300. Bardzo dużo miejsca na nogi i świetny serwis pozwalają miło spędzić 5 godzin lotu na wyspę a właściwie 6 godzin bo start nastąpił z godzinnym opóźnieniem. Lądowanie jest dość twarde i gwałtowne ze względu na dość krótki pas startowy. Z zaskoczeniem słyszę brawa po lądowaniu. Słyszałem to zawsze podczas lotów polskimi liniami ale było to wiele, wiele lat temu :-) Po wyjściu z samolotu już dziwię się mniej. Pas jest tak krótki że zatrzymanie się jeszcze przed „budynkiem” lotniska należy nagrodzić brawami ;-)

[ext_img=s]2101[/ext_img]

Odprawa to czysta formalność. W końcu lecimy lotem krajowym :-) Podczas mojego długiego oczekiwania na bagaż Kazik zdąża wynająć małe terenowe Suzuki. Taksówkarz chciał za przewiezienie do hotelu 60 USD tymczasem za 150 USD mamy auto do swojej dyspozycji na dwa dni. Szybko jedziemy do hotelu Iorana. Śliczny komplet bungalowów położonych na skarpie nad brzegiem oceanu. Dostajemy klucze i rozkoszujemy się widokiem z naszego tarasu.

[ext_img=s]2102[/ext_img]

Później lunch w restauracji hotelowej z nie mniej pięknymi widokami. Trzeba przyznać że początek pobytu już robi wielkie wrażenie. Strach pomyśleć co będzie dalej.

[ext_img=s]2103[/ext_img]

Na pierwszy ogień wybieramy krótką pętlę i kilka „wielkanocnych głów”. Droga na mapie oznaczona jest jako szutrowa. Obiecywaliśmy sobie że szutrów już mamy dość na tym wyjeździe lecz cóż jak trzeba to trudno :-( Na początku wygląda to jeszcze całkiem, całkiem. Do pierwszych głów i zatoki docieramy bez problemów.

Po krótkim czasie okazuje się że to nie jest droga szutrowa tylko skaliste bezdroże. Wokół pasą się tylko konie,

[ext_img=s]2104[/ext_img]

…z rzadka pojawi się jakiś pieszy turysta lub w najgorszym przypadku na rowerze górskim. Drugich śmiałków w aucie nie spotkaliśmy. Kuba prowadząc nasze Suzuki musiał pokonywać czasami tak karkołomne podjazdy i zjazdy że aż trudno uwierzyć. Na szczęście świetnie się przy tym bawił więc dobrze mu to wychodziło.

[ext_img=s]2105[/ext_img]

Podczas jednego z takich zjazdów wysiadłem żeby nakręcić go na kamerze. Po tym wsiadłem z powrotem i po stu metrach jazdy zorientowałem się że nie mam aparatu. Wysiadam z samochodu i biegiem wracam w to miejsce. To był naprawdę chyba jeden z moich lepszych czasów na setkę :-) Akurat w tym miejscu zatrzymali się rowerzyści. Myślę sobie „może znaleźli”. Niestety nie, obiecują jednak że jak znajdą aparat to przywiozą mi do hotelu. Zaczynam przeczesywać piędź po piędzi ziemi tymczasem chłopaki wracają autem. Ja jestem przekonany że miałem aparat wysiadając z samochodu i że, w takim razie, musi gdzieś tu być. Kazik twierdzi że to mogło się zdarzyć podczas poprzedniego postoju. Ja uparcie zostaję i przeszukuję to miejsce a Kuba jeszcze raz pokonuje ten nieszczęsny podjazd i jadą z Kazikiem w poprzednie miejsce. Trochę to trwa, ja już troszkę zrezygnowany zaczynam się godzić z utratą aparatu. Na szczęście wszystkie zdjęcia mam zwyczaj zgrywać codziennie więc będzie to tylko strata finansowa i brak zrobienia dobrych zdjęć na wyspie i w Buenos. Taki już lekko podłamany widzę wracających chłopaków. Oczywiście muszą się nade mną troszkę jeszcze poznęcać ale pokazują odnaleziony aparat. Super!!! Będzie trzeba wieczorem to opić.

Kuba jeszcze raz pokonuje ten zjazd i jeszcze kilkanaście albo więcej następnych i w końcu w dużo lepszych nastrojach docieramy do głównego skupiska głów w dniu dzisiejszym.

[ext_img=s]2106[/ext_img]

Do centrum wracamy już asfaltem. Tutaj fundujemy sobie najlepsze podczas tego wyjazdu lody i zasiadamy na drinku.

[ext_img=s]2107[/ext_img]

Margarita i Daiquiri smakuje tutaj zupełnie inaczej niż w Polsce. Zasługa świeżutkich i słodkich jak nie wiem co ananasów. Później jeszcze zaglądamy na salę gimnastyczną gdzie miejscowi ćwiczą tutejsze tańce. Fantastyczny widok ale niestety nie wolno filmować. Szkoda. Na koniec jeszcze zakupy drobnych prezentów z Wyspy i oczywiście dwie butelki dobrego chilijskiego wina, oraz sera i szynki. Tak zaopatrzeni lądujemy nad brzegiem oceanu gdzie konsumując te specjały podziwiamy zachód słońca.

[ext_img=s]2108[/ext_img]

Przepiękny widok i fantastyczna kolacja. Najlepsza jaką można chyba sobie wyobrazić w takim miejscu. Wracamy do pokoju, wyłączamy klimę otwieramy balkon i przy akompaniamencie fal Pacyfiku idziemy spać. Ja śpię przy samym tarasie więc zasypiam błyskawicznie.

Budzę się rano a właściwie budzi mnie szum fal, i konstatuję że chyba źle spałem bo za oknem ciemno a mnie nie chce się spać. Zaraz jednak sobie przypominam że przecież według chilijskiego czasu mamy już dziewiątą nie siódmą a świt tutaj pojawia się później ale dużo bardziej gwałtownie. I tak się staje. Za chwilę słońce wschodzi bardzo szybko robi się jasno, ptaszki zaczynają świergotać i to wszystko zastaje mnie piszącego te słowa na tarasie z widokiem na Pacyfik. Niewiarygodne !!!

Jemy śniadanie i ruszamy na zwiedzanie wyspy. Mamy cały dzień bo samolot mamy o 23-iej.


Życie na Wyspie Wielkanocnej podobnie jak na każdej tego typu, małej odosobnionej wyspie toczy się własnym rytmem. Trudno tu zauważyć jakiś pośpiech. Ludzie robią w swoim niczym nie zmąconym rytmie. Przecież i tak nic gwałtownie się nie zdarzy i nic gwałtownie się nie zmieni więc po co się śpieszyć ? Ten luzacki styl szybko również szybko przejmują przybywający goście poddając mu się z przyjemnością. Tak też robimy i my :-) Zwłaszcza że dziewczyny, Bogu dzięki, nie przypominają Chilijek. Są bardzo ładne i atrakcyjne więc jest na czym oko zawiesić z przyjemnością :-)

Jeszcze jeden przykład tutejszego podejścia do życia. Siedzę teraz w hotelu przy recepcji. Mija już jakieś pół godziny. Nikogo nie ma. Wszystko leży na wierzchu. Co chwilę ktoś przychodzi kto chciałby coś załatwić. Niestety Pani w recepcji nie ma i nie wiadomo kiedy będzie. Kto by się tym przejmował :-)) W końcu przychodzi i kupuję kilka drobiazgów na prezenciki :-)

Po śniadaniu robimy drugi objazd wyspy. Tym razem staramy się unikać tak ekstremalnych dróg jak wczoraj. Pierwszy postój to jakaś „upadła główka” i stado pasących się spokojnie krów.

[ext_img=s]2109[/ext_img]

Co jakiś czas docieramy do kolejnego skupiska tajemniczych głów z Wyspy Wielkanocnej (Rapa Nui) i za każdym razem robi to na nas ogromne wrażenie. Są one zachowane w takim stanie w jakim dotrwały do naszych czasów. Dlatego niektóre są poprzewracane i w kawałkach. Przy takich najłatwiej zrobić sobie zdjęcie zdobywcy :-)

[ext_img=s]2110[/ext_img]

Po drodze do Parku Narodowego Rano Raraku spotykamy miejscowych którzy sprzedają pamiątki. Dobrze że zdążyliśmy. Zbliża się południe i lokalesi już się zwijają. Mocno się napracowali ;-), robi się ciepło i trzeba odpocząć. Przecież jutro też będą turyści i pojutrze też więc nie ma się co przemęczać :-) Trzeba przyznać że niektórzy z nich imponują swoim wyglądem.

[ext_img=s]2111[/ext_img]

My jeszcze zatrzymujemy się przy chyba najciekawszym skupisku posągów i podziwiamy wyjątkowo piękne widoki.

[ext_img=s]2112[/ext_img]

Co było przyczyną że ludzie byli gotowi zdobyć na taki wysiłek i stworzyć taką masę posągów w niewiadomym celu nie posiadając nawet do tego odpowiednich narzędzi?

[article_adv]

Wiem, wiem że są teorie o powstaniu tych głów ale mój wiek i doświadczenie pozwala mi być sceptycznym w stosunku do wielu, nawet najlepiej uzasadnionych teorii. Po krótkich przemyśleniach wsiadamy w nasze niezawodne Suzuki i pędzimy dalej.

Przy wejściu do Parku Narodowego Rano Raraku okazuje się że powinniśmy mieć bilety które kupuje się na lotnisku. Na szczęście strażnik po tym jak dowiaduje się że jesteśmy z Polski natychmiast przywołuje osobę naszego niezapomnianego Papieża, staje się bardziej wyrozumiały i wpuszcza nas bez biletów. Dzięki temu możemy zwiedzić miejsce gdzie z pewnością wykuwano te wielkie posągi w skale. Jeden nawet nie został wykończony i leży nie odkuty i nie podniesiony. Oprócz tego jest wiele pomniejszych główek które być może zostały porzucone ponieważ miejscem docelowym wszystkich posągów moai było wybrzeże.

[ext_img=s]2113[/ext_img]

Długie zwiedzanie powodowało że niektórzy zaczęli dostawać małpiego rozumu i przeszkadzali dziewczynom w robieniu zdjęć :-))

[ext_img=s]2114[/ext_img]

Pełni wrażeń docieramy na plażę która nie jest zbyt mocno rozpropagowana a jest zaiste piękna. Jesteśmy tu sami we trzech i możemy w końcu zakosztować kąpieli w Pacyfiku.

[ext_img=s]2115[/ext_img]

W tym momencie bardzo brak mi żony. Byłaby zachwycona widząc ten widok. Woda jest bardzo ciepła. W ogóle nie przypomina tej w Chile omiatanej przez prąd Humboldta. Widoki jak w bajce, coś niesamowitego !!!

[ext_img=s]2116[/ext_img]

Na tym praktycznie kończymy zwiedzania wyspy. Po drodze mijamy jeszcze piękną wioskę turystyczną.

[ext_img=s]2117[/ext_img]

Mamy ochotę na rybę więc kierujemy swe kroki do knajpy rybnej wcześniej już upatrzonej przez nas. Wyobrażamy sobie dobrze wysmażoną rybę ze wspaniałymi dodatkami. Tymczasem dostajemy rybę praktycznie surową, chyba jakoś tam zamarynowaną. Do tego jeszcze pyszne krewetki. Ja powoli odnajduję rożne smaki i zaczyna mi smakować i to nawet bardzo. Kazikowi chyba też. Natomiast Kuba jako przedstawiciel młodego, bardziej wymagającego pokolenia jest zdecydowanie niezadowolony z dokonanego przez nas wyboru. Wracamy do hotelu, pakujemy się i jedziemy na to śmieszne lotnisko-nielotnisko żeby wzbić się w powietrze i zacząć w końcu powrót do domu po prawie miesięcznej tułaczce :-)

Jednak jeszcze po drodze czeka nas dwudniowy postój w Buenos Aires. Z pewnością i tam nie zabraknie wrażeń.

Buenos Aires 24,25.01.2015

Wysp Wielkanocna żegna nas deszczem i ogromną wilgotnością. Jest to o tyle uciążliwe że musimy biec do samolotu w strugach deszczu. To dopiero jest folklor. Wychodzisz z baraczku, biegniesz w deszczu i wsiadasz do nowoczesnego jumbo-jeta :-)

[ext_img=s]2118[/ext_img]

Buenos z kolei wita nas słońcem i temperaturą 35 stopni. Temperatura nie robi już na mnie żadnego wrażenia. Dużo gorzej wygląda sprawa ze słońcem. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do pionowo padających promieni które potrafią nawet spalić przez koszulkę. Na szczęście bardzo uważam. Smaruje się przed i po i nic złego się nie dzieje.

Na lotnisku w Buenos czeka zamówiona wcześniej taksówka i dość szybko docieramy do hotelu. Hotel jest super. Wysokiej klasy z historią wyzierającą z każdego kąta i bardzo dobrym otoczeniem :-)

[ext_img=s]2119[/ext_img]


Po zameldowaniu ruszamy w miasto. Jesteśmy nastawieni na zwiedzanie jak szczerbaty na orzechy :-) Miasto najpierw robi na mnie złe wrażenie. Przedmieście to straszne slumsy i biedę widać na każdym kroku. Jednak zasadnicze stare Buenos to już inna bajka. W końcu to jedno z największych i najważniejszych miast Ameryki Płd. Piękna, postkolonialna architektura, wielkie i piękne budowle i szerokie arterie komunikacyjne świadczą o rozmachu z jakim tworzona była ta metropolia.

Co chwila muszę się zatrzymać i zrobić zdjęcie nie mogąc się oprzeć wrażeniu jakie robi na mnie ta architektura i nie tylko.

[ext_img=s]2120[/ext_img]

Szczególnie że ta cześć Buenos zwana Recoleta jest siedliskiem najbogatszych mieszkańców tego zacnego miasta. Jednak mocne słońce daje znać o sobie. Najpierw staramy się schować w cieniu spożywając wspaniałe koktajle ze świeżych owoców i soku z tychże.

Później przed słońcem ratuje nad przyjemny chłód panujący w Narodowym Muzeum Sztuki. Spędzamy tam sporo czasu ponieważ od niektórych dzieł aż trudno się oderwać. Muzeum to posiada bardzo bogate zbiory. Reprezentowani tutaj są tak wybitni artyści jak Goya, El Greco czy Cranach, że o wielu innych nie mniej wybitnych nie wspomnę. Po zwiedzeniu muzeum wracamy z muzeum piechotką do hotelu. Po drodze konstatuję pewną regułę. Prawie na każdym kroku spotyka tu się jakąś restaurację. Widać że ludzie muszą di nich drzwiami i oknami bo inaczej musiałyby ogłosić bankructwo. Skoro jakoś tego nie czynią to świadczy to o tym że widocznie nie jest tak źle a ciągłe balansowanie Argentyny na krawędzi bankructwa jest raczej ich sposobem na gospodarowanie się. Z takimi przemyśleniami wracamy do hotelu. Po drodze kupujemy oczywiście wino. W tym kraju nie wolno inaczej. Po lampce wina zasypiamy i o 20-tej ruszamy w miasto i kompletny szok. To zupełnie inne miasto. Na ulicach, w sklepach i lokalach pełno ludzi. Temperatura cudowna do spaceru.

[ext_img=s]2121[/ext_img]

Co chwila napotykamy na artystów tańczących tango. Ciekawe jest to że i owszem zbierają datki ale proszą żeby nie dawać jakiś drobnych ponieważ oni są artystami i albo konkret albo nic :-)

[ext_img=s]2122[/ext_img]

Ruszamy przed siebie w kierunku Plaza de Mayo gdzie siedzibę swoją mają najważniejsze urzędy publiczne Argentyny. Widać to po ciągle mijanych posterunkach policji. Jednak zanim tam docieramy trafiamy na paradę karnawałową w Buenos. Bawią się wszyscy od dzieci poczynając :-)

[ext_img=s]2123[/ext_img]

Feeria barw, dynamiczna muzyka i tańce powodują przyspieszone bicie serca. To niesamowite jak Ci ludzie potrafią się bawić. Czasami słaniają już się na nogach ale muzyka ponownie porywa ich do tańca i znowu dają z siebie wszystko. Jestem zauroczony a Kazik i Kuba pozują do zdjęcia :-)

[ext_img=s]2124[/ext_img]

Po chwili pełni wrażeń udajemy się na nabrzeże Puerto Madero gdzie cumuje słynna królewska fregata, która opłynęła cały świat nie staczając ani jednej bitwy.

My również cumujemy w barku obok i toczymy bitwę z wielkimi butelkami piwa. Oczywiście nie muszę mówić że bitwę zwycięską ;-)

Mostem kobiet wracamy do miasta

[ext_img=s]2125[/ext_img]

żeby jeszcze nasycić wzrok i słuch karnawałem po drodze mijając trochę zmęczonych już uczestników.

Barek hotelowy jest tak piękny i stary że nie możemy się oprzeć wysadzeniu lampki Burbona i pysznej kawy. Tak, teraz już można iść spać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku :-)

[ext_img=s]2126[/ext_img]

Śniadanie w tym samym lobby co wieczorny drink to czysta przyjemność. Chłopaki jeszcze śpią więc przy kawie i ciasteczku wymyślam plan na dziś. Najpierw targowisko San Telmo. To tylko 2,5 km pieszo. Na szczęście jest zadaszone więc można przeczekać najgorętsze chwile. Później La Bombonera – stadion Boca Juniors i sanktuarium Diego Armando Maradony. To tylko następne 2 km. W drodze powrotnej dzielnica La Boca i nocne Pokazy tanga w San Telmo. Myślę że to świetny plan na dzisiejszy dzień i na pożegnanie Buenos Aires. Zgodnie z planem najpierw jedziemy do San Telmo.Po drodze do stacji metra mijamy nie sprzątnięte jeszcze śmieci. Miasto dopiero się budzi :-)

Z małymi kłopotami nawigacyjnymi docieramy w końcu na targ. Okazuje się że samo targowisko w formie hali jest małe. Chociaż ma niewątpliwie swój cudowny klimat

[ext_img=s]2127[/ext_img]

Jednak znów szczęście nam dopisuje. Dzisiaj jest coroczne wielkie targowisko staroci i wszelkiej innej maści artykułów na terenie praktycznie całego San Telmo. Widząc to rozdzielamy się, umawiamy na spotkanie o 13-tej i ruszamy w stragany. Rzeczywiście staroci jest tu cała masa. Moja żona byłaby szczęśliwa będąc tutaj.

[ext_img=s]2128[/ext_img]

Ja jednak poszukuje jakichś ładnych, artystycznych drobiazgów na prezenty. Udaje mi się znaleźć kilka rarytasików i kontent wracam na spotkanie.

W tzw. międzyczasie popijam sok ze świeżych pomarańczy z lodem. Rewelacja. Wypijam kilka soków ponieważ słońce zaczyna coraz mocniej przygrzewać. Przechadzając się co chwila napotykam różnej maści muzyków i innych artystów.

[ext_img=s]2129[/ext_img]

Spotykamy się o 13-tej. Kuba znalazł Kazikowi starego winyla który go kiedyś zainspirował do marzeń o Wyspie Wielkanocnej, więc można powiedzieć wszyscy mamy pełnię szczęścia. Robi się strasznie gorąco.

[article_adv]

Siadamy w klimatyzowanej kawiarence i przy szklaneczce frappe dochodzimy do wniosku że stadion Boca Juniors możemy sobie darować. Żaden z nas w końcu nie jest wielkim fanem Diego Armando ;-). Ja osobiście jestem fanem Realu więc Estadio Santiago Bernabeu mi w zupełności wystarczy :-) Wracamy do hotelu żeby w klimatyzowanym pomieszczeniu lub na basenie przeczekać największy upał. Dalsze poznawanie Buenos będzie możliwe dopiero wieczorem. Zresztą miasto zdecydowanie wieczorem nabiera uroku. Nie widać jakichś odrapanych murów czy walących się kamienic. Wszystko zdominowane jest feerią barw i niebywałą wręcz żywotnością Argentyńczyków. Dla nas smutnych i goniących za mamoną ludzi zachodu, którym wmówiono że to jest jedyny sposób na życie i że nie ma innej drogi, to miód lany na spragnione innego życia serca :-)

Ale przejdźmy do tego co kocham, czyli do wina. Wykorzystując to że Kazik i Kuba postanowili nadrobić zaległości ze snem wymknąłem się na miasto. Wiecie już że uwielbiam się szwendać. Mam już taki gen w duszy że muszę. Wykorzystując skrawki cienia udałem się do pobliskiej winiarni. Trudno było się zresztą oprzeć zaproszeniu wystosowanemu przez dwie przemiłe panie :-)

[ext_img=s]2130[/ext_img]

Najpierw Pani zaproponowała mi kupaż Cabernet Sauvignon i Malbec z 2009 roku. Był pyszny. Ale widząc że lubię dobre wino postawiła przede mną butelkę czystego Malbec z 2010-go roku. To dopiero była jazda. Teraz już wiem, jestem w Buenos Aires. Buenos Aires to stolica Argentyny. A Argentyna to kraj wina. Wszystko jasne :-)

[ext_img=s]2131[/ext_img]

Przy okazji fajnie jest pogadać z Argentyńczykami. Dla nich Polska to bardzo odległy kraj. Oczywiście nasz Papież jest bardzo dobrze pamiętany i otwiera serca Argentyńczyków. Jednak do butelki wina wzywam pomoc w postaci Kazika i jakoś wespół dajemy radę :-) Teraz w dobrych nastrojach udajemy się dalej, tym razem jednak następuje zmiana planu. Nowy cel to Hard Rock Cafe. Chcemy zobaczyć jak smakuje hamburger wołowy w Argentynie. Sam lokal jest fantastyczny, dużo fajniejszy od tych które dotychczas znałem czyli Berlin i oczywiście Warszawa.

Hamburgery rewelacja. Niestety Kazik zamawia jeszcze przekąskę na początek. W sumie ledwo to wszystko zjadamy ale z ogromnym smakiem i zadowoleniem ;-)

[ext_img=s]2132[/ext_img]

Jesteśmy tak najedzeni i ociężali że odpuszczamy sobie powtórną wizytę na San Telmo. Oglądamy wraz z całą salą koncert rockowy oczywiście.

[ext_img=s]2133[/ext_img]

i wracamy piechotą 2 km do hotelu. Przynajmniej tyle dla zdrowia :-) Po drodze mijamy piękny kościółek który nagle w księżycowej poświacie nabiera takiego jakiegoś wyjątkowego uroku.

[ext_img=s]2134[/ext_img]

Na pożegnanie jeszcze lampka wina w hotelowym lobby i idziemy spać.

Budzę się rano i nadal czuję się najedzony. Schodzę na dół ale tylko na kawę i owoce. Śniadanie mogę sobie darować. Wczorajszy hamburger robi swoje. Teraz tylko pakowanie i lot z Buenos Aires do Berlina via Sao Paulo i Frankfurt.

W tym miejscu kończę swoją relację z miesięcznej wyprawy. Dziękuję wszystkim, którzy dali się zabrać wirtualnie we wszystkie miejsca które odwiedziłem. Bardzo chętnie ponowię zaproszenie w przyszłości lub sam dam się zabrać.

Pozdrawiam i trzymajcie kciuki za szczęśliwy lot do kraju :-)

Grzegorz Malicki