Tygrys w kajaku - Aleksander Doba

Nawet nie wiesz, ile jeszcze możesz osiągnąć w życiu, jeśli będziesz sobie stale podnosił poprzeczkę, czerpał ze swoich doświadczeń i wyciągał wnioski. Niech inspiracją dla ciebie będzie Aleksander Doba, którego życiowe motto to: „Lepiej żyć jeden dzień jako tygrys, niż sto dni jako owca”.

[powiazane]Już wspomniane motto mówi wiele o tym niesamowitym facecie. Choć pierwsze wersy jego życiorysu wyglądają całkiem zwyczajnie i nie zapowiadają wcale późniejszych szaleństw – oczywiście, szaleństw w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Urodził się i młode lata spędził w Swarzędzu k. Poznania, skończył Politechnikę Poznańską. Potem przeprowadził się do Polic, gdzie pracował w tamtejszych Zakładach Chemicznych. W końcu uznał, że świat jest wielki, ciekawy i piękny, a skoro on nie był w tak wielu miejscach, to dlaczego by tego nie zmienić? Został miłośnikiem turystyki kolarskiej, potem latał szybowcem, skakał ze spadochronem, zrobił też patent sternika jachtowego, z rozszerzonymi uprawnieniami na rejsy morskie.

[rekmob1]

64 tysiące kilometrów na liczniku w kajaku

Jednak oczkiem w głowie Aleksandra Doby stał się kajak, bez którego dziś trudno go sobie wyobrazić. Turystykę kajakową uprawia od 1980 roku. Jako pierwszy opłynął całe polskie wybrzeże, z Polic do Elbląga. Do niego należy m.in. rekord Polski w liczbie kilometrów przepłyniętych kajakiem w jednym roku – 5125 km – mając do dyspozycji normalny urlop, czyli 26 dni. Emerytowany inżynier przepłynął też kajakiem całą Wisłę, opłynął też Bałtyk i Bajkał! Wybrał się także za Koło Podbiegunowe. Na koncie ma wiele innych kajakowych rekordów. Większości z nich dokonał jako pierwszy. Na liczniku kajakowym ma 64 000 km, w tym kilkanaście tysięcy km po morzach!

Mówi, że czuje się turystą. „Nie jestem wyczynowym sportowcem. Jestem za to ciekawy świata, odkrywania czegoś nowego. Nie pływam więc kajakiem tam i z powrotem dla rekreacji, tylko szukam nowych tras i wyzwań” – mówi Aleksander Doba. No i znalazł.

26 października 2010 roku wyruszył z Dakaru do Brazylii, gdzie dopłynął 2 lutego 2011 roku, po 99 dniach samotnego rejsu. Został tym samym pierwszym człowiekiem na świecie, który przepłynął kajakiem przez Atlantyk z kontynentu na kontynent, i to wyłącznie dzięki sile mięśni. Wcześniej Atlantyk na kajaku przepłynęły trzy osoby, ale dokonały tego na kajakach wspomaganych żaglem. Poza tym były to rejsy z wyspy na wyspę, nie zaś – jak w przypadku Aleksandra Doby – z kontynentu na kontynent (z Afryki do Ameryki Południowej). Swoje przeżycia na oceanie kajakarz-turysta zawarł w książce: „Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean”.

[rek]

O mało nie zginął z rąk bandytów

Wkrótce po tej eskapadzie pan Aleksander miał zamiar spłynąć do ujścia Amazonki. Niestety, ten zamiar przerwały mu dwa napady, podczas których został sterroryzowany karabinem, rewolwerem i maczetami oraz obrabowany. Bandyci zniszczyli też kajak, który musiał zostawić w Brazylii. Po powrocie do kraju podróżnik zorganizował wyprawę i odzyskał kajak. Ten, w stoczni jachtowej w Szczecinie, został poddany przeróbkom, aby sprostać jeszcze większemu wyzwaniu. Aleksander Doba postanowił bowiem pokonać Atlantyk raz jeszcze, ale tym razem w najszerszym miejscu – na trasie z Europy do Ameryki Północnej!

„Doświadczenie życiowe i wyciąganie wniosków z poprzednich wypraw jest dla mnie czymś bardzo ważnym. To pomaga mi podnosić sobie poprzeczkę i czerpać z tego wszystkiego satysfakcję. I wiem, że inni też czerpią przyjemność z moich wypraw. To trochę tak, jakbym był aktorem jakiegoś dramatycznego serialu” – wyznaje 67-latek.

„Jest niesłychanie zdeterminowany i konsekwentny oraz niezwykle odporny na trudy psychiczne i fizyczne. Bywa, że z powodu wiatru kajak cofał się o kilkanaście dni, ale on z wigorem ruszał dalej – mówi Andrzej Armiński, który zaprojektował i zbudował w swojej stoczni kajak, jakim Aleksander Doba pokonał Atlantyk. „Wielu z nas po dwóch godzinach pływania kajakiem marzy o tym, żeby wysiąść, a on spędza w nim całe miesiące, sam. Poza tym, a może przede wszystkim, ważna jest moc. Trzeba wiosłować mimo wszystko” – dodaje Andrzej Armiński.

No i Aleksander Doba powiosłował. 5 października ubiegłego roku wypłynął z Lizbony, by po 167 dniach (zakładał, że rejs potrwa ok. 120 dni) i przepłynięciu 12 578 kilometrów (zakładał ok. 8 500 km), 17 kwietnia 2014 roku dopłynął do portu Canaveral, przy słynnym Centrum Lotów Kosmicznych na Florydzie. O wyczynie Polaka, który jako pierwszy na świecie przepłynął kajakiem przez Atlantyk pomiędzy najbardziej oddalonymi punktami wybrzeży europejskiego i północnoamerykańskiego, informowała na bieżąco m.in. stacja CNN.

Życie jest za krótkie, aby pić tanie wino

W trakcie wyprawy kajakiem o długości 7 metrów i szerokości 1 metra, pan Aleksander miał wiele przygód: zepsuła mu się automatyczna odsalarka do morskiej wody, na 47 dni stracił łączność ze światem, a potem zepsuł mu się ster. Nie poddał się jednak i po prowizorycznych naprawach skręcił w kierunku Bermudów, by przygotować kajak do dalszej drogi. „Gdy mam jakiś problem to staram się go rozwiązać, a nie szukać potem usprawiedliwienia, dlaczego się nie udało” – mówi emerytowany inżynier z Polic. Władze Bermudów zorganizowały potem jego transport w miejsce, w którym musiał zboczyć z trasy.

W trakcie rejsu 8 godzin dziennie wiosłował i nawigował. Potem przez ok. 2 godziny odsalał wodę ręczną pompą. W nocy spał na raty: 2-3 godziny i przerwa, spowodowana przez uderzenia mocniejszych fal, no i znów 2-3 godziny snu. W sumie wychodziło tego 5-6 godzin w ciągu doby, chyba, że był sztorm, bo wówczas o spaniu nie było mowy. Stale więc odczuwał zmęczenie oraz niedosyt snu. Wilgoć i słona woda wywołały u niego swędzącą wysypkę. Musiał uważać na rekiny i wieloryby, ale najgroźniejszym rywalem okazał się prąd zatokowy – Golfsztrom – płynący z Morza Karaibskiego na północ, który niesie ok. 150 razy więcej wody niż Amazonka przy ujściu i osiąga prędkość nawet pięciu węzłów. Podróżnik pokonał wszystkie przeciwności losu.

Pytany o przygotowanie kondycyjne do tak nadludzkiej wyprawy, pan Aleksander odpowiada: „Nie chodziłem na siłownię, nie pływałem też więcej niż zwykle. Zdaję sobie sprawę, że tą wyprawą sięgnąłem granic moich możliwości”. Gdy ludzie gratulują mu, że udało się mu przepłynąć, obrusza się nieco i mówi: „Mnie się nie udało, ja zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę. Nie liczę na to, że się uda. W myśl prawa Murphy'ego, gdy coś ma się udać, to się nie uda”.

Ten niesamowity 67-latek ma prostą receptę na życie: „Stawiaj sobie ambitne cele – a potem je realizuj. Nie bój się spełniać marzeń. Życie jest za krótkie, aby pić tanie wino”. A więc do dzieła facecie po czterdziestce! Lepiej żyć jeden dzień jako tygrys, niż 100 dni jako owca!

Paweł Pluta